Podsumowanie

„Własna broń jądrowa albo członkostwo w NATO” – to fałszywa alternatywa. Ukraina może mieć odpowiednie gwarancje bezpieczeństwa pozyskane w inny sposób.

Europo-i-polskocentryczna wizja konfliktu w Ukrainie to poważny błąd poznawczy, któremu masowo ulegamy, oceniając postępowanie Stanów Zjednoczonych.

Inny błąd poznawczy sprowadza się do tego, że dostrzegamy słabnącą Ukrainę, a nie widzimy coraz bardziej słaniającej się rosji.

Czy operacja kurska się powiodła?

O co dziś dziś toczy się wojna w Ukrainie – jakie są rosyjskie i ukraińskie cele na najbliższe miesiące?

O tym wszystkim, i o wielu innych kwestiach, mówię w wywiadzie udzielonym Podkastowi Dezinformacyjnemu. Odcinek nosi tytuł „Wojna na wyczerpanie”, jest dostępny na kilku platformach, oto linki do dwóch najpopularniejszych – na Spotify oraz w YouTubie.

Wybaczcie, że brzmię jak ze studni (to moja wina; zepsułem mikrofon), ale da się tego słuchać bez szkody na zdrowiu. Co więcej, sądzę, że warto, bo zrobiło nam się z tego wywiadu „gęste” podsumowanie sytuacji Ukrainy, okraszone kilkoma predykcjami.

A zatem dziś Ogdowski w wersji słuchanej, nie pisanej. Zapraszam!

—–

Dziękuję za uwagę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszej pracy, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

„Mądrość”

Nieuchronność klęski we wrześniu 1939 roku jest dla nas oczywistością. To „mądrość post factum”, która ma swoje konsekwencje – będę o nich pisał w drugiej części tekstu. Teraz skupmy się na składowych tej oczywistości – w tym przypadku często wywodzimy ją z fałszywych przesłanek, mitów i historycznych przekłamań. Że wojsko „słabe i przestarzałe”, że „cofało się w popłochu”, że w wymiarze taktycznym stać nas było jedynie na „szaleńcze zrywy” – jak choćby kawaleryjskie szarże – tyleż odważne, co głupie i najczęściej nieskuteczne. I że dla Niemców „kampania wrześniowa to był spacerek”.

Ano nie był. Przewaga Niemiec była znaczna, ale nie wynikała z jakiejś totalnej technologicznej asymetrii, gdyż Wojsko Polskie było armią względnie nowoczesną i do tego liczną. Ponadto posiadało kadrę oficerską niższego i średniego szczebla, która znała się na wojskowym rzemiośle. I bitnego, dobrze zmotywowanego żołnierza. Niemcy przekonywali się o tym raz zarazem, bo nawet w odwrocie Polacy potrafili kąsać wyjątkowo boleśnie. Co po pięciu tygodniach kampanii sprawiło, że Wehrmacht potrzebował ponad sześciu miesięcy, by znów stanąć na nogi.

Co zatem zawiodło? Dziś wiemy już, że przede wszystkim sojusznicy. Niemcy były do pokonania – wspólnym wysiłkiem Polski, Francji i Wielkiej Brytanii. Niestety, 12 września 1939 roku, podczas konferencji w Abbeville, Francuzi i Brytyjczycy ustalili, że nie będą kontynuować działań ofensywnych wobec III Rzeszy. To wówczas skazano II Rzeczpospolitą na rychłą przegraną. Ostateczny cios przyszedł 17 września, gdy do agresji włączył się Związek Radziecki.

Ale Stalin wcale się nie śpieszył z wejściem na tereny Rzeczpospolitej. Domyślał się, że Polacy – wykorzystując tylko część potencjału – byliby w stanie na długo zaryglować wschodnie wrota; tak podłej jakości były wyczerpane czystkami i uzbrojone w zawodny sprzęt oddziały armii czerwonej. Uznał więc sowiecki dyktator, że poczeka aż Niemcy „zrobią robotę”. Niemcom z kolei nie udało się w pierwszym tygodniu wojny zamknąć w kleszczach i zniszczyć najważniejszych jednostek Wojska Polskiego po zachodniej stronie Wisły. Fall Weisse – plan ataku na Rzeczpospolitą – już po kilku dniach ofensywy należało skorygować. W Polsce – wbrew utartym schematom – wcale nie było blitzkriegu (choć czołgi, czy raczej tankietki, i lotnictwo odegrały w tej kampanii istotną rolę).

Skoro więc było tak „dobrze”, to dlaczego było tak źle? Odpowiedź na to pytanie przynosi książka Kacpra Śledzińskiego „Potop’39”. Ukazała się ona przed kilkoma laty, ponieważ przykuło mnie do łóżka, postanowiłem odświeżyć lekturę. I szczerze polecam, bo dawno nie czytałem tak dobrze napisanej rozprawy historycznej.

Mniejsza jednak o walory literackie – ważniejsze są przytaczane fakty. Gdy czyta się opisywane wydarzenia, dominuje wrażenie „ślepoty i głuchoty”, w jakiej funkcjonowali polscy dowódcy batalionów, pułków, brygad, dywizji, a nawet całych armii. Szybko zawalił się system łączności, świadomość operacyjną/sytuacyjną zyskiwali nasi oficerowie zwykle wedle jednego schematu – rozpoznania bojem, co często wiązało się z licznymi stratami. Decydowano się też na szaleńcze eskapady – nie tylko gońców, ale i samych dowódców – w poszukiwaniu sztabów współpracujących i podległych jednostek. Generał szukał generała, włócząc się po terenach, na których mógł się czaić nieprzyjaciel…

W takich warunkach konieczna była improwizacja, dla której z kolei niezbędnym warunkiem byłaby znajomość planów obronnych naczelnego dowództwa. I tu dochodzimy do sedna – dowódcy poszczególnych armii nie znali szczegółów założeń Planu Z.! Rydz Śmigły zazdrośnie strzegł tej wiedzy, dopuszczając do niej wyłącznie najbliższych współpracowników. Mało tego, po kilku dniach wojny dał nogę z Warszawy – wówczas całkiem jeszcze bezpiecznej – przenosząc się do Brześcia, zupełnie nieprzygotowanego do przyjęcia i obsługi naczelnego dowództwa. Kontakt z marszałkiem właściwie został zerwany, dowódcy armii uzyskiwali jego odpowiedzi często dopiero po kilkunastu godzinach. Jak w takiej sytuacji dowodzić niemal milionowym wojskiem i to w warunkach mobilnej kampanii, w której sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę?

Ano właśnie. A Śmigły nie tylko się odciął. On wciąż miał swoje idee fixe związane z kierunkami obrony i ani myślał ustępować z wpływu na kolejne nominacje kadrowe. Gdy ceną rozgrywki był los kraju, on dawał szanse skompromitowanym oficerom (przykład gen. Juliusza Rómmla, który porzucił swoich żołnierzy) i nie dopuszczał do dowodzenia znacznie bardziej uzdolnionych strategów, jak Sikorski czy Sosnkowski (temu drugiemu ostatecznie powierzył ważną funkcję, w sytuacji, w której nie było już ratunku dla pobitej armii). Zaś na koniec zdezerterował do Rumunii, gdzie – gdy w Polsce jeszcze tliły się ogniska oporu – zajął się malowaniem obrazów.

Reasumując, nie można zwalać winy za wrześniową porażkę wyłącznie na niesłownych aliantów i złych sowietów. Indolencja najwyższego dowództwa naszej armii odegrała tu bowiem niebagatelną rolę – i to jest główny wniosek, jaki płynie z książki Śledzińskiego.

Żołnierz robił, co mógł. Dość powiedzieć, że niemal dwie trzecie polskich strat – wynoszących ogółem 55 tys. zabitych i 100 tys. rannych żołnierzy – było efektem działalności niemieckiego lotnictwa. Gdy porównany resztę – powstałą w wyniku bezpośrednich walk – ze stratami niemieckimi (17 tys. zabitych, 36 tys. rannych), wyjdzie nam równorzędny pojedynek, w którym każdy przyjęty cios równał się ciosowi wymierzonemu. Najsilniejszej wówczas armii świata…

Czego nie podkreślam „ku pokrzepieniu” czy dla wtórnej racjonalizacji. Chcę bowiem zmierzyć się z potocznymi wyobrażeniami na temat roli wojska w operacji obronnej.

To oczywiste, że armia ma chronić własne terytorium i obywateli przed okupacją, ale gdy taka sytuacja nie jest możliwa, zadania sił zbrojnych wcale się nie kończą. Dowództwo i żołnierze nie mogą odstąpić od obrony jeśli przeciwnik „na wejście” jest silniejszy. Wówczas należy zrobić wszystko, by – jak to zwykło mówić się w języku potocznym – „sprzedać skórę jak najdrożej”. I nie o romantyzm czy honor toczy się wtedy rozgrywka, a o bardzo konkretne sprawy. Po pierwsze, ponoszone straty mogą odwieść agresora od zamiaru dalszego prowadzenia działań zbrojnych. Po drugie, nawet jeśli napastnik i tak „pójdzie na całość”, okupacje kiedyś się kończą, a pamięć społeczna i instytucjonalna pozostają na dłużej. W tym ujęciu świadomość, że dana wspólnota „będzie walczyć jak lwy/wściekłe psy” może pełnić rolę polisy ubezpieczeniowej. I wreszcie trzeci argument, wynikający z wzajemnych zobowiązań. Wykrwawienie przeciwnika to również działanie na rzecz sojuszników. Nie bezinteresowne, jeśli stoi za tym kalkulacja, że tamci ostatecznie doprowadzą do klęski wspólnego wroga.

To kwestie niby oczywiste, ale gdy wiemy, „jak to się skończyło”, czasem nam one umykają. „Mądrość post factum” nie tylko nie bierze pod uwagę wspomnianych w poprzednim akapicie powinności, ale też ignoruje ograniczenia świadomości sytuacyjnej. Uczestnicy konfrontacji nie znają (a jeśli tak, to w ograniczonym zakresie) intencji i planów strony przeciwnej. Z czasem niektóre z nich – dzięki pracy historyków i ujawnianiu archiwaliów – stają się „oczywistą oczywistością”, ale dla współczesnych, nie ówczesnych. A przecież jest jeszcze „czynnik X” – skutek w danym momencie nie do przewidzenia przez żadnego z uczestników zdarzeń. Jedni w tej wojennej mgle poruszają się sprawniej, inni mniej; zwykle decyduje o tym technika/szybkość przekazu informacji.

Ale dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano argumenty o „bezsensowności oporu” mają się dobrze nie tylko w ocenie wydarzeń z historii Polski. Odnajdujemy je i dziś – w opowieści o wojnie w Ukrainie. „Polacy nad Bzurą we wrześniu 1939 roku też dobrze zaczęli…”, przeczytałem na dawnym Twitterze tuż po tym, jak Ukraińcy weszli do obwodu kurskiego. „Na razie ruscy ich zatrzymali, a za chwilę zmiażdżą”, dowiedziałem się z rzeczonego medium kilka tygodni później. „Po co więc to wszystko było?”.

Wrześniowe analogie są grubymi nićmi szyte, trudno wszak porównywać sytuację Ukrainy z położeniem II Rzeczpospolitej. Armia rosyjska to nie Wehrmacht, który „po Polsce” owszem, musiał złapać oddech, ale ostatecznie i tak poszedł dalej, bić inne potęgi tamtego świata. Żołdactwo putina nie będzie w stanie zagrozić innemu krajowi przez co najmniej dekadę, pewnie dwie. Inne są też słabości armii ukraińskiej w porównaniu do bolączek ówczesnego Wojska Polskiego. No i Ukrainie nie grozi całkowity upadek, nawet jeśli operacja kurska (jak bitwa nad Bzurą) skończy się spektakularną porażką.

Zwłaszcza że piłka w grze – rosjanie z pompą ogłosili w Kursku kontrofensywę, coś tam odbili, po czym stanęli i stoją już czwarty dzień. Tymczasem Ukraińcy uderzyli z innego miejsca i wchodzą na plecy kontratakującym moskalom. Nie wiem, jak to się skończy; uważam, że wciąż istnieją warunki, by operacja kurska ZSU znacząco poprawiła pozycję negocjacyjną Ukrainy – a o to w niej przede wszystkim chodzi.

Jeśli tak się stanie, przeniesienie działań zbrojnych na teren rosji uznane zostanie za przejaw wojskowej błyskotliwości i kunsztu. W razie przegranej, logika „mądrości post factum” narzuci ocenę, w której podkreślana będzie desperacja i złe rozeznanie ukraińskiego dowództwa i przywództwa.

Ale nawet wówczas nie powinno być miejsca na podważanie sensowności ukraińskiego oporu. Bo wiemy już, czym jest rosyjska okupacja – że towarzyszy jej eksterminacja elit, grabież i generalne pogorszenie warunków życia. Zestawienie wejściowych potencjałów było dla Ukrainy skrajnie niekorzystne, a i tak udało się uchronić większość kraju przed takim losem. Także dlatego, że w Kijowie podejmowano odważne i ryzykowne decyzje. I że w ogóle je podejmowano i miał je (ma!) kto podejmować – dodam, splatając wątek historyczny ze współczesnym.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Karolowi Woźniakowi, Marii Warnke, Michałowi Motakowi i Stanisławowi Czarneckiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Obsługa przeciwlotniczego karabinu maszynowego, Warszawa, wrzesień 1939/fot. domena publiczna

Rozgrywka

Co dalej z ukraińską operacją wojskową w rosyjskim obwodzie kurskim? „Nie potrzebujemy tej ziemi. Nie chcemy tam wprowadzać naszego stylu życia”, mówił kilka dni temu w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji NBC Wołodymyr Zełenski. Zarazem ze słów prezydenta Ukrainy wynikało, że Kijów planuje utrzymać okupowane obszary bezterminowo, jako kartę przetargową w negocjacjach z Moskwą. Zełenski nie odpowiedział na pytanie, czy Ukraina zamierza zajmować kolejne terytoria rosji. Stwierdził za to, że „kluczem do zwycięstwa jest zaskoczenie przeciwnika”. Tylko czy ktoś tu kogoś może jeszcze zaskoczyć? I jak?

Po sześciu tygodniach operacji Siły Zbrojne Ukrainy (ZSU) kontrolują 1,5 tys. kilometrów kwadratowych obwodu kurskiego. Największe postępy notowano przez pierwsze dziesięć dni działań, później tempo ukraińskiego natarcia zdecydowanie osłabło. A od początku września właściwie mówimy już o symbolicznych zdobyczach, ba, rosjanom udało się w weekend odbić fragment jednej z osad.

W międzyczasie rosyjski kontyngent na zagrożonym kierunku wzrósł z niemal 10 do ponad 40 tys. ludzi, znacząco zwiększyła się również liczba sprzętu ciężkiego. I wciąż do przygranicznego regionu docierają kolejni żołnierze i uzbrojenie. Można by zatem uznać, że to reakcje armii putina wyhamowały ukraińskie postępy, lecz taka konkluzja to tylko część prawdy.

—–

Dziś bowiem widać już wyraźnie samoograniczający się charakter ukraińskiej kontrofensywy. Pozwólcie, że ujmę rzecz obrazowo: pyton może połknąć świnię, ale słonia już nie. Ukraińcy mogliby wyszarpać większe zdobycze, lecz najpewniej nie byliby w stanie ich „strawić” (lub wiązałoby się to ze zbyt dużymi kosztami). Gdy piszę o „trawieniu”, mam na myśli całe spektrum działań: od skutecznej obrony zajętego terytorium, w tym przestrzeni powietrznej, po zapewnienie sobie (ale i miejscowej ludności) wydolnej logistyki i zaopatrzenia. Obecnie wszystkie te aktywności i wymogi są realizowane: wojsko ukraińskie w rosji trzyma pozycje, bez większych problemów rotuje oddziały, ewakuuje rannych i uszkodzony sprzęt. Obok dostaw jedzenia, paliw i amunicji na miejsce docierają także konwoje humanitarne, które zaspakajają podstawowe potrzeby cywilów.

A teraz spójrzmy szerzej – rosyjska ofensywa na Pokrowsk w Donbasie, wywołująca wielkie zaniepokojenie u sojuszników i sympatyków Ukrainy, wyraźnie straciła impet. W tym rejonie rosjanie od kilku dni nie notują większych awansów – zgromadzone oddziały są zbyt wyczerpane walką, prośby, by je zluzować, spotykają się z odmową naczelnego dowództwa.

Definitywnie „przysechł” front na Zaporożu; nie dalej jak w lipcu część analityków wieszczyła, że rosjanie przejdą tam do ofensywy nim upłynie lato. Dziś jasnym jest, że atakować nie byłoby czym – na Zaporożu nie ma znaczących rosyjskich rezerw. Kierunkowi najwyraźniej przypisano pomocniczą rolę, jako tej części teatru działań, która absorbuje spore zgrupowanie ukraińskiej armii.

Jednocześnie dochodzą wieści, że w miniony weekend z Białorusi wyjechały ostatnie liniowe formacje rosyjskiego wojska i na miejscu pozostali tylko logistycy. Czyli Kreml zgarnia i zabezpiecza odwody skąd i gdzie się da; niektóre nadal są w Ukrainie, inne trafiają pod Kursk. Nie trzeba wielkiej wnikliwości, by przewidzieć, że rosjanie szykują się do rekonkwisty.

—–

Warto w tym miejscu odnieść się do rzekomo „przestrzelonych” ukraińskich założeń, jakie stały za operacją kurską. Wiemy już, że nade wszystko chodziło o czynnik polityczny – wspomnianą przez Zełenskiego kartę przetargową. Nadal trudno przesądzać o (nie)trafności koncepcji „ziemia za ziemię”; wszystko zależy od tego, czy Ukraińcy zdołają się w obwodzie kurskim utrzymać („dowiozą” tę zdobycz do zawieszenia broni).

Nie można jednak mieć wątpliwości, że utrata kontroli nad własnym terytorium jest dla Kremla nie do zaakceptowania. W oczach obywateli odbiera władzy atut sprawczości, obnaża jej słabość, niszczy wizerunek imperialnej siły państwa – wszystko, na czym osadza się legitymizacja reżimu. Zatem putin zrobi wiele, by Ukraińców wyrzucić z rosji. Zapewne sięgnąłby po broń jądrową, ale wtedy skazałby się na wściekłość Chin, które dały do zrozumienia, że nie życzą sobie takich rozwiązań. Tymczasem bez chińskiej kroplówki rosyjskiej gospodarki nie ma. Kreml skazany jest więc na rozstrzygnięcia konwencjonalne – stąd wspomniana koncentracja, której efektem będą działania cechujące się ogromną determinacją.

Krytycy operacji kurskiej podkreślali, że nie spowodowała ona znaczącego odpływu rosyjskich wojsk z innych odcinków frontu – na co zapewne liczono w ukraińskim dowództwie. Istotnie, na początku mieliśmy do czynienia z niewielką rotacją, która objęła głównie jednostki odwodowe i to gorszej jakości. Elitarnych formacji zrotowano niewiele, po prawdzie, nadal nie stanowią one istoty zgrupowania kurskiego. Jako się rzekło, większego niż przed miesiącem, lecz wciąż w dużej mierze byle jakiego. Ale taki stan rzeczy nie oznacza, że rosjanie nie zamierzają w najbliższym czasie uderzać pod Kurskiem.

—–

By wyjaśnić ów pozorny paradoks sięgnijmy do przeszłości. Armia sowiecka nie słynęła z kunsztu – cele osiągała masą. W ataku sprowadzało się to do uporczywego zmiękczania przeciwnika co rusz następującymi szturmami. „Mięsnymi”, jak zwykło się o nich mówić. Dopiero po takim przygotowaniu do akcji wchodziły lepsze, gwardyjskie jednostki – i idąc po stosach własnych trupów przełamywały pozycje wyczerpanego wroga.

Kilkadziesiąt lat później nic się nie zmieniło – armia rosyjska nadal stosuje synergię masy i brutalności. Dwie trzecie jej stanu to jednostki „na przemiał”, pozbawione przyzwoitego wyszkolenia, zgrania, a często i podstawowego wyposażenia. Obiektywnie patrząc, niegotowe do walki, ale dowodzone przez ludzi gotowych je pod ogień wysłać. Ta „mięsna pulpa” to nieodzowny element rosyjskich działań ofensywnych. To ona rusza pierwsza, to jej rotacje, nie zaś elitarnych spadochroniarzy, znamionują rosyjskie przygotowania. To tej „pulpy” właśnie zaczyna brakować pod Pokrowskiem, a przybywa pod Kurskiem.

Przyrównując ich działania do zabiegów kulturysty, rosjanie najpierw budują masę, a potem siłę. Jak tych atutów użyją? Możliwe są dwa scenariusze: po pierwsze, potężnego ataku z jednoczesnym wykorzystaniem możliwie największej części kurskiego zgrupowania, by załatwić sprawę jak najszybciej, po drugie, operacji rozłożonej w czasie, jednorazowo prowadzonej mniejszymi siłami. W obu przypadkach bez liczenia się ze stratami własnymi. Przypomnijmy, putin wyznaczył armii termin do 1 października, zostało więc raptem kilkanaście dni. Z drugiej strony, nawet „rozdrobniona” operacja nie musi być długotrwała, wszak mówimy o relatywnie niewielkim obszarze.

Jednak inicjatywa wcale nie musi należeć do rosjan (nawet gdy ci już ruszą). Pisałem o samoograniczającym się charakterze ukraińskiej operacji i zakładam, że nic się tu nie zmieni, że Ukraińcy nie będą próbowali rozszerzać przyczółku. Ale może uderzą gdzie indziej? Może w całym tym „kurskim przedsięwzięciu” nie chodzi o ziemię na wymianę, a o odciągnięcie uwagi rosjan? Raz już – latem 2022 roku – taki manewr Ukraińcom się powiódł. Markując uderzenia na Chersońszczyźnie (które dopiero później przybrały postać zasadniczej kontrofensywy) zmusili Moskwę do przerzucenia wielu jednostek z północy na południe. A potem weszli w „próżnię” i wyzwolili Charkowszczyznę.

Brzmi jak „war-fiction”? A jak przed 6 sierpnia brzmiały rozważania o „przeniesieniu wojny na terytorium rosji”?

Ps. W ostatnich godzinach pojawiły się pierwsze doniesienia o poważnych rosyjskich kontratakach w obwodzie kurskim.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Skalskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Czytelniczce Julce i Grzegorzowi Lenzkowskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Załamanie?

Mój boże, ludzie! NIE DOSZŁO do żadnego załamania się frontu w Donbasie! Wybaczcie wykrzykniki i wielkie litery, ale już kilka osób napisało do mnie z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. W polskiej przestrzeni medialnej ukazało się w ostatnich dniach sporo tekstów i komentarzy o defetystycznej wymowie. Jeden bardziej niemądry od drugiego. A że zgodne z narracją rus-propagandy? Trudno – grunt, że klikbajtowe.

W Donbasie nie jest kolorowo – rosjanie dalej nacierają na Pokrowsk, uaktywnili się pod Wuhłedarem. W sierpniu zajęli ćwierć tysiąca kilometrów kwadratowych terenu; to pięć razy mniej niż Ukraińcy w obwodzie kurskim, ale wziąwszy pod uwagę dotychczasowe rosyjskie tempo, możemy mówić o drastycznym wzroście dynamiki (który – gwoli rzetelności – następuje w realiach znacznie cięższych walk, niż te prowadzone w rosji).

Co z tego wyniknie, pisałem kilkanaście dni temu – oto link do pełnego tekstu. By przesadnie się nie powtarzać, przywołam jedynie zasadniczą konkluzję: otóż ruskim idzie o zajęcie całego obwodu donieckiego.

Tym, którzy nie śledzą wojny uważnie, chciałbym zwrócić uwagę, że putin – stawiając taki cel swoim żołdakom – datę graniczną wyznaczył na 1 lipca… 2022 roku. Potem na 1 sierpnia, następnie na 1 września; ile ostatecznie tych zmian było, to i ja nie jestem w stanie zliczyć. Dla porządku wspomnę jedynie, że „rosyjska wiosna” z 2014 roku też miała objąć całość Doniecczyzny; de facto więc obserwujemy próbę finalizacji ograniczonych terytorialnie zamierzeń podejmowanych od 11 lat. Tylko tyle i aż tyle („aż”, wszak każda osada, do której docierają rosjanie, zamienia się w gruzy).

Tym niemniej przyznaję: Ukraińcy oddają wioskę za wioską, a to może niepokoić. Zwłaszcza że zwykli żołnierze ZSU rotowani z najcięższych odcinków snują defetystyczne opowieści (o brakach w ludziach, amunicji, o złym dowodzeniu). Analitycy rzadko mają dostęp do źródeł innych niż „szweje”, przejmują więc tę percepcję. Swoje dokłada rosyjska dezinformacja, nie bez znaczenia jest fakt, że opowieść o wojnie stała się elementem walki politycznej w Ukrainie. Sytuacja na froncie, niezależnie od obiektywnych przesłanek, dla niektórych polityków z Kijowa bywa pretekstem do „walenia” w obecną administrację – najogólniej rzecz ujmując. Dowództwo ukraińskiej armii milczy (nie informuje o swoich operacyjnych celach), na światło dzienne wychodzą rozmaite niekompetencje oraz braki personelu sił zbrojnych – i „pasztet” gotowy. „Front się wali”, Ukraina „zaraz padnie”, a w najlepszym razie wkrótce będziemy świadkami „ukraińskiej obrony na linii Dniepru” (co oznaczałoby, że rosjanie przejęli cały wschód kraju).

No to co dzieje się w Donbasie? Część analityków jest zdania, że władze i dowództwo Ukrainy z premedytacją „poświęcają” region. Zakładając, że obwodu donieckiego na dłuższą metę utrzymać się nie da, prowadzą na jego terenie działania opóźniające. W tym ujęciu celem nie jest uchronienie przed okupacją Donbasu, a Dnipropietrowszczyzny z jej stolicą (Dnipro), będącą nie tylko wielkim miastem, ale nade wszystko dużym ośrodkiem przemysłowym. Koncepcja obwodu donieckiego jako „ringu” nowa nie jest – mówi się o niej od początku pełnoskalowej wojny. Towarzyszyły temu zapewnienia ukraińskich władz, że nawet jeśli region wpadnie w łapy rosjan, Kijów zrobi wszystko, by doprowadzić do deokupacji. Dotąd nikt się z tych zapewnień nie wycofał, trzeba więc uznać, że nadal obowiązują. A jeśli tak, to wypadałoby gdzie indziej szukać powodów mniejszej determinacji do obrony (wprost przekładającej się na powodzenie ewentualnej rekonkwisty, o którą przecież tym łatwiej, im mniej trzeba odbijać).

Być może zatem to nie wola polityczna (tudzież jej brak), a realne możliwości armii determinują charakter zmagań w Donbasie?

Bardzo chciałbym móc przekonać Czytelników, że w obwodzie donieckim mamy do czynienia ze sprawnie realizowaną obroną manewrową – ale wiele informacji tej sprawności przeczy. Ukraińcy nadal nie potrafią koordynować działań na poziomie od brygady wzwyż – jednostki walczą samodzielnie, źle wychodzi im pilnowanie flanek, nie ma synergii siły ognia, manewru, rozpoznania. Koncept „każdy sobie rzepkę skrobie” po całości objawia swoje destrukcyjne oblicze w momentach rotacji – gdy jedna brygada oddaje pozycje drugiej (i udaje się na odpoczynek bądź zostaje przerzucona na inny odcinek). Jest rzeczą zdumiewającą, że po 2,5 roku pełnoskalowej wojny takie akcje często zmieniają się w katastrofy. Nie ma płynności w opuszczaniu pozycji – jedni odchodzą, zmiennicy nie pojawiają się wcale, jest ich za mało, lub zjawiają się za późno. W tym samym czasie rosjanie nie próżnują – wiedzą o rotacji (!), okładają przeciwnika ogniem artylerii, szturmują i w efekcie często zajmują jego pozycje. W takich okolicznościach w ich ręce wpadło wiele donbaskich osad.

Nie znam powodów tego imposybilizmu (płytkie, kulturowe, mówiące o „wschodnim bałaganie”, uważam za dalece niewystarczające). Domyślam się, że chodzi o braki sprzętowe i amunicyjne (o niemożność zabezpieczenia rotacji odpowiednio silnym ogniem artylerii, wsparciem lotniczym; słowem, o „hałas”, który „zająłby” rosjan). Fakt, iż moskale tak często wiedzą o planach rotacji, każe też założyć działalność agenturalną na szkodę ZSU; ktoś te informacje ruskim przekazuje. No i jest jeszcze kwestia jakości kadr – zarówno dowódców, jak i żołnierzy. To nie jest ta sama świetnie zmotywowana armia, która weszła do walki w 2022 roku. Której trzon oficerów i podoficerów przeszedł solidne szkolenia na Zachodzie. „Kwiat wojska” zginął, został ranny, ci, którzy nadal walczą, są zmęczeni. Dominuje żołnierz z przymusowego poboru, (pod)oficer z sowieckimi nawykami (reprodukowanymi w armii ukraińskiej długo po upadku ZSRR). Taki stan rzeczy może tłumaczyć nie tylko zaniedbania podczas rotacji, ale też wyjaśnić generalnie mniejszą efektywność ukraińskich sił zbrojnych. Czyli dać częściową odpowiedź na pytanie o to, co dzieje się w Donbasie.

Częściową, bo dla pełniejszego obrazu warto również spojrzeć na mapę. Postępy rosjan na kierunku pokrowskim skutkują wybrzuszeniem linii frontu. Ma ono od kilkunastu do ponad 20 km głębokości i nieco krótszą u podstaw i zwieńczenia szerokość. To „worek”, który przy jednoczesnym ukraińskim uderzeniu z północy i południa mógłby stać się „kotłem” – na co zwracają uwagę niektórzy analitycy, część z nich wprost sugerując, że o to właśnie Ukraińcom chodzi. Że Pokrowsk to pułapka, w którą ma wejść jak najwięcej rosjan. Wówczas przynajmniej część ukraińskich problemów skutkujących oddawaniem terenu byłaby markowana, a panikarskie głosy w jakiejś mierze stanowiły element dezinformacji (część – podkreślę – byśmy nie wpadali w nadmierny entuzjazm). Czy coś na rzeczy jest? Nie wiem. Zdumiewa mnie jednak nonszalancja rosjan, którzy pogłębiają wybrzuszenie, ale nie starają się (nie mają sił?), by je poszerzyć. W efekcie obie drogi służące do zaopatrzenia nacierających oddziałów znajdują się na flankach – w zasięgu ukraińskiej artylerii i dronów. A te ładują po rosyjskich kolumnach jak najęte…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Karolowi Wojciechowskiemu i Wiktorowi Łanosze.

Nz. Ukraińska artyleria, wyrzutnia Grad, zdjęcie ilustracyjne/fot. Sztb Generalny ZSU

Jesień

Operacja Sił Zbrojnych Ukrainy (ZSU) w obwodzie kurskim zaskoczyła nie tylko rosjan, ale też analityków militarnych. Do 6 sierpnia wydawało się, że armia ukraińska nie jest zdolna do przeprowadzenia nawet ograniczonych działań zaczepnych na lądzie (co innego w powietrzu; tu dronowa ofensywa Ukraińców trwa od miesięcy i, mam wrażenie, dopiero się rozkręca…). Tymczasem ZSU nie dość, że uderzyły, to jeszcze przeniosły konflikt na terytorium rosyjskie – jak na razie odnosząc spore sukcesy. Ta sytuacja dobrze ilustruje podstawowy problem w zakresie prognozowania przebiegu wojny: fakt, iż pewnych rzeczy nie da się przewidzieć, jako obserwatorzy mamy bowiem dostęp do ograniczonej ilości informacji. Stąd też wariantowy charakter i umowność rozważań podjętych w tekście, w którym staram się odpowiedzieć na pytanie: co przyniesie jesień na rosyjsko-ukraińskim  froncie?

Z konieczności pozwolę sobie na skrótowość, a dla zachowania porządku wywodu podzielę scenariusze na trzy kategorie. Zacznę od wariantu optymistycznego, by przejść do umiarkowanego, a na końcu pesymistycznego, patrząc z ukraińskiej perspektywy.

I jeszcze jedna uwaga odnosząca się do skutków „mgły wojny”. Gdybym ten tekst przygotowywał przed 6 sierpnia, wyglądałby on zupełnie inaczej. Przeniesienie wojny do rosji zmieniło punkt wyjścia do rozważań. To na terenie obwodu kurskiego – jakkolwiek wciąż mamy tam do czynienia z ograniczoną operacją ZSU – dzieją się dziś najważniejsze wydarzenia. Trzy tygodnie temu nikomu nie przyszłoby to do głowy…

—–

Dziś wiemy już, że Ukraińcy „schomikowali” niemałe rezerwy, z których część użyto w operacji kurskiej. Nie możemy wykluczyć, że ten potencjał jest istotnie większy – i że zostanie użyty w czymś, o czym pisałem w minionym tygodniu, mianowicie w „operacji kurskiej na sterydach”. Prowadzonej większymi siłami i na rozleglejszym obszarze (na przykład w sąsiednich obwodach briańskim i biełgorodzkim).

Otwartym pozostaje pytanie, jak na przeniesienie i kontunuowanie wojny na terytorium rosji zapatruje się Zachód. Zdaje się, że jednym z efektów działań na kierunku kurskim jest rosnące przekonanie o rosyjskich blefach dotyczących „nieprzekraczalnych czerwonych linii”. Innymi słowy, sojusznicy Kijowa coraz mniej obawiają się „eskalacji”. Na razie nic z tego nie wynika, ale skoro jesteśmy na gruncie scenariusza optymistycznego, załóżmy, że wkrótce nastąpi intensyfikacja pomocy zbrojnej. I Kijów uzyska zgodę na korzystanie z dostarczonego sprzętu bez żadnych ograniczeń.

Co by to oznaczało (i dlaczego), pisałem w piątek. Dla zwieńczenia wątku poprzestanę na stwierdzeniu, że dla gnijącego państwa rosyjskiego, z jego biernym społeczeństwem, zapewne byłby to nokautujący cios, skutkujący kaskadowym zawaleniem się putinowskiego reżimu. Ukraińcy mogliby odnieść upragnione zwycięstwo i dogadać pokój z następcami putina – jeszcze przed nastaniem zimy.

—–

Wróćmy na grunt teraźniejszości i znanych nam realiów, czyli ograniczonego ukraińskiego zaangażowania w rosji.

Natarcie ZSU w obwodzie kurskim zwolniło, ale Ukraińcy nadal odnoszą sukcesy i nie będzie nadużyciem założenie, że ich skala w końcu zmusi Kreml do radykalnych cięć kontyngentu stacjonującego w Ukrainie. Przypomnijmy, obecnie jest to 540 tys. żołnierzy, niemal połowa całej putinowskiej armii i ponad 80 proc. wojsk lądowych federacji. Z tych ponad pół miliona ludzi około 300 tys. stanowią żołnierze formacji bojowych. Co trzeci z nich wróci do rosji, jeśli w ciągu najbliższych dwóch-trzech tygodni Ukraińcy w obwodzie kurskim nie zostaną zatrzymani i zmuszeni do przejścia do obrony. Jak donosi w swym najnowszym raporcie amerykański Instytut Studiów nad Wojną, proces przerzucania jednostek z priorytetowych odcinków frontu pod Kursk właśnie zaczął się na dobre.

Istotny odpływ sił i środków dałby ZSU sposobność do przeprowadzenia działań zaczepnych, których celem byłoby wyzwolenie rdzennych ukraińskich terytoriów. Pamiętajmy jednak, że rosjanie bardzo mocno „wgryźli się w ziemię” na okupowanych terenach – skutki tego widzieliśmy podczas zeszłorocznej, nieudanej ukraińskiej kontrofensywy na Zaporożu. Dziś fortyfikacji jest więcej, są bardziej rozbudowane, głębiej urzutowane; zarazem konstruowane w taki sposób, by ich utrzymanie nie wiązało zbyt dużych sił. Mówiąc wprost, warto założyć, że rosjanie mogliby relatywnie długo realizować dwa zadania na raz – bronić zdobyczy w Ukrainie i wojskami wycofanymi znad Dniepru próbować odzyskiwać utracone terytoria w rosji.

Zwłaszcza ten drugi rodzaj zaangażowania sił zbrojnych federacji byłby istotą scenariusza umiarkowanego. Nawet jeśli przeniesieniu ciężaru wojny do kraju agresora na okres wielu tygodni, może miesięcy, nie towarzyszyłyby działania zaczepne Ukraińców „u siebie” (bo armia ukraińska może nie mieć odpowiednich zasobów), sumarycznie byłaby to sytuacja dla Kijowa korzystna. Przejście rosjan na całym ukraińskim froncie w tryb obrony dałoby oddech ZSU, pozwoliło lepiej przygotować własne fortyfikacje na Zaporożu i w Donbasie. Miałoby to kluczowe znacznie, gdyby zdarzenia zaczęłyby układać się po myśli rosjan i ci byliby w stanie zrobić to, co robili do tej pory – zimą przejść do ofensywy.

—–

Jej skutki zależałyby od wielu zmiennych, także geopolitycznych, jak na przykład wynik wyborów prezydenckich w USA. Ewentualna wolta Ameryki z pewnością wpłynęłaby na kondycję armii ukraińskiej, która istotną część swojej technicznej przewagi nad wojskami putina buduje w oparciu o sprzęt zza oceanu. Nie wybiegajmy jednak tak daleko w przyszłość (wybory w Stanach są co prawda w listopadzie, ale nowy prezydent obejmie urząd dopiero w styczniu przyszłego roku) – niekorzystne dla Ukrainy wydarzenia mogą zdarzyć się wcześniej. To one składają się na scenariusz pesymistyczny.

Załóżmy, że rosjanie najpierw wyhamowują, a następnie w szybkim tempie (kilku tygodni) wyrzucają Ukraińców z obwodu kurskiego. Zarazem udaje im się przełamać ukraińską obronę w Donbasie i podchodzą pod ostatnie w obwodzie donieckim, symbolicznie niezwykle ważne rubieże w Kramatorsku i Słowiańsku. Przystępują do prób zajęcia metropolii, czemu towarzyszy wzmożona kampania lotniczo-rakietowa, podjęta z intencją „dobicia” ukraińskiej energetyki przed zimą. Dzisiejszy poranny atak dronowo-rakietowy – wymierzony przede wszystkim w podstacje energetyczne na obrzeżach kilku dużych miast – można chyba uznać za wstęp do takich działań.

Nietrudno sobie wyobrazić, że i bez zabiegów rosyjskiej propagandy (jej dezinformujących i demotywujących „wrzutek” do ukraińskiego obiegu informacyjnego), nad Dnieprem siadłyby nastroje. Zapewne bardziej niż po klęsce na Zaporożu. Objawiliby się „mądrzy”, którzy „od początku wiedzieli”, że operacja kurska to „błąd, marnowanie potencjału, osłabianie kluczowych linii obronnych” – i że „oto mamy teraz skutki”. Sądząc po kondycji ukraińskiej klasy politycznej, znów pojawiłaby się presja na czystki w armii. Gdyby do nich doszło, personalny chaos dodatkowo osłabiłby ZSU.

Pogoda – chłodna jesień – w obliczu dramatycznych niedostatków energii przyniosłaby kolejny uchodźczy exodus. Nie sądzę, by to wszystko przełożyło się na spektakularne załamanie ukraińskiej operacji obronnej, ale przestrzeń dla zgniłych kompromisów z pewnością by się powiększyła. „Po co nam to wszystko?”, pytaliby samych siebie Ukraińcy, wątpiąc w sens dalszej walki. „Po co wam to wszystko?”, takie głosy dałoby się też słyszeć z ust sojuszników. No i rzecz jasna z Moskwy…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelniczce Piotrowi Słojewskiemu, Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu i Czytelnikowi o pseudonimie Malagowy.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zdjęcie ilustracyjne, ukraińska wyrzutnia Grad ostrzeliwująca rosyjskie pozycje…/fot. SzG ZSU

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl