Postapo

Jak wiecie, ostatnie dni spędziłem na Charkowszczyźnie i Chersońszczyźnie, sporo czasu w miejscach wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji. Mijają właśnie dwa lata od spektakularnych sukcesów armii ukraińskiej, a zmian na lepsze – poza samym wyzwoleniem – nie widać. Wiele wsi w obu regionach wygląda niczym plan filmu postapo.

Na wojenne zniszczenia nakładają się kolejne, wynikłe z porzucenia. Nie wiem, które z obrazków bardziej mnie przygnębiły – czy te zarejestrowane w całkowicie opuszczonych osadach, czy te, które widziałem w poharatanych, ale wciąż zamieszkałych siołach. We wsi Ukrainka na Charkowszczyźnie do dziś nie działa uszkodzony podczas okupacji wodociąg. Sklepu brak, obwoźny nie dojeżdża, bo fatalny stan dróg czyni prywatną inicjatywę nieopłacalną. Mieszkańcy to osoby w mocno średnim i podeszłym wieku – młodzi wyjechali, służą w armii, albo nie ma ich już pośród żywych. Gdyby nie organizacje pomocowe (pośród nich Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej), Ukrainka byłaby zdana sama na siebie. Rząd ma bowiem inne priorytety.

W pełnej okazałości zobaczyłem je na Chersońszczyźnie – to ciągnące się kilometrami umocnienia i okopy, powstające na wypadek rosyjskiej kontrofensywy. Jej prawdopodobieństwo pozostaje niskie (co piszę w oparciu o rozmowy ze źródłami w ukraińskiej armii, na przekór alarmistycznym doniesieniom mediów), tym niemniej w Ukrainie wiedzą, że należy „dmuchać na zimne”. Podobne inwestycje realizowane są na Zaporożu, choć tam buduje się szybciej i z większym rozmachem. Bo i ryzyko, że rosjanie spróbują uderzyć jest większe – wolną część Chersońszczyzny chroni wstęga Dniepru, a forsowanie rzeki to koszmarny wysiłek. Tymczasem na Zaporożu tak poważnych przeszkód terenowych nie ma. Więc jako się rzekło, lepiej „dmuchać na zimne”.

Praktyczne skutki tej strategii da się obejrzeć w Posad Pokrowskie, wsi w obwodzie chersońskim wytypowanej swego czasu do pilotażowego programu odbudowy. Ów program objął cztery osady, patronował mu Wołodymyr Zełenski, który Posad Pokrowskie odwiedził wiosną 2023 roku. Wbito wówczas pierwszą łopatę w miejscu, gdzie miało powstać kilkadziesiąt jednorodzinnych domów. Do dziś powstało pięć, i kilka fundamentów. Koparki „robią przy okopach”, miejscowi to rozumieją, ale i tak czują się porzuceni i oszukani. No i coraz bardziej zmęczeni tym, jak żyją, zwłaszcza gdy znów nie ma prądu…

—–

Piszę o tym więcej w tekście dla „Polski Zbrojnej”, napiszę w materiale dla portalu Interia – oczywiście podrzucę Wam linki. Gonią mnie dziś inne obowiązki, z konieczności więc poprzestanę na tym krótkim wpisie. Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie, zwłaszcza to bezpośrednie z Ukrainy. Zainteresowanych wsparciem mojego raportu odsyłam poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A jeśli zechcielibyście nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Dystrybucja pomocy humanitarnej we wsi Ukrainka/fot. własne

Relacja

28 listopada

Pani Stefania urodziła się w 1937 roku, ma więc dziecięce wspomnienia dotyczące II wojny światowej. Obecny konflikt jest jej zdaniem gorszy. „Żołnierze w tych strasznych maszynach siedzą. Kiedyś to przynajmniej można było zobaczyć ich twarze…”, mówi.

Mówi ukraińskim z zachodu; przez moment mam wrażenie, jakbyśmy byli na Wołyniu – skąd pochodzi staruszka – a nie na Charkowszczyźnie. „Ano rzuciło mnie daleko od rodzinnego domu”, wzdycha.

Panią Stefanię odwiedzam razem z wolontariuszami z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Wieś Ukrainka jeszcze nie doszła do siebie po rosyjskiej okupacji. Brakuje wody, pracy, młodych ludzi, którzy albo wyjechali albo służą w armii. Albo nie ma ich już pośród żywych. Bieda aż piszczy, a cierpią jak zwykle najstarsi, schorowani, najmniej mobilni. Dla takich osób pakiety z chemią gospodarczą i środkami higieny to poważne wsparcie.

Stefania z rzadka wstaje z łóżka – a gdy to robi, podpiera się kijem – ale gości na leżąco przyjmować nie chce.

Ściska mocno dłoń, gdy się żegnamy. „Wszystko będzie dobrze”, przekonuje, jakby to mnie trzeba było pocieszać. „Wojna kiedyś się skończy”, dodaje.

Uśmiecham się łagodnie i kiwam głową. Skończy czy nie, jest coś obrzydliwe niesprawiedliwego w tym, że ktoś doświadczył wojny u początku i mierzy się z nią u kresu życia…

29 listopada

Chersoń to miasto-widmo. Gdy byłem tu rok temu, największym problemem był selektywny, terrorystyczny ostrzał rosyjskiej artylerii. Dziś działa dalej grzmią (efekty widać na zdjęciu), ale największym zmartwieniem mieszkańców są drony. Małe, przenoszące niewielkie ładunki – dziennie spada ich 30-40, zwykle na cywilne samochody, ba, na pojedynczych ludzi. Mieszkańcy mówią o „chersońskim safari”, tak nazywając swoje codzienne życie poza domem. Są zwierzyną, na którą polują rosyjscy droniarze.

Napiszę o tym więcej, gdy będzie możliwość. Póki co krucho z internetem i prądem – ze skutkami wczorajszego ataku na infrastrukturę energetyczną mierzy się cały kraj.

Do zobaczenia na łączach!

30 listopada

Łuck. Ulicą przejeżdża kondukt pogrzebowy. Przechodnie tak żegnają poległego żołnierza.

A po wszystkim życie wraca na stare tory…

1 grudnia

W domu!

Tydzień poprzedzający wyjazd do Ukrainy spędziłem w podróży. Byłem w Szczecinie i Przemyślu, przejechałem więc całą Polskę. A potem całą wolną Ukrainę. W 14 dni uzbierało się 6 tys. km spędzonych w aucie. Padam na twarz, ale warto było. Odsapnę i wracam do Was z kolejnymi tekstami.

Na zdjęciu poniżej nowe umocnienia w rejonie Chersonia. Ukraińcy rozbudowują linie obronne wokół miasta i na obszarze między Chersoniem i Mikołajowem. Na wszelki wypadek…

Szanowni, by kontynuować pracę potrzebuję Waszego wsparcia. „Kaw” i subskrypcji, bez których nie byłoby mojego ukraińskiego raportu. Działamy dalej?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Rocznica

Dwa lata temu ukraińska armia wyzwoliła Chersoń. Było to zwieńczenie kilkumiesięcznej kontrofensywy, mającej na celu wyrzucenie rosjan na wschodni brzeg Dniepru.

Kilka miesięcy później pojechałem na oswobodzone tereny, porozmawiać z ludźmi, którzy przez pół roku żyli w realiach ruskiego miru. Wiele z tych opowieści mroziło krew w żyłach, część z nich zawarłem w wydanej w lutym br. książce pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Dziś, jako że mamy rocznicę, podrzucam dwa fragmenty – także z nadzieją, że tych, którzy nie czytali, zachęcą do lektury całej książki.

Do rzeczy.

—–

Zahorianiwka, położona 10 km na północ od Chersonia, przetrwała okupację niemal nietknięta – większe rosyjskie oddziały tylko przez wieś przejechały, wiosną 2022 roku jako zdobywcy, jesienią jako uciekinierzy.

– Przez chwilę mieszkało u nas kilku rosyjskich oficerów – opowiadała mi Olga Bunczuk, sołtyska. – Gdy zaczęła się inwazja, część mieszkańców uciekła, zostawiła chałupy; okupanci potraktowali je jak własne.

– Prześladowali was fizycznie, dokuczali?

– Właściwie nie. – Bunczuk pokręciła głową. – Czasem nagabywali, żeby przyjąć ich paszporty, ale ludzie kazali im iść w diabły. Na początku okupacji obsesyjnie szukali po domach atowszczików, a w sąsiedniej osadzie zabili trzech młodych mężczyzn, właściwie chłopców, cywilów. Rozstrzelali ich za współpracę z partyzantką.

– Bez sądu?

– A skąd, całą okupację traktowali nas jak gorszy gatunek. Niby chcieli z nas zrobić rosjan, a tak naprawdę mieli gdzieś, jak i z czego będziemy żyć. Zniszczyli sieć elektryczną, przez pięć miesięcy żyliśmy bez prądu. Rozkradli urządzenia z kurzej fermy, w której pracowało trzysta osób z okolicznych wiosek. Zaminowali pola, odbierając pracę tym, którzy żyli z roli. Nie musieli bić, by uprzykrzyć nam życie. – Bunczuk uśmiechała się smutno.

– Pamięta pani moment wyzwolenia?

– O tak! – tym razem uśmiech kobiety był radosny. – Miałam kontakt z synem, który służy w obronie terytorialnej. Pisał, że idą na Chersoń, że jego koledzy przejdą przez Zahorianiwkę. Noc z dziesiątego na jedenastego listopada spędziłam w piwnicy. Słyszałam jakieś głosy, ruch na drodze, ale bałam się, że to rosjanie, że mnie zabiją. Wyszłam z ukrycia jedenastego, była czternasta, gdy zobaczyłam pierwszych naszych chłopców.

*          *          *

W Tomaryne – wioseczce oddalonej o 8 km od wstęgi Dniepru – rosjanie mieli dość czasu, by powalić słupy elektryczne; więcej zniszczyć nie zdołali. Ale w okolicznych miejscowościach udało im się w pełni zastosować strategię spalonej ziemi. Wzorem armii czerwonej i Wehrmachtu z czasów II wojny światowej zdewastowali sieci przesyłowe, linie kolejowe, wysadzając mosty i wiadukty, spalili zakłady przemysłowe i gospodarstwa rolne.

– Babuszki opowiadały, że Niemcy byli bardziej humanitarni. – Kola, elektryk, na własnej skórze doświadczył okupacji.

– Tak źle było? – dopytywałem.

Mężczyzna przytaknął.

– Ale na początku nie – zastrzegł. – Na swój sposób to było nawet zabawne, jak szukali banderowców. „Chłopcy, w pętlę czasu wpadliście?”, pytałem jednego z nich. „Banderowcy? Osiemdziesiąt lat po wojnie?” Patrzył na mnie jak na wariata.

– Mógł zastrzelić…

– Wtedy jeszcze nie strzelali. To znaczy strzelali, jak popili, na wiwat. Bezpieczne to nie było, ale dało się znieść.

– Kiedy stali się najbardziej agresywni?

– Dwa tygodnie przed wyjściem zaczęli powalać słupy. – Dla Koli, członka ekipy zajmującej się odbudową sieci energetycznych, ten rodzaj destrukcji stanowił symboliczny punkt odniesienia. – Dziewiątego listopada ruszyła masowa kradzież samochodów. „Nie oddasz? Kula w łeb”, grozili. Brali auta cywilne, wzięli nasze służbowe wozy. Cokolwiek wpadło im w łapy, a czym dałoby się uciekać. Ale jedno trzeba im przyznać, pięknie spierdalali.

—–

Ps. Ponieważ mamy dziś Święto Niepodległości, życzę Wam, byśmy już zawsze obchodzili je w wolnym kraju, zawsze jako celebrację wydarzeń z coraz bardziej zamierzchłej przeszłości. Ludzie, o których piszę powyżej, cieszyli się z wyzwolenia. Zaraźliwe było to ich szczęście, ale mimo wszystko – obyśmy nie mieli powodów do przeżywania takich uniesień. Szczególnie jeśli alternatywą dla „nudy suwerenności” miałby być ruski mir i radość po jego pogonieniu. Załączone zdjęcie – wykonane wiosną 2023 roku gdzieś pod Chersoniem – dobrze ilustruje konsekwencje krótkiej wizyty „rusko-mirskich dobrodziejów”. Wiem, że przyjęlibyśmy ich „godnie”, ale obyśmy nie musieli.

Czego życzę sobie także z racji obchodzonych dziś imienin.

—–

Dziękuję za lekturę! Jutro wracam do bieżącego raportowania. Przypominam o możliwości wsparcia mojego pisania.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo” – lub dziś po prostu chcieliby postawić mi imieninową kawę – zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem cytowanej w poście książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Pod tym linkiem znajdziecie filmową recenzję „Alfabetu…”. O książce opowiada ceniony przeze mnie pisarz Radek Wiśniewski.

Szanowni, za kilka dni wezmę udział w konferencji poświęconej niszczeniu przez rosjan ukraińskiego dziedzictwa kulturowego. W spotkaniu można wziąć udział on-line, zachęcam do rejestracji.

Rozgrywka

Co dalej z ukraińską operacją wojskową w rosyjskim obwodzie kurskim? „Nie potrzebujemy tej ziemi. Nie chcemy tam wprowadzać naszego stylu życia”, mówił kilka dni temu w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji NBC Wołodymyr Zełenski. Zarazem ze słów prezydenta Ukrainy wynikało, że Kijów planuje utrzymać okupowane obszary bezterminowo, jako kartę przetargową w negocjacjach z Moskwą. Zełenski nie odpowiedział na pytanie, czy Ukraina zamierza zajmować kolejne terytoria rosji. Stwierdził za to, że „kluczem do zwycięstwa jest zaskoczenie przeciwnika”. Tylko czy ktoś tu kogoś może jeszcze zaskoczyć? I jak?

Po sześciu tygodniach operacji Siły Zbrojne Ukrainy (ZSU) kontrolują 1,5 tys. kilometrów kwadratowych obwodu kurskiego. Największe postępy notowano przez pierwsze dziesięć dni działań, później tempo ukraińskiego natarcia zdecydowanie osłabło. A od początku września właściwie mówimy już o symbolicznych zdobyczach, ba, rosjanom udało się w weekend odbić fragment jednej z osad.

W międzyczasie rosyjski kontyngent na zagrożonym kierunku wzrósł z niemal 10 do ponad 40 tys. ludzi, znacząco zwiększyła się również liczba sprzętu ciężkiego. I wciąż do przygranicznego regionu docierają kolejni żołnierze i uzbrojenie. Można by zatem uznać, że to reakcje armii putina wyhamowały ukraińskie postępy, lecz taka konkluzja to tylko część prawdy.

—–

Dziś bowiem widać już wyraźnie samoograniczający się charakter ukraińskiej kontrofensywy. Pozwólcie, że ujmę rzecz obrazowo: pyton może połknąć świnię, ale słonia już nie. Ukraińcy mogliby wyszarpać większe zdobycze, lecz najpewniej nie byliby w stanie ich „strawić” (lub wiązałoby się to ze zbyt dużymi kosztami). Gdy piszę o „trawieniu”, mam na myśli całe spektrum działań: od skutecznej obrony zajętego terytorium, w tym przestrzeni powietrznej, po zapewnienie sobie (ale i miejscowej ludności) wydolnej logistyki i zaopatrzenia. Obecnie wszystkie te aktywności i wymogi są realizowane: wojsko ukraińskie w rosji trzyma pozycje, bez większych problemów rotuje oddziały, ewakuuje rannych i uszkodzony sprzęt. Obok dostaw jedzenia, paliw i amunicji na miejsce docierają także konwoje humanitarne, które zaspakajają podstawowe potrzeby cywilów.

A teraz spójrzmy szerzej – rosyjska ofensywa na Pokrowsk w Donbasie, wywołująca wielkie zaniepokojenie u sojuszników i sympatyków Ukrainy, wyraźnie straciła impet. W tym rejonie rosjanie od kilku dni nie notują większych awansów – zgromadzone oddziały są zbyt wyczerpane walką, prośby, by je zluzować, spotykają się z odmową naczelnego dowództwa.

Definitywnie „przysechł” front na Zaporożu; nie dalej jak w lipcu część analityków wieszczyła, że rosjanie przejdą tam do ofensywy nim upłynie lato. Dziś jasnym jest, że atakować nie byłoby czym – na Zaporożu nie ma znaczących rosyjskich rezerw. Kierunkowi najwyraźniej przypisano pomocniczą rolę, jako tej części teatru działań, która absorbuje spore zgrupowanie ukraińskiej armii.

Jednocześnie dochodzą wieści, że w miniony weekend z Białorusi wyjechały ostatnie liniowe formacje rosyjskiego wojska i na miejscu pozostali tylko logistycy. Czyli Kreml zgarnia i zabezpiecza odwody skąd i gdzie się da; niektóre nadal są w Ukrainie, inne trafiają pod Kursk. Nie trzeba wielkiej wnikliwości, by przewidzieć, że rosjanie szykują się do rekonkwisty.

—–

Warto w tym miejscu odnieść się do rzekomo „przestrzelonych” ukraińskich założeń, jakie stały za operacją kurską. Wiemy już, że nade wszystko chodziło o czynnik polityczny – wspomnianą przez Zełenskiego kartę przetargową. Nadal trudno przesądzać o (nie)trafności koncepcji „ziemia za ziemię”; wszystko zależy od tego, czy Ukraińcy zdołają się w obwodzie kurskim utrzymać („dowiozą” tę zdobycz do zawieszenia broni).

Nie można jednak mieć wątpliwości, że utrata kontroli nad własnym terytorium jest dla Kremla nie do zaakceptowania. W oczach obywateli odbiera władzy atut sprawczości, obnaża jej słabość, niszczy wizerunek imperialnej siły państwa – wszystko, na czym osadza się legitymizacja reżimu. Zatem putin zrobi wiele, by Ukraińców wyrzucić z rosji. Zapewne sięgnąłby po broń jądrową, ale wtedy skazałby się na wściekłość Chin, które dały do zrozumienia, że nie życzą sobie takich rozwiązań. Tymczasem bez chińskiej kroplówki rosyjskiej gospodarki nie ma. Kreml skazany jest więc na rozstrzygnięcia konwencjonalne – stąd wspomniana koncentracja, której efektem będą działania cechujące się ogromną determinacją.

Krytycy operacji kurskiej podkreślali, że nie spowodowała ona znaczącego odpływu rosyjskich wojsk z innych odcinków frontu – na co zapewne liczono w ukraińskim dowództwie. Istotnie, na początku mieliśmy do czynienia z niewielką rotacją, która objęła głównie jednostki odwodowe i to gorszej jakości. Elitarnych formacji zrotowano niewiele, po prawdzie, nadal nie stanowią one istoty zgrupowania kurskiego. Jako się rzekło, większego niż przed miesiącem, lecz wciąż w dużej mierze byle jakiego. Ale taki stan rzeczy nie oznacza, że rosjanie nie zamierzają w najbliższym czasie uderzać pod Kurskiem.

—–

By wyjaśnić ów pozorny paradoks sięgnijmy do przeszłości. Armia sowiecka nie słynęła z kunsztu – cele osiągała masą. W ataku sprowadzało się to do uporczywego zmiękczania przeciwnika co rusz następującymi szturmami. „Mięsnymi”, jak zwykło się o nich mówić. Dopiero po takim przygotowaniu do akcji wchodziły lepsze, gwardyjskie jednostki – i idąc po stosach własnych trupów przełamywały pozycje wyczerpanego wroga.

Kilkadziesiąt lat później nic się nie zmieniło – armia rosyjska nadal stosuje synergię masy i brutalności. Dwie trzecie jej stanu to jednostki „na przemiał”, pozbawione przyzwoitego wyszkolenia, zgrania, a często i podstawowego wyposażenia. Obiektywnie patrząc, niegotowe do walki, ale dowodzone przez ludzi gotowych je pod ogień wysłać. Ta „mięsna pulpa” to nieodzowny element rosyjskich działań ofensywnych. To ona rusza pierwsza, to jej rotacje, nie zaś elitarnych spadochroniarzy, znamionują rosyjskie przygotowania. To tej „pulpy” właśnie zaczyna brakować pod Pokrowskiem, a przybywa pod Kurskiem.

Przyrównując ich działania do zabiegów kulturysty, rosjanie najpierw budują masę, a potem siłę. Jak tych atutów użyją? Możliwe są dwa scenariusze: po pierwsze, potężnego ataku z jednoczesnym wykorzystaniem możliwie największej części kurskiego zgrupowania, by załatwić sprawę jak najszybciej, po drugie, operacji rozłożonej w czasie, jednorazowo prowadzonej mniejszymi siłami. W obu przypadkach bez liczenia się ze stratami własnymi. Przypomnijmy, putin wyznaczył armii termin do 1 października, zostało więc raptem kilkanaście dni. Z drugiej strony, nawet „rozdrobniona” operacja nie musi być długotrwała, wszak mówimy o relatywnie niewielkim obszarze.

Jednak inicjatywa wcale nie musi należeć do rosjan (nawet gdy ci już ruszą). Pisałem o samoograniczającym się charakterze ukraińskiej operacji i zakładam, że nic się tu nie zmieni, że Ukraińcy nie będą próbowali rozszerzać przyczółku. Ale może uderzą gdzie indziej? Może w całym tym „kurskim przedsięwzięciu” nie chodzi o ziemię na wymianę, a o odciągnięcie uwagi rosjan? Raz już – latem 2022 roku – taki manewr Ukraińcom się powiódł. Markując uderzenia na Chersońszczyźnie (które dopiero później przybrały postać zasadniczej kontrofensywy) zmusili Moskwę do przerzucenia wielu jednostek z północy na południe. A potem weszli w „próżnię” i wyzwolili Charkowszczyznę.

Brzmi jak „war-fiction”? A jak przed 6 sierpnia brzmiały rozważania o „przeniesieniu wojny na terytorium rosji”?

Ps. W ostatnich godzinach pojawiły się pierwsze doniesienia o poważnych rosyjskich kontratakach w obwodzie kurskim.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Skalskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Czytelniczce Julce i Grzegorzowi Lenzkowskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl