Upodmiotowieni!

Na wstępie odrobina optymizmu – sytuacja w rejonie Pokrowska, będąca papierkiem lakmusowym ogólnej kondycji obu armii na froncie, uległa drastycznemu pogorszeniu, patrząc z perspektywy rosjan. Ukraińcy zaszachowali moskali dronami, skutecznie zabezpieczając prace bezzałogowców środkami WRE (walki radiowo-elektronicznej). Masowe uderzenia sparaliżowały nie tylko nacierające oddziały, ale i logistykę; strumień dostaw amunicji, jedzenia i wody jest symboliczny. „Wykończą naszych!”, alarmują rosyjscy mil-blogerzy.

I błagają o szybkie, masowe użycie KAB-ów, ale z tym może być problem. Mamy bowiem coraz więcej informacji o tym, że w strefie przyfrontowej zaczęły operować ukraińskie F-16 (dotąd skupiające się na ochronie miast przed pociskami manewrującymi i dronami). To poważne wyzwanie dla rosyjskich pilotów, mnożące ryzyko zestrzelenia – radar i rakiety „efa” to nie przelewki. Zdaje się, że strach wziął u moskali górę, bo jak na razie postulowanego „kabowania” nie ma. Lecą za to szybujące bomby w drugą stronę – amerykańskie, zrzucane przez F-16. Jest w tym jakiś element dziejowej sprawiedliwości, czyż nie?

—–

Równie obiecująca jest ofensywa powietrzna, wymierzona w infrastrukturę krytyczną rosji, przede wszystkim w rafinerie. W styczniu br. ukraińskie drony uderzyły w rosyjskie zakłady siedem razy. Na celownik wzięto rafinerie w Tatarstanie (11 stycznia), w obwodzie saratowskim (14 stycznia), riazańskim (24 i 26 stycznia), niżnonowogrodzkim (29 stycznia zaatakowano tam dwie przetwórnie) oraz w wołgogradzkim (31 stycznia). W tym miesiącu odnotowano już sześć nalotów, ostatni dziś w nocy (celem była rafineria w Ilskij). 11 lutego porażono obiekt w Saratowie, mieście położonym w południowo-wschodniej części rosji, w regionie graniczącym z Kazachstanem (a więc setki kilometrów od Ukrainy). „Saratowska rafineria ropy to jeden z kluczowych obiektów (…). Jej zdolność przerobowa sięga 7 mln ton ropy rocznie. Zakład odgrywa istotną rolę w zaopatrywaniu armii rosji w paliwo”, napisał na Telegramie szef ukraińskiego Centrum Przeciwdziałania Dezinformacji Andrij Kowałenko.

Cytuję ten wpis, bo dobrze ilustruje ukraińskie intencje. Różne od tego, co robią rosjanie, którzy także atakują infrastrukturę krytyczną. Ale ich celem są ukraińskie obiekty energetyczne – elektrownie i sieci przesyłowe – a bezpośrednią ofiarą ludność cywilna, pozbawiona regularnych dostaw wody, prądu i ogrzewania. Siły Zbrojne Ukrainy (ZSU) dążą tymczasem do „wysuszenia” rosyjskiej armii oraz do zmniejszenia przychodów z eksportu kopalin i pochodnych, które Moskwa wykorzystuje do finansowania wojny. Oczywiście, rosyjskie wojsko będzie ostatnim podmiotem, które dotknie ewentualny kryzys i potrzeba racjonowania paliw i smarów – najpierw zmierzą się z tym zwykli rosjanie. To uciążliwość, ale dalece mniejsza niż humanitarny kryzys, na skraju którego, zimą, postawili Ukraińców agresorzy.

Rafinerie to wąskie gardło rosyjskiej gospodarki – przez ostatnie dwie dekady poczyniono w nich wiele inwestycji w oparciu o zachodnie technologie. Przy poważnych awariach i uszkodzeniach, w realiach reżimu sankcyjnego, przywrócenie ich pełnej sprawności to nie lada wyzwanie. Z czego Ukraińcy doskonale zdają sobie sprawę, stąd ich konsekwencja (o czym więcej piszę w zalinkowanym tekście dla „Polski Zbrojnej”).

—–

Zostawmy działania militarne i skupmy się na polityce.

Świat jakby przyśpieszył, obierając kurs ku niezbyt przyjemnej destynacji – takie wrażenie można odnieść, analizując medialny dyskurs z ostatnich kilku dni. Wynika z niego, że USA dogadują się z rosją – za plecami Ukrainy, ignorując też europejskich sojuszników. „Jałta i Monachium 2.0”, „Ukraina jest stracona”, wieszczy mnóstwo komentatorów. W mojej ocenie mocno na wyrost, ale powszechność obaw – że Donald Trump „zabierze zabawki” – pozostaje faktem.

Dlaczego na wyrost? Bo na razie nie wydarzyło się nic, co kazałoby uznać, że Stany odpuszczają sobie Ukrainę. Wypowiedź sekretarza obrony Pete’a Hegsetha – o tym, że Ukraińcy nie odzyskają utraconych ziem i nie mogą liczyć na członkostwo w NATO – choć brutalna, była oparta o realną ocenę sytuacji. Znanej powszechnie od kilkunastu miesięcy. Po klęsce ofensywy na Zaporożu jasnym jest, że wyrzucenie rosjan z okupowanych terenów – w większej skali – to zadanie ponad możliwości ukraińskich sił zbrojnych (ZSU). Wiemy też, że w Sojuszu nie ma powszechnej zgody na członkostwo Ukrainy – a NATO oparte jest o mechanizm kolektywnego podejmowania decyzji. Z Turcją, Słowacją i Węgrami na pokładzie i bez obstrukcji Trumpa natowska Ukraina to mrzonka. A są jeszcze kwestie formalno-prawne – wymóg uregulowanego statusu granic.

Oczywiście, mamy też wypowiedzi amerykańskich decydentów o tym, że USA nie dadzą Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa. Mamy mizdrzenie się do putina samego Trumpa, mamy połajanki wobec Europy, autorstwa wiceprezydenta J.D. Vance’a. Ale mamy też jego wywiad dla „The Wall Street Journal”, z którego wynika wprost,  że Stany nałożą na rosję dodatkowe sankcje ekonomiczne i podejmą działania militarne (włącznie z wysłaniem wojsk nad Dniepr), jeśli putin nie zgodzi się na porozumienie pokojowe. „Nam zależy na tym, by Ukraina była suwerenna”, czytamy w WSJ.

Nie wiem, czy amerykański wielogłos to dowód na świadomą strategię – gry w dobrego i złego policjanta (jeden rosję obłaskawia, drugi wali ją w pysk) – czy raczej przejaw totalnego chaosu, panującego w amerykańskiej administracji, gdzie „każdy sobie rzepkę skrobie”, a i tak ostateczną decyzję podejmie nieprzewidywalny Trump. Rzecz jasna chcę wierzyć, że mowa o kiju i marchewce, lecz uczciwość intelektualna nakazuje przyjąć ten gorszy scenariusz i jego konsekwencje.

Załóżmy więc, że wylewający się od kilku dni lament jest uzasadniony – że Waszyngton i Moskwa coś tam sobie za plecami innych ustalą. No i co?, pytam tonem mocno prowokującym. Irytuje mnie bowiem ten element publicznej debaty, który kompletnie pomija podmiotowość Ukrainy i jej europejskich sojuszników (tych pozaeuropejskich, innych niż Ameryka, też). Wiara w to, że Kijów posłusznie zaakceptuje skrajnie niekorzystne dla siebie warunki, jest tyleż naiwna, co obraźliwa w stosunku do Ukraińców – którzy od trzech lat, dzień po dniu, udowadniają, że w kaszę sobie pluć nie pozwolą. A Europa? Można by wiele napisać o jej słabościach, niezdecydowaniu, zmarnowanych szansach, lecz nawet bazowo niskie oczekiwania nie zmienią faktu, że nikt na poważnie o porzuceniu Ukrainy nie myśli – o czym więcej w kolejnym wpisie.

PS. Wbrew retoryce Trumpa, to Europa – jako Unia i pojedyncze kraje – ponosi większość kosztów wspierania Kijowa (trzy piąte wszystkich dotychczasowych nakładów). Trzeba na to 80 mld euro rocznie (to całościowy koszt, Ukraińcy samodzielnie wkładają do „koszyka” około 20 mld). Dużo, a zarazem niewiele, wziąwszy pod uwagę zsumowany kilkunastobilionowy budżet członków UE i Wielkiej Brytanii.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Maciejowi Sijce i Kasi Byłów.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa…w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Nz. Ukraiński F-16 z podwieszonymi (m.in.) bombami szybującymi GBU-39 SDB I/fot. ZSU

Kilometr

„Proszę mi wierzyć, robimy, co możemy, żeby ich zatrzymać”, zapewniał mnie wczoraj żołnierz ZSU. Polak, ochotnik, obecnie walczący w okolicach Pokrowska. Dwa dni wcześniej inny pisał: „lezą i lezą, nawet bez wsparcia czołgów i artylerii. Szczerze mówiąc, podziwiam, jak bardzo są nieustępliwi”.

Są – trzeba im to przyznać. Ale praktyka „mięsnych szturmów” jest koszmarnie kosztowna. Wymaga ludzkich mas i wiąże się z ogromnymi stratami. Spójrzmy na obwód kurski, gdzie rosjanie odzyskali około 600 z 1200 kilometrów kwadratowych. Obecnie w operację kurską zaangażowanych jest 100 tys. wojskowych z rosji i Korei Północnej, co stanowi ekwiwalent połowy sił przeznaczonych do inwazji na Ukrainę w lutym 2022 roku. A wciąż niedokończona rekonkwista przełożyła się na 38 tys. zabitych i rannych – takie straty ponieśli rosjanie (i Koreańczycy) między sierpniem a grudniem 2024 roku.

Jeden odzyskany kilometr kosztował życie i zdrowie 63 żołnierzy (co jest pewnym uproszczeniem, bo kilka tysięcy rosjan wyeliminowano w pierwszych tygodniach walk w obwodzie kurskim, na etapie ukraińskiej ofensywy).

A ów współczynnik jest jeszcze gorszy w przypadku rosyjskich zysków terenowych w Ukrainie. W 2024 roku rosjanie wyszarpali Ukraińcom 3200 kilometrów kwadratowych. Dużo? I tak, i nie. To odpowiednik sześciu Warszaw, co przemawia do wyobraźni (szczególnie mieszkańców naszej stolicy). Lecz realnie mówimy o terenach w większości rolniczych i nieużytkach, w najlepszym razie o zrujnowanych małych miasteczkach. Których posiadanie wiązało się z koniecznością zapłaty życiem i zdrowiem niemal 400 tys. żołnierzy, ponad 120 za każdy przejęty kilometr.

Kompania do piachu za kilometr piachu.

A front się przy tym nie posypał. Mimo wielu problemów, ukraińska obrona trzyma się twardo i bez realnych widoków na spektakularne załamanie…

—–

Dziś króciutko, wybaczcie, ale dopadły mnie inne obowiązki. Postaram się podrzuć obszerniejszy materiał jutro.

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. ukraińska artyleria na froncie, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Rozgrywka

Co dalej z ukraińską operacją wojskową w rosyjskim obwodzie kurskim? „Nie potrzebujemy tej ziemi. Nie chcemy tam wprowadzać naszego stylu życia”, mówił kilka dni temu w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji NBC Wołodymyr Zełenski. Zarazem ze słów prezydenta Ukrainy wynikało, że Kijów planuje utrzymać okupowane obszary bezterminowo, jako kartę przetargową w negocjacjach z Moskwą. Zełenski nie odpowiedział na pytanie, czy Ukraina zamierza zajmować kolejne terytoria rosji. Stwierdził za to, że „kluczem do zwycięstwa jest zaskoczenie przeciwnika”. Tylko czy ktoś tu kogoś może jeszcze zaskoczyć? I jak?

Po sześciu tygodniach operacji Siły Zbrojne Ukrainy (ZSU) kontrolują 1,5 tys. kilometrów kwadratowych obwodu kurskiego. Największe postępy notowano przez pierwsze dziesięć dni działań, później tempo ukraińskiego natarcia zdecydowanie osłabło. A od początku września właściwie mówimy już o symbolicznych zdobyczach, ba, rosjanom udało się w weekend odbić fragment jednej z osad.

W międzyczasie rosyjski kontyngent na zagrożonym kierunku wzrósł z niemal 10 do ponad 40 tys. ludzi, znacząco zwiększyła się również liczba sprzętu ciężkiego. I wciąż do przygranicznego regionu docierają kolejni żołnierze i uzbrojenie. Można by zatem uznać, że to reakcje armii putina wyhamowały ukraińskie postępy, lecz taka konkluzja to tylko część prawdy.

—–

Dziś bowiem widać już wyraźnie samoograniczający się charakter ukraińskiej kontrofensywy. Pozwólcie, że ujmę rzecz obrazowo: pyton może połknąć świnię, ale słonia już nie. Ukraińcy mogliby wyszarpać większe zdobycze, lecz najpewniej nie byliby w stanie ich „strawić” (lub wiązałoby się to ze zbyt dużymi kosztami). Gdy piszę o „trawieniu”, mam na myśli całe spektrum działań: od skutecznej obrony zajętego terytorium, w tym przestrzeni powietrznej, po zapewnienie sobie (ale i miejscowej ludności) wydolnej logistyki i zaopatrzenia. Obecnie wszystkie te aktywności i wymogi są realizowane: wojsko ukraińskie w rosji trzyma pozycje, bez większych problemów rotuje oddziały, ewakuuje rannych i uszkodzony sprzęt. Obok dostaw jedzenia, paliw i amunicji na miejsce docierają także konwoje humanitarne, które zaspakajają podstawowe potrzeby cywilów.

A teraz spójrzmy szerzej – rosyjska ofensywa na Pokrowsk w Donbasie, wywołująca wielkie zaniepokojenie u sojuszników i sympatyków Ukrainy, wyraźnie straciła impet. W tym rejonie rosjanie od kilku dni nie notują większych awansów – zgromadzone oddziały są zbyt wyczerpane walką, prośby, by je zluzować, spotykają się z odmową naczelnego dowództwa.

Definitywnie „przysechł” front na Zaporożu; nie dalej jak w lipcu część analityków wieszczyła, że rosjanie przejdą tam do ofensywy nim upłynie lato. Dziś jasnym jest, że atakować nie byłoby czym – na Zaporożu nie ma znaczących rosyjskich rezerw. Kierunkowi najwyraźniej przypisano pomocniczą rolę, jako tej części teatru działań, która absorbuje spore zgrupowanie ukraińskiej armii.

Jednocześnie dochodzą wieści, że w miniony weekend z Białorusi wyjechały ostatnie liniowe formacje rosyjskiego wojska i na miejscu pozostali tylko logistycy. Czyli Kreml zgarnia i zabezpiecza odwody skąd i gdzie się da; niektóre nadal są w Ukrainie, inne trafiają pod Kursk. Nie trzeba wielkiej wnikliwości, by przewidzieć, że rosjanie szykują się do rekonkwisty.

—–

Warto w tym miejscu odnieść się do rzekomo „przestrzelonych” ukraińskich założeń, jakie stały za operacją kurską. Wiemy już, że nade wszystko chodziło o czynnik polityczny – wspomnianą przez Zełenskiego kartę przetargową. Nadal trudno przesądzać o (nie)trafności koncepcji „ziemia za ziemię”; wszystko zależy od tego, czy Ukraińcy zdołają się w obwodzie kurskim utrzymać („dowiozą” tę zdobycz do zawieszenia broni).

Nie można jednak mieć wątpliwości, że utrata kontroli nad własnym terytorium jest dla Kremla nie do zaakceptowania. W oczach obywateli odbiera władzy atut sprawczości, obnaża jej słabość, niszczy wizerunek imperialnej siły państwa – wszystko, na czym osadza się legitymizacja reżimu. Zatem putin zrobi wiele, by Ukraińców wyrzucić z rosji. Zapewne sięgnąłby po broń jądrową, ale wtedy skazałby się na wściekłość Chin, które dały do zrozumienia, że nie życzą sobie takich rozwiązań. Tymczasem bez chińskiej kroplówki rosyjskiej gospodarki nie ma. Kreml skazany jest więc na rozstrzygnięcia konwencjonalne – stąd wspomniana koncentracja, której efektem będą działania cechujące się ogromną determinacją.

Krytycy operacji kurskiej podkreślali, że nie spowodowała ona znaczącego odpływu rosyjskich wojsk z innych odcinków frontu – na co zapewne liczono w ukraińskim dowództwie. Istotnie, na początku mieliśmy do czynienia z niewielką rotacją, która objęła głównie jednostki odwodowe i to gorszej jakości. Elitarnych formacji zrotowano niewiele, po prawdzie, nadal nie stanowią one istoty zgrupowania kurskiego. Jako się rzekło, większego niż przed miesiącem, lecz wciąż w dużej mierze byle jakiego. Ale taki stan rzeczy nie oznacza, że rosjanie nie zamierzają w najbliższym czasie uderzać pod Kurskiem.

—–

By wyjaśnić ów pozorny paradoks sięgnijmy do przeszłości. Armia sowiecka nie słynęła z kunsztu – cele osiągała masą. W ataku sprowadzało się to do uporczywego zmiękczania przeciwnika co rusz następującymi szturmami. „Mięsnymi”, jak zwykło się o nich mówić. Dopiero po takim przygotowaniu do akcji wchodziły lepsze, gwardyjskie jednostki – i idąc po stosach własnych trupów przełamywały pozycje wyczerpanego wroga.

Kilkadziesiąt lat później nic się nie zmieniło – armia rosyjska nadal stosuje synergię masy i brutalności. Dwie trzecie jej stanu to jednostki „na przemiał”, pozbawione przyzwoitego wyszkolenia, zgrania, a często i podstawowego wyposażenia. Obiektywnie patrząc, niegotowe do walki, ale dowodzone przez ludzi gotowych je pod ogień wysłać. Ta „mięsna pulpa” to nieodzowny element rosyjskich działań ofensywnych. To ona rusza pierwsza, to jej rotacje, nie zaś elitarnych spadochroniarzy, znamionują rosyjskie przygotowania. To tej „pulpy” właśnie zaczyna brakować pod Pokrowskiem, a przybywa pod Kurskiem.

Przyrównując ich działania do zabiegów kulturysty, rosjanie najpierw budują masę, a potem siłę. Jak tych atutów użyją? Możliwe są dwa scenariusze: po pierwsze, potężnego ataku z jednoczesnym wykorzystaniem możliwie największej części kurskiego zgrupowania, by załatwić sprawę jak najszybciej, po drugie, operacji rozłożonej w czasie, jednorazowo prowadzonej mniejszymi siłami. W obu przypadkach bez liczenia się ze stratami własnymi. Przypomnijmy, putin wyznaczył armii termin do 1 października, zostało więc raptem kilkanaście dni. Z drugiej strony, nawet „rozdrobniona” operacja nie musi być długotrwała, wszak mówimy o relatywnie niewielkim obszarze.

Jednak inicjatywa wcale nie musi należeć do rosjan (nawet gdy ci już ruszą). Pisałem o samoograniczającym się charakterze ukraińskiej operacji i zakładam, że nic się tu nie zmieni, że Ukraińcy nie będą próbowali rozszerzać przyczółku. Ale może uderzą gdzie indziej? Może w całym tym „kurskim przedsięwzięciu” nie chodzi o ziemię na wymianę, a o odciągnięcie uwagi rosjan? Raz już – latem 2022 roku – taki manewr Ukraińcom się powiódł. Markując uderzenia na Chersońszczyźnie (które dopiero później przybrały postać zasadniczej kontrofensywy) zmusili Moskwę do przerzucenia wielu jednostek z północy na południe. A potem weszli w „próżnię” i wyzwolili Charkowszczyznę.

Brzmi jak „war-fiction”? A jak przed 6 sierpnia brzmiały rozważania o „przeniesieniu wojny na terytorium rosji”?

Ps. W ostatnich godzinach pojawiły się pierwsze doniesienia o poważnych rosyjskich kontratakach w obwodzie kurskim.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Skalskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Czytelniczce Julce i Grzegorzowi Lenzkowskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Pulpa

Dobre 20 lat temu spotkałem się z weteranem walk o Kołobrzeg z marca 1945 roku. Zgorzkniałym, starszym panem, działaczem stowarzyszenia zrzeszającego żołnierzy Wojska Polskiego walczących na Wschodzie. Wtedy jeszcze nie było takiego szaleństwa przekreślającego wysiłki Polaków, którym przyszło bić się z Niemcami u boku sowietów, ale trend został już wyznaczony – postrzegano ich jako mniej godnych; stąd owo zgorzknienie. Odnotowuję, choć nie na tym chciałbym się dziś skupić.

Podczas naszej rozmowy ów oficer opowiedział mi o pewnym skrypcie, który wpadł w jego ręce tuż przed rozpoczęciem zmagań o „festung Kolberg”. Był to zbiór instrukcji dotyczących zasad walki w mieście, opracowany przez uczestników Powstania Warszawskiego. Jego akowski rodowód sprawiał, że skrypt krążył wśród żołnierzy na poły konspiracyjnie – oficerowie polityczni byli mu niechętni, sowieccy dowódcy również.

Tu pozwolę sobie na pewną dygresję, budującą kontekst. Peerelowska propaganda wyrządziła wielką krzywdę wizerunkowi przedwojennego Wojska Polskiego – symboliczna scena z „Lotnej”, kawalerzysty bijącego szablą w czołg, była ucieleśnieniem tego kłamstwa. W rzeczywistości bowiem armia II RP nie była archaiczną strukturą, choć miała swoje ograniczenia. Definiowały je przede wszystkim możliwości finansowe państwa, ale też słabość intelektualna istotnej części kadry dowódczej. Mimo to na poziomie doktrynalnym z jednej, i taktycznym z drugiej, mieliśmy do czynienia z działaniami i refleksją całkowicie odbiegającymi od potocznych wyobrażeń o przestarzałej armii. Przede wszystkim zaś z nawykiem opracowywania doświadczeń, przekładania ich na konkretne procedury. Sprawne organizmy społeczne funkcjonują w oparciu o jasno zdefiniowane zasady, gdzie zasad brak, jest bezhołowie, co dotyczy także wojska. Ten nawyk, i ta filozofia, stały za wspomnianym skryptem.

Idźmy głębiej w tej dygresji. Rozbicie Wojska Polskiego w 1939 roku (będące przede wszystkim efektem ilościowej i materiałowej przewagi Wehrmachtu), uczyniło coś na miarę edukacyjnej wyrwy, jeśli idzie o kompetencje kadry oficerskiej. Jej część trafiła do obozów, gdzie z oczywistych powodów nie dało się szlifować warsztatu, część zaś zasiliła szeregi armii podziemnej, która obok wielu innych słabości, nie miała też sposobności do zdobywania nowych doświadczeń (innych niż ograniczone działania dywersyjne). Dysproporcja w kompetencjach między Niemcami a Polakami była zatem ogromna, zwłaszcza że – najoględniej mówiąc – sztuka wojowania mocno się po 1939 roku zmieniła. Ten brak teoretycznego przygotowania – obok rażących niedostatków broni i amunicji – odpowiadał za hekatombę oddziałów powstańczych w sierpniu 1944 roku.

Ale wojsko w działaniu to organizacja „ucząca się”. Patrząc z poziomu taktycznego, te powstańcze oddziały, którym udało się przetrwać pierwsze tygodnie walk, we wrześniu prezentowały już zupełnie inny poziom. Było to wojsko obyte z zagadnieniem walki w terenie zurbanizowanym, szczególnie w przypadku elitarnych formacji AK – „straży pożarnych” rzucanych do gaszenia pożarów na froncie. I to w oparciu o informacje zebrane od takich żołnierzy i ich dowódców powstał wspomniany na wstępie skrypt.

– Myśmy nie mieli pojęcia, jak się za to miasto zabrać – przyznał mój rozmówca, zimą 1945 roku młodziutki oficer. – Do tej pory, jeśli wchodziliśmy do jakichś miejscowości, to były to wsie czy małe miasteczka. Szła tyraliera, wielu ginęło, ale ktoś w końcu dobiegał do pozycji Niemców. Ci zresztą często w ogóle się nie bronili, tylko uciekali albo się poddawali. W Kołobrzegu każdy dom był twierdzą, punkty ogniowe szachowały ulice i podwórka. Rozwinąć szerokiego natarcia, którego widok mógłby wywołać popłoch, nie było jak. Zresztą w takich warunkach byłoby to samobójstwo – cytuję z pamięci, zastrzegając, że oddaję sens wypowiedzi, a nie jej dosłowne brzmienie.

W czasie bitwy o Kołobrzeg (4-18 marca) poległo tysiąc dwustu żołnierzy WP, dwa razy tyle zostało rannych. Skrypt przydał się pojedynczym pododdziałom, niektórym liniowym oficerom; nie znalazł przełożenia na działania wyższego dowództwa. Miasto wzięto bez taktycznej finezji, nie zważając na straty ludzie. Po sowiecku.

Również 20 lat wstecz swoją premierę miał genialny serial „Kompania braci” – niemalże paradokumentalny zapis szlaku bojowego oddziału amerykańskich spadochroniarzy. Oglądałem to (nadal oglądam!) ze szczeną w podłodze z uwagi na realizm scen. Lecz podczas pierwszego oglądania coś jeszcze przykuło moją uwagę. Kompania E wchodziła do walki niczym dobrze zaprogramowana maszyna. Bój nie był serią przypadkowych zdarzeń, znać było, że opiera się o jakiś taktyczny zamysł. Nie było tam „łopatologicznego” hurra i do przodu, zdawania się wyłącznie na los i „boga, co to kule nosi”. Dowódcy mieli pomysł, żołnierze całe spektrum rozmaitych technik poruszania się, strzelania, wzajemnego osłaniania, zinternalizowanych do tego stopnia, że stały się ruchowym, mięśniowym nawykiem. Olśniło mnie, gdy zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę. Dotąd myśląc o intensywności walk, stopniując ją w wyobraźni, patrzyłem na liczbę ofiar – stąd brało się przekonanie, że najcięższe starcia II wojny światowej miały miejsce na Wschodzie. Nagle zdałem sobie sprawę, że rozstrzeliwanie przez małe niemieckie oddziały całych sowieckich pułków, szturmujących dobrze zorganizowane linie/punkty oporu „do upadłego”, nie tyle świadczy o intensywności boju, co o bezlitosności, bestialstwie i braku hamulców etycznych u dowódców armii czerwonej (ponieważ przywołałem tu Powstanie Warszawskie, u części z Was pojawią się w głowach analogie – w mojej też się pojawiły i tak, naczelne dowództwo Powstania, rzucając do walki kiepsko uzbrojoną młodzież, wykazało się podobną bezwzględnością).

A potem pojechałem do Iraku i Afganistanu i na własne oczy przekonałem się, że zabudowania przemienione w punkt oporu można wziąć bez strat własnych (niekoniecznie sięgając po wsparcie artylerii czy lotnictwa) – gdy zajmowali się tym Amerykanie czy Polacy – i można też wytracić przy tym masę ludzi, nic nie osiągając, gdy za „robotę” brali się zwykle nisko wykwalifikowani w wojennym rzemiośle rebelianci.

I już do brzegu (wybaczcie mi te historyczne zacięcie, ale ja ze szkoły „kontekst ma znaczenie”).

Po pierwsze, trochę śmieszą mnie opinie o „zachodnim” ukraińskim wojsku. Poziom nasycenia zachodnią techniką jest w ZSU relatywnie wysoki – nie liczbowo, ale biorąc pod uwagę jakość tej broni i tego skutki. Widać też wpływy zachodniej myśli wojskowej – doktrynalne, operacyjne i taktyczne, co nie może dziwić, zważywszy na fakt, że tysiące Ukraińców szkoli się za granicą. Ale prawdą jest też, że armia ukraińska mierzy się z posowieckimi złogami mentalnymi – oficerami i podoficerami różnych szczebli, którzy w swoich wyobrażeniach o wojnie posługują się radzieckim schematem masy i brutalności. Kto trochę uważniej przygląda się sytuacji na froncie, bez trudu dostrzeże przykłady bezsensownych, kosztownych działań podejmowanych przez obrońców.

Po drugie, przez niemal dwie dekady obawialiśmy się, że szumnie oznajmiana reforma armii rosyjskiej zbliży ją do wzorców zachodnich. Widok solidnie wyekwipowanych ruskich sołdatów – prezentowany w propagandzie – gruntował przekonanie o zachodzącej zmianie. Bałem się i ja, że w tej masie wykluwa się jakość, która kiedyś zagrozi i nam. Aż przyszła wojna i obnażyła prawdę. Która dziś wygląda tak, że większość rosyjskich rekrutów wysyłana jest na front bez należytego wyszkolenia, zgrania, a często i podstawowego wyposażenia. Gdzie ginie jak bezwolna, pozbawiona świadomości sytuacyjnej mięsna pulpa.

O czym wspominam także dlatego, że zasoby tej pulpy pod Pokrowskiem chyba właśnie ruskim „wyszły”. Od kilku dni wyczerpani moskale stoją w miejscu…

PS. Tak Szanowni Czytelnicy, szkolenie żołnierza, troska o to, by elementy rzemiosła weszły mu w ruchową/mięśniową pamięć, to coś więcej niż tylko zabiegi o zwiększanie efektywność armii. Gdy naprzeciw siebie stają dwie filozofie – jedna, w której liczy się każde pojedyncze życie, i druga, w której los jednostki nie ma żadnego znaczenia – mamy do czynienia z wojną cywilizacji.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Flaga na plaży w Kołobrzegu, zdjęcie współczesne/fot. własne. Całość kadru poniżej:

Załamanie?

Mój boże, ludzie! NIE DOSZŁO do żadnego załamania się frontu w Donbasie! Wybaczcie wykrzykniki i wielkie litery, ale już kilka osób napisało do mnie z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. W polskiej przestrzeni medialnej ukazało się w ostatnich dniach sporo tekstów i komentarzy o defetystycznej wymowie. Jeden bardziej niemądry od drugiego. A że zgodne z narracją rus-propagandy? Trudno – grunt, że klikbajtowe.

W Donbasie nie jest kolorowo – rosjanie dalej nacierają na Pokrowsk, uaktywnili się pod Wuhłedarem. W sierpniu zajęli ćwierć tysiąca kilometrów kwadratowych terenu; to pięć razy mniej niż Ukraińcy w obwodzie kurskim, ale wziąwszy pod uwagę dotychczasowe rosyjskie tempo, możemy mówić o drastycznym wzroście dynamiki (który – gwoli rzetelności – następuje w realiach znacznie cięższych walk, niż te prowadzone w rosji).

Co z tego wyniknie, pisałem kilkanaście dni temu – oto link do pełnego tekstu. By przesadnie się nie powtarzać, przywołam jedynie zasadniczą konkluzję: otóż ruskim idzie o zajęcie całego obwodu donieckiego.

Tym, którzy nie śledzą wojny uważnie, chciałbym zwrócić uwagę, że putin – stawiając taki cel swoim żołdakom – datę graniczną wyznaczył na 1 lipca… 2022 roku. Potem na 1 sierpnia, następnie na 1 września; ile ostatecznie tych zmian było, to i ja nie jestem w stanie zliczyć. Dla porządku wspomnę jedynie, że „rosyjska wiosna” z 2014 roku też miała objąć całość Doniecczyzny; de facto więc obserwujemy próbę finalizacji ograniczonych terytorialnie zamierzeń podejmowanych od 11 lat. Tylko tyle i aż tyle („aż”, wszak każda osada, do której docierają rosjanie, zamienia się w gruzy).

Tym niemniej przyznaję: Ukraińcy oddają wioskę za wioską, a to może niepokoić. Zwłaszcza że zwykli żołnierze ZSU rotowani z najcięższych odcinków snują defetystyczne opowieści (o brakach w ludziach, amunicji, o złym dowodzeniu). Analitycy rzadko mają dostęp do źródeł innych niż „szweje”, przejmują więc tę percepcję. Swoje dokłada rosyjska dezinformacja, nie bez znaczenia jest fakt, że opowieść o wojnie stała się elementem walki politycznej w Ukrainie. Sytuacja na froncie, niezależnie od obiektywnych przesłanek, dla niektórych polityków z Kijowa bywa pretekstem do „walenia” w obecną administrację – najogólniej rzecz ujmując. Dowództwo ukraińskiej armii milczy (nie informuje o swoich operacyjnych celach), na światło dzienne wychodzą rozmaite niekompetencje oraz braki personelu sił zbrojnych – i „pasztet” gotowy. „Front się wali”, Ukraina „zaraz padnie”, a w najlepszym razie wkrótce będziemy świadkami „ukraińskiej obrony na linii Dniepru” (co oznaczałoby, że rosjanie przejęli cały wschód kraju).

No to co dzieje się w Donbasie? Część analityków jest zdania, że władze i dowództwo Ukrainy z premedytacją „poświęcają” region. Zakładając, że obwodu donieckiego na dłuższą metę utrzymać się nie da, prowadzą na jego terenie działania opóźniające. W tym ujęciu celem nie jest uchronienie przed okupacją Donbasu, a Dnipropietrowszczyzny z jej stolicą (Dnipro), będącą nie tylko wielkim miastem, ale nade wszystko dużym ośrodkiem przemysłowym. Koncepcja obwodu donieckiego jako „ringu” nowa nie jest – mówi się o niej od początku pełnoskalowej wojny. Towarzyszyły temu zapewnienia ukraińskich władz, że nawet jeśli region wpadnie w łapy rosjan, Kijów zrobi wszystko, by doprowadzić do deokupacji. Dotąd nikt się z tych zapewnień nie wycofał, trzeba więc uznać, że nadal obowiązują. A jeśli tak, to wypadałoby gdzie indziej szukać powodów mniejszej determinacji do obrony (wprost przekładającej się na powodzenie ewentualnej rekonkwisty, o którą przecież tym łatwiej, im mniej trzeba odbijać).

Być może zatem to nie wola polityczna (tudzież jej brak), a realne możliwości armii determinują charakter zmagań w Donbasie?

Bardzo chciałbym móc przekonać Czytelników, że w obwodzie donieckim mamy do czynienia ze sprawnie realizowaną obroną manewrową – ale wiele informacji tej sprawności przeczy. Ukraińcy nadal nie potrafią koordynować działań na poziomie od brygady wzwyż – jednostki walczą samodzielnie, źle wychodzi im pilnowanie flanek, nie ma synergii siły ognia, manewru, rozpoznania. Koncept „każdy sobie rzepkę skrobie” po całości objawia swoje destrukcyjne oblicze w momentach rotacji – gdy jedna brygada oddaje pozycje drugiej (i udaje się na odpoczynek bądź zostaje przerzucona na inny odcinek). Jest rzeczą zdumiewającą, że po 2,5 roku pełnoskalowej wojny takie akcje często zmieniają się w katastrofy. Nie ma płynności w opuszczaniu pozycji – jedni odchodzą, zmiennicy nie pojawiają się wcale, jest ich za mało, lub zjawiają się za późno. W tym samym czasie rosjanie nie próżnują – wiedzą o rotacji (!), okładają przeciwnika ogniem artylerii, szturmują i w efekcie często zajmują jego pozycje. W takich okolicznościach w ich ręce wpadło wiele donbaskich osad.

Nie znam powodów tego imposybilizmu (płytkie, kulturowe, mówiące o „wschodnim bałaganie”, uważam za dalece niewystarczające). Domyślam się, że chodzi o braki sprzętowe i amunicyjne (o niemożność zabezpieczenia rotacji odpowiednio silnym ogniem artylerii, wsparciem lotniczym; słowem, o „hałas”, który „zająłby” rosjan). Fakt, iż moskale tak często wiedzą o planach rotacji, każe też założyć działalność agenturalną na szkodę ZSU; ktoś te informacje ruskim przekazuje. No i jest jeszcze kwestia jakości kadr – zarówno dowódców, jak i żołnierzy. To nie jest ta sama świetnie zmotywowana armia, która weszła do walki w 2022 roku. Której trzon oficerów i podoficerów przeszedł solidne szkolenia na Zachodzie. „Kwiat wojska” zginął, został ranny, ci, którzy nadal walczą, są zmęczeni. Dominuje żołnierz z przymusowego poboru, (pod)oficer z sowieckimi nawykami (reprodukowanymi w armii ukraińskiej długo po upadku ZSRR). Taki stan rzeczy może tłumaczyć nie tylko zaniedbania podczas rotacji, ale też wyjaśnić generalnie mniejszą efektywność ukraińskich sił zbrojnych. Czyli dać częściową odpowiedź na pytanie o to, co dzieje się w Donbasie.

Częściową, bo dla pełniejszego obrazu warto również spojrzeć na mapę. Postępy rosjan na kierunku pokrowskim skutkują wybrzuszeniem linii frontu. Ma ono od kilkunastu do ponad 20 km głębokości i nieco krótszą u podstaw i zwieńczenia szerokość. To „worek”, który przy jednoczesnym ukraińskim uderzeniu z północy i południa mógłby stać się „kotłem” – na co zwracają uwagę niektórzy analitycy, część z nich wprost sugerując, że o to właśnie Ukraińcom chodzi. Że Pokrowsk to pułapka, w którą ma wejść jak najwięcej rosjan. Wówczas przynajmniej część ukraińskich problemów skutkujących oddawaniem terenu byłaby markowana, a panikarskie głosy w jakiejś mierze stanowiły element dezinformacji (część – podkreślę – byśmy nie wpadali w nadmierny entuzjazm). Czy coś na rzeczy jest? Nie wiem. Zdumiewa mnie jednak nonszalancja rosjan, którzy pogłębiają wybrzuszenie, ale nie starają się (nie mają sił?), by je poszerzyć. W efekcie obie drogi służące do zaopatrzenia nacierających oddziałów znajdują się na flankach – w zasięgu ukraińskiej artylerii i dronów. A te ładują po rosyjskich kolumnach jak najęte…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Karolowi Wojciechowskiemu i Wiktorowi Łanosze.

Nz. Ukraińska artyleria, wyrzutnia Grad, zdjęcie ilustracyjne/fot. Sztb Generalny ZSU