Najpierw krótki opis do załączonego zdjęcia. Zrobiłem je 4 września 2009 roku w Afganistanie, gdzieś między Ghazni a Giro. Było późne popołudnie, kilka chwil po wykonaniu tej fotografii dwa inne „rośki” wyciągnęły zakopaną maszynę i patrol ruszył dalej. Niewiele później, niemal u celu, usłyszałem głuche puknięcie. Niepozorne – gdyby nie cisza panująca w naszym wozie, pewnie w ogóle bym tego dźwięku nie zarejestrował.
Ale coś, co dla mnie niewiele różniło się od ciszy, z przodu kolumny było rozdzierającym hukiem. Uwolniona eksplozją miny-pułapki energia wdarła się do wnętrza jednego z transporterów. Zabiła sapera, Marcina Porębę, i zraniła pięciu jego kolegów. Uśmiercając przy okazji mit niezniszczalnego Rosomaka.
Czternaście lat, a pamiętam jakby to było wczoraj…
—–
Nie straciłem na wojnie dziecka, ale znam rodziców, którym dane było doznać tego bólu. Poznałem żony i rodzeństwo kilkunastu poległych żołnierzy. W ramach reporterskich obowiązków wiele razy pytałem o okoliczności, w jakich bliscy dowiadywali się o śmierci ukochanej osoby. Mieszały się w tych historiach życiowy banał i potworna tragedia.
Matka wspomnianego Marcina Poręby, Zofia, opowiadała:
– Wyszłam właśnie z obrządku i zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Tuż za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…
Kazimierz Kutrzyk, ojciec zabitego w sierpniu 2004 roku w Iraku Sylwestra, wspominał:
– Wracałem z Katowic, w Chorzowie czekałem na autobus przesiadkowy do Gliwic. No i dzwoni żona, że delegacja z Bielska przyjechała. Ale nie zwyczajna, tylko taka z kapelanem. Przydusiło mnie. Jechałem autobusem bez ruchu. Potem jeszcze długo nie mogłem sobie poradzić ze stratą.
– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – to z kolei opowieść Jolanty Marciniak, matki Piotra, poległego w walce z talibami 10 września 2009 roku. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…
I ostatnia historia, związana z osobą Szymona Słowika, spadochroniarza, który poległ w lutym 2008 roku w Afganistanie. I jego wóz „wyłapał” minę-pułapkę, zaledwie cztery kilometry od koalicyjnej bazy w Sharanie. „Widać już światła z bazy!”, krzyczał Szymon, co wiemy z opowieści kierowcy pojazdu. „Dawaj, dawaj!”, Słowik popędzał kolegę. „Moja żona ma dziś urodziny, muszę zdążyć zadzwonić!”. To były jego ostatnie słowa.
– Taki dostałam prezent – Barbarze Słowik łamał się głos. – Przyjechała delegacja z jednostki i mówi, że Szymon nie żyje. „Nie wierzę wam”, powiedziałam wtedy. „To niemożliwe, ja mam dziś urodziny. Nie wierzę”.
Ale trzeba było uwierzyć.
—–
Z uwagi na okolicznościowy charakter wpisu dotyczy on Polaków (i „moich” wcześniejszych wojen). Ale warto i należy wspomnieć, że dziś podobne dramaty przeżywają matki, żony i dzieci ukraińskich wojskowych. I co gorsza, dzieje się to dużo-dużo częściej, w przytłaczającej wręcz skali.
Rozmawiałem kiedyś z matką poległego pod Debalcewem chłopaka.
– Świadomość, że zginął za coś ważnego i wielkiego tylko czasem pomaga – wyznała. – Bo przecież nie dla tej wielkości go urodziłam, a dla siebie.
Ktoś powie: egoizm. Odpowiem: tak, matczyny; nazywają to miłością.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Zawarte w tekście wypowiedzi pochodzą z rozdziałów mojego autorstwa, będących częścią książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa).
Zacznę od krótkiego wspomnienia z Afganistanu, potem garść faktów z Ukrainy, a na końcu postaram się spiąć narrację sensowną klamrą. Do rzeczy.
Jesienią 2013 roku po raz kolejny wylądowałem w bazie Ghazni. Dostałem własny „pokoik” w baraku, godnie wyposażony w coś, co przypominało biurko, i w wielką skrzynię, która – jak się okazało – miała pełnić rolę łóżka. Wystarczyło skombinować materac, co zresztą przyszło mi bardzo łatwo. Problem w tym, że pianka miała ze 30 centymetrów grubości, co lokowało poziom mojego wyra na wysokości mniej więcej półtora metra. A nie było to jedyne zmartwienie – mata bowiem pod moim ciężarem zapadała się, co utrudniało wstawanie, zwłaszcza że stopy do podłogi miały daleko. Poszedłem więc na sposób – w ścianę u nóg łóżka wbiłem gwóźdź, do którego przywiązałem sznurek. Jego końcówka leżała przy mojej głowie – wystarczyło ją złapać i podciągnąć się do pozycji siedzącej. Potem było już z górki, niemniej cała procedura trochę czasu zajmowała.
A mówimy o okresie, kiedy talibowie regularnie strzelali w bazę rakietami. Nie był to jakiś intensywny ogień, ale co dwa-trzy dni rozlegało się wycie syren alarmowych, po których człowiek miał kilka sekund, by dobiec do najbliższego schronu (urządzenia obserwacyjne wykrywały start rakiet, stąd ta czasowa premia). W mojej sytuacji było to dość karkołomne przedsięwzięcie, ale za pierwszym i drugim razem naprawdę się starałem. Za trzecim linka pękła, a ja opadłem na materac.
– Pierdolę! – syknąłem i zostałem w łóżku. Byłem zbyt zmęczony, by walczyć z materacem. Uznałem, że się podniosę, jeśli łupnie gdzieś bliżej. Czego prawdopodobieństwo oceniłem na znikome. Znikome wtedy, znikome później – do tego stopnia, że już nie chciało mi się naprawiać „podnośnika”. Więc gdy odzywał się charakterystyczny dźwięk „inkomingu” – a ja akurat byłem na koju – po prostu przykrywałem głowę poduszką. Oczywiście, mogłem się zdziwić – gdyby coś walnęło nie tyle blisko, co wprost w mój kurnik. No ale się nie zdziwiłem.
—–
Dziś w nocy rosjanie posłali w stronę Lwowa 10 pocisków manewrujących Kalibr. Wystrzeliły je okręty na Morzu Czarnym, rakiety przez jakiś czas leciały „na zmyłkę” – na północ, wzdłuż linii Dniepru. Wydawało się, że celem jest Kijów, tymczasem między Krzemieńczukiem a Czerkasami pociski skręciły na zachód. Ukraińska obrona powietrzna raportuje zestrzelenie siedmiu kalibrów, trzy dotarły do miejsc przeznaczenia. W mieście wybuchły pożary, trafiony został jeden z budynków mieszkalnych. Nie mam jasności, czy było to bezpośrednie uderzenie czy pożar i zniszczenia wywołały spadające odłamki zestrzelonej rakiety (bądź posłanej w jej stronę antyrakiety). Tak czy inaczej, zginęły cztery osoby, a 34 zostały ranne lub kontuzjowane. W całym Lwowie uszkodzeniu uległo 30 domów i ponad 50 aut. W bloku, z którego pochodziła większość ofiar, zniszczone zostały dwa ostatnie piętra (i ponad 60 mieszkań). Zdaniem lokalnych władz, był to największy atak rakietowy wymierzony w metropolię od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji.
—–
Syreny we Lwowie zawyły na długo przed nalotem. Mer miasta o godz. 2.00 zaapelował do mieszkańców, by udali się do schronów. O 3.00 pojawiły się pierwsze informacje o trafionym budynku. Było zatem sporo czasu, żeby się schować. Ukraina korzysta z „premii”, będącej konsekwencją jej wielkość, z faktu, że Morze Czarne nie należy wyłącznie do rosjan (że mogą oni strzelać tylko z wybranych, wschodnich akwenów), no i z rozpoznania (własnych radarów i satelitów NATO), rejestrującego ruchy rosyjskich okrętów, a potem samych rakiet. Najkrócej rzecz ujmując, moskale nie działają z totalnego zaskoczenia (tak samo dzieje się w przypadku ataków przy użyciu bombowców strategicznych). A mimo to rakiety (odłamki) zabiły nocą śpiących w mieszkaniach ludzi – nie pierwszy raz, bo podobnych tragedii było w historii tego konfliktu sporo.
—–
Jedna z moich znajomych z Kijowa zmieniła mieszkanie, bo dotychczas wynajmowane znajdowało się na ostatnim piętrze wysokiego wieżowca. Inna przyznała kiedyś, że cieszy ją sąsiedztwo amerykańskiej ambasady, bo ruscy nie są tacy głupi, by ryzykować atak rakietowy w pobliżu przedstawicielstwa USA. Gdy zaczęła się pełnoskalową inwazja, Ukraińcy skrupulatnie przestrzegali zasad obrony cywilnej. Schodzili do schronów (na przykład do stacji metra), stosowali się do reguły dwóch ścian (w razie alarmu przechodząc do pomieszczeń, gdzie chroniła ich podwójna bariera), unikali górnych pięter; robili masę innych potrzebnych i pożytecznych rzeczy, które pozwalały przeżyć, a jednocześnie pozostawały adekwatną reakcją na „pierwszy szok”. Tyle że ów szok z czasem minął, a ludzie nawykli do zagrożenia. Nie trzeba geniusza matematyki, by wyliczyć, że ryzyko śmierci od rosyjskiej rakiety jest w Kijowie, a już zwłaszcza we Lwowie czy gdziekolwiek indziej w zachodniej Ukrainie, mniej niż znikome. Wystarczy codzienne doświadczenie („dotąd nigdzie w pobliżu nie upadło”), świadomość ogromu miasta lub nieistotności miasteczka czy wsi („po co mieliby tu walić?”), wreszcie wiara we własne szczęście. Dodajmy niedogodności, które z czasem stają się coraz trudniej akceptowalne. Do schronu trzeba się ubrać, pokonać jakąś drogę, pewnie będą tam obcy ludzie – i po co to wszystko, gdy większość alarmów okazuje się „fałszywa”? Lepiej zostać we własnym łóżku. W świecie, który wojna postawiła na głowie, takie okruchy normalności mają nadzwyczajną wartość.
Zatem nie dziwmy się, że rakiety dopadły ludzi w domach. Ofiary i poszkodowani dokonali wyboru, niefortunnego, ale z pewnością nie prosili się o śmierć.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
21 grudnia obchodzimy Dzień Pamięci o Poległych na Misjach. Taką datę wybrano nie bez powodu: tego dnia przed jedenastu laty mina-pułapka zabiła Piotra Ciesielskiego, Łukasza Krawca, Marcina Szczurowskiego, Marka Tomalę i Krystiana Banacha – całą załogę jednego z wozów ochrony. Nigdy dotąd – ani później – w historii afgańskiej misji (i jakiejkolwiek misji zagranicznej WP) nie poległo tylu Polaków naraz.
W pierwszą rocznicę tej tragedii poprosiłem kilka osób w 2011 roku związanych z PRT (ang. Provincial Reconstruction Team – zespół odbudowy prowincji; cywilno-wojskowa struktura, zajmująca się projektami pomocowymi), by opowiedziały mi o tamtych wydarzeniach. Oto ich relacje.
* * *
PAWEŁ: Poranek dwudziestego pierwszego nie wskazywał na nic, co mogłoby rzucić cień na nasz wyjazd. Marcin, Marek, Łukasz i Krystian szykowali się, podobnie jak inni, do kolejnego zadania. Piotrek jak zwykle przyszedł rano na krótki czat ze mną. Shake hands, dokumenty do wyjazdu, podpisy, ostatni glanz. „Co tam u Ciebie Piotrek? Jak nocka?” „Wszystko w porządku panie majorze. Dziękuję”. U niego zawsze wszystko było w porządku. Był jak szwajcarski zegarek z powiększoną kopertą na pamięć operacyjną. Taktowny, punktualny, inteligentny i… gotowy na wszystko. Choć przekonany, jak każdy z nas, że „jego” TO nie dotyczy.
PRZEMEK: Dzień był trochę inny. Niby afgańska codzienność – czyli znowu jakiś patrol – choć ja akurat tym razem nie jechałem. Jednak w powietrzu było już czuć święta. Moje pierwsze święta na afgańskiej ziemi. Mimo że pracowałem w tym kraju od stycznia 2009 roku, to zawsze na święta wracałem do kraju.
Tym razem miała być Rawza. Po wybudowaniu niedaleko składowiska odpadów, mieliśmy i w samej wsi, w 2012 roku, zrobić jakąś rozsądną robotę. Miałem już nawet pierwszy projekt opracowany – chodziło o remont dachu w szkole, pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie zdarzyła się tragedia. Byliśmy w tej szkole jakoś w listopadzie. No więc pojechał patrol…
Zespół PRT (niemal w komplecie), na początku X zmiany/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora
KUBA: Rawza to wioska położona tuż za północno-wschodnią granicą miasta Ghazni. Znajduje się tam XV-wieczne mauzoleum timurydzkiego sułtana Abdur Razzaq bin Ulugh Bega, władającego ówczesnym Ghazni i Kabulem. Niegdyś była to część historycznego Ghazni, dziś jest to jedynie mała wioska, tuż przy głównej drodze Afganistanu – Highway 1.
W odnowionym pod koniec ubiegłego roku mauzoleum ulokowano Muzeum Sztuki Islamskiej. Władze afgańskie przeprowadziły renowację samodzielnie, jednak dowódca PKW wysłał do mauzoleum patrol PRT, aby ocenił efekty prac. Ja, dodatkowo, miałem też ocenić poziom życia mieszkańców wioski, by można było zaplanować dalsze, sensowne działania pomocowe. Rawza cieszyła się opinią miejscowości współpracującej z siłami ISAF i władzami afgańskimi.
Po wykonaniu zadania, w kordonie plutonu ochrony wróciliśmy do naszych pojazdów, oczekujących na placu przed murem otaczającym mauzoleum. Z naszej perspektywy cały ten teren przypominał skrzyżowanie nieużytku ze śmietniskiem, okraszonym dodatkowo muzułmańskim cmentarzem. W skład patrolu wchodziły cztery pojazdy. Zająłem miejsce w pierwszym „wózku” i chwilę później ruszyliśmy w drogę powrotną, korzystając z jedynej lokalnej drogi biegnącej w kierunku „hajłeja”.
PAWEŁ: Tej środy każda grupa miała inne zadanie. Ja – spotkanie z dyrektorem do spraw kultury. Długie konwersacje, uprzejmości, kurtuazje. A potem, jak zwykle, sygnał, komenda i byliśmy w pojazdach. Siedem minut później moje życie zmieniło bieg.
Marek Tomala/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora
KUBA: Nagle, nad placem z którego zjeżdżaliśmy, podniosła się chmura pyłu i kurzu. Usłyszałem eksplozję i poczułem przechodzącą falę ciśnienia. W pierwszej chwili myślałem, że ktoś rąbnął rakietą lub moździerzem w mur otaczający mauzoleum. Opadające kamienie grzechotały w okolicy. Po dłuższej chwili tuman kurzu częściowo opadł. Zacząłem szukać wzrokiem brakującego, czwartego „wózka”, ale dostrzegłem jedynie porozrzucany złom. „Gdzie ten wóz?” – pytałem sam siebie. Następna, szokująca myśl: „ten złom, to chyba rozerwany, zamykający kolumnę M-ATV”. Trudno było w to uwierzyć. Części pojazdu znajdowały się na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Duże, kilkutonowe części… Kabina rozerwana na dwoje, maska z silnikiem kilkanaście metrów dalej. Oglądałem ten straszny widok, bojąc się odpowiedzi na pytanie, które trzeba było zadać – „co z załogą?!”.
PRZEMEK: Byłem lekko chory, więc koło południa zaległem na chwilę na wyrze, żeby się zdrzemnąć. Nagle zadzwonił telefon, ale go nie odebrałem. „Angela – pewnie chce iść na obiad” – tak wówczas pomyślałem. Chwilę potem przyszła do mnie Magda. Usiadła na krześle i powiedziała, co się stało. Nie wierzyłem…
Krystian Banach/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora
MAGDA: Jako pierwsza spośród tych osób z PRT, które zostały w bazie, dowiedziałam się o tragedii. To było tak, jakby ktoś cię uderzył. Mocno. Serce zaczęło bić jak oszalałe, a w głowie pojawiła się tylko jedna myśl: „żeby się pomylili!”.
Siedzieliśmy jak na szpilkach, razem. Czas niesamowicie się dłużył, a ich nie było. Nie wiem, czy w każdym pododdziale tak jest i czy każdy tak ma, ale ja bałam się o każdą osobę z mojej ekipy. Trudno to wytłumaczyć, bo znaliśmy się bardzo krótko, ale w Afganistanie nie ma to znaczenia. Tam bardzo szybko ludzie stają się sobie bliscy. Żyjesz z nimi, jesz posiłki, grasz w siatkówkę, żartujesz, jeździsz na patrole.
PAWEŁ: Choć PRT składało się z czterech różnych elementów – oficerów CIMIC-u, żołnierzy plutonu ochrony, pracowników wojska i tłumaczy – stanowiliśmy zgrany zespół. Nie zaryzykuję twierdząc, że byliśmy jedynym tak scalonym i „urodzinnionym” tworem dziesiątej zmiany.
Łukasz Krawiec/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora
KUBA: Kolejna myśl: „mamy tylko trzy wozy, a wokół teren zabudowany, idealny pod zasadzkę. Wystarczy kilku typów z granatnikami i po nas”. Co możesz zrobić w takiej sytuacji, bez broni i wyszkolenia? Nic. Możesz tylko obserwować okolicę, czy nie widać jakiegoś ruchu wśród pobliskich kalat. Może ostrzeżesz o zagrożeniu i „ganer” je „ściągnie”. Może. Ale to tylko jedna para oczu więcej.
Wozy się przemieściły, zajmując lepsze pozycje, chłopcy z osłony wyszli z pojazdów, zabezpieczyć okolicę. Medycy ruszyli do wraku. W eter poszły pierwsze komentarze o stanie załogi zaatakowanego wozu. Bardzo, bardzo złe.
MAGDA: Do dziś pamiętam gest, który przekreślił moje umiarkowane nadzieje. Początkowo była mowa o trzech zabitych, ale wkrótce, na palcach, pokazano mi, że jest ich pięciu.
KUBA: Ostatecznie do kolejnych ataków nie doszło. Po kilku minutach dołączył do nas patrol ANA. Prawdopodobnie wiadomość o zbliżającym się wsparciu odstraszyła potencjalnych napastników. Wkrótce dotarły też nasze Rosomaki, wylądowały śmigłowce MEDEVAC-u. Ciała poległych zabrały śmigłowce i Wozy Ewakuacji Medycznej. A my, w osłonie „rośków”, wróciliśmy do bazy.
PRZEMEK: Jak zobaczyłem, w jakim stanie psychicznym jest Chrapek (specjalistka PRT – dop. MO), to dopiero do mnie dotarło, że to prawda. Że nie ma żadnych nadziei…
MAGDA: Przerażające jest to, że jednego dnia z kimś rozmawiasz, widzisz zdjęcia dzieci, umawiasz się na przygotowanie potraw wigilijnych, a następnego… Eh…
Marcin Szczurowski/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora
KUBA: Wjeżdżając do bazy chyba wszyscy czuliśmy jednocześnie smutek i wściekłość. Smutek … Bo nigdy już z nimi nie porozmawiasz, nie poznasz ich lepiej. Pięć osób odeszło. Nie ma ich. Nic już nie możesz zrobić. Wściekłość… Na zamachowców. I na mieszkańców wioski. Jak można pozwolić komuś na zamach na swoim terenie, a przynajmniej nie ostrzec przed nim? Jak można pozwolić na zamach na ludzi, którzy próbują ułatwić życie twoje i twoich dzieci? Na ludzi, którzy nie wchodzą z butami w twoje życie, ale pomagają jedynie wtedy, gdy sam wyrazisz taką chęć?
Już w bazie, uformowaliśmy kolumnę i idąc za WEM-em wiozącym ciało Piotra Ciesielskiego, dowódcy patrolu, odprowadziliśmy je do dyżurnego punktu medycznego.
Potem, razem z Chrapkiem, wróciłem do naszej części bazy. Walek (szef sekcji cywilnej PRT – dop. MO), spojrzał na mnie jak na ducha. Później dowiedziałem się, że byłem już na liście poległych. Ot, ironia losu.
MAGDA: Starałam się trzymać, ale łez nie da się opanować. Pakowaliśmy rzeczy chłopaków i wtedy pękłam, totalnie.
PRZEMEK: Potem były pożegnania, wigilia… najsmutniejsza w życiu. A później poleciałem do kraju na urlop. Moja perspektywa odnośnie „Afganu” zmieniła się na zawsze.
* * *
Dramat z 21 grudnia 2011 roku miał też swoją krajową odsłonę. Tego dnia Polska Agencja Prasowa złamała dżentelmeńską umowę z wojskiem, wedle której nie informuje się o śmierci żołnierzy zanim przedstawiciele armii nie dotrą do rodzin poległych. By te nie dowiadywały się o utracie bliskich z telewizora czy radia. Wydany przez PAP komunikat uaktywnił wszystkie redakcje, w wyniku czego media ubiegły wysłanników z „komitetów”.
Piotr Ciesielski/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora
KUBA: Siedziałem razem z kilkoma osobami z naszej ekipy na stołówce i piłem herbatę, starając się nie myśleć o tym, co się stało, a tu w polskiej „telewizornii” idzie „news” o ataku.
MAGDA: Była nas trzydziestka piątka, pięciu chłopaków zginęło. Gdy w świat poszła wieść, że zabici byli z PRT, każda z trzydziestu pięciu rodzin miała prawo odchodzić od zmysłów. I z tego, co wiem, odchodziła. Dla mnie to zwyczajne skurwysyństwo.
* * *
Byłem w Afganistanie dwa miesiące później. Zawsze ceniłem sobie możliwość pracy z PRT, które miało znacznie więcej kontaktów z Afgańczykami niż „bojówka”. Wojskowi i cywile-specjaliści tworzyli specyficzną mieszankę, sprawiającą, że lubiłem też, po prostu, przebywać w towarzystwie tych ludzi. W lutym i marcu 2012 roku nic się w tej kwestii nie zmieniło.
A jednak było inaczej. Gdzieś pod skórą dawało się wyczuć atmosferę żałoby, której zresztą nie sposób było wyrugować. Bo każdy plan kolejnego wyjazdu przypominał o grudniowej tragedii. Inaczej się nie dało, gdyż PRT odebrano pozostałe wozy M-ATV, uznając je za zbyt niebezpieczne. A ponieważ zdziesiątkowany pluton ochrony nie dostał nic w zamian, wyjazdy należało zgrywać z „bojówką”.
PAWEŁ: Tylko ci, którzy byli w teamie, wiedzą, jak trudną szkołą życia był czas po 21 grudnia. Ale „my” to jedno. Jest jeszcze i zawsze było, prawdziwe życie – rodzina. Nie jestem i prawdopodobnie nigdy nie będę w stanie wyobrazić sobie cierpienia tych ludzi. Żon, dzieci, rodziców, znajomych.
* * *
Opisana historia doczekała się symbolicznego, choć brutalnego epilogu.
„W prowincji Ghazni dobiegła końca prowadzona od kilku miesięcy na szeroką skalę operacja sojuszniczych Sił i Służb Specjalnych” – podało w połowie listopada 2015 roku Dowództwo Operacyjne. „W wyniku intensywnych działań (…) wyeliminowano Hafiza Sardara. Zabity talibski dowódca odpowiedzialny był m.in. za organizację i przeprowadzenie (…) ataku na patrol z 21 grudnia 2011 roku, w wyniku którego zginęło pięciu polskich żołnierzy”.
Wraz z Sardarem, który wcześniej kilka razy wymykał się polującym na niego komandosom, zginął również jego ochroniarz.
—–
Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Oczywiście bardzo mi zależy na wzroście możliwości obronnych Polski. Gotów jestem zaciskać pasa, by w perspektywie najbliższej dekady siły zbrojne RP osiągnęły zdolność odstraszania nominalnie większych i silniejszych armii. Nie chcę dla Polski losu Ukrainy, chcę, by rosja – w jakiejkolwiek formie to przetrwa – nawet nie próbowała nas atakować, licząc, że może się uda.
Ale jestem realistą i po prostu nie wierzę w możliwość spełnienia militarno-zakupowych obietnic PiS. Guzik będzie z tych 500 himarsów, dobrze będzie, jeśli skończy się na 50. Niebawem zacznie się przycinanie oczekiwań pod rzeczywistość, przede wszystkim finansową. No i produkcyjną, bo przecież sprzętu z piachu się nie ukręci, a przepustowość i moce nawet tych największych zbrojeniowek jakoś szczególnie imponujące nie są (co wynika także ze stopnia skomplikowania współczesnych systemów obronnych).
W związku z tym jakoś nie cieszy mnie zapowiedź kupna 96 śmigłowców szturmowych Apache, która padła dziś z ust ministra Błaszczaka. To najlepsza tego typu maszyna na świecie, w takiej liczbie stanowiłaby mur nie do przejścia dla rosyjskich wojsk pancernych – nawet po ich odbudowie do poziomu sprzed pół roku i wysyceniu T-14 Armatami. Tyle że jeden taki śmigłowiec kosztuje nieco ponad 35 mln dol., prawie setka to wydatek rzędu 3,5 mld dol. Przemnóżmy to po dzisiejszym kursie razy 4,7. A co z pakietem szkoleniowym, logistycznym, uzbrojeniem? No i pamiętajmy, że koszt zakupu to zwykle 1/3 sumy, jaka wydana zostanie w całym cyklu eksploatacyjnym danej broni (współcześnie to jakieś 40 lat).
Pieniądze to nie wszystko. Apache nie są dostępne od ręki (zwłaszcza w konfiguracji, o której mówił Błaszczak). A kolejka krótka nie jest. Gdybyśmy dziś do niej stanęli, pierwsze śmigłowce dla nas zaczęto by produkować za 50 miesięcy. Przekazywanie klientowi pojedynczych egzemplarzy mija się z celem (nie da się efektywnie prowadzić szkolenia na kilku maszynach), zatem dopiero gdzieś po 10 latach (od teraz) mielibyśmy pierwszą eskadrę. Która potrzebowałaby kolejnych kilku lat na osiągnięcie gotowości bojowej. Przy takich uwarunkowaniach cały projekt (pozyskania i wdrożenia 96 maszyn) udałoby się zamknąć w ciągu 20 lat. Czyli licząc od dziś w 2042 roku. A przecież jeszcze w kolejce nie stanęliśmy (na razie zapytaliśmy Amerykanów, czy byliby gotowi nam ten sprzęt w takiej liczbie sprzedać). Na odpowiedź poczekamy pewnie parę miesięcy.
Idźmy dalej. Dotąd mieliśmy w linii jednorazowo najwyżej 30 maszyn tej kategorii – słynnych Mi-24. Jakkolwiek efektowne (ba, piękne!) „hokeje” to dziś przestarzała broń. Schyłkowa, biorąc także pod uwagę ich poziom wyeksploatowania. Armia od lat boryka się z problemem niedostępności załóg – niepewna przyszłość śmigłowcowego lotnictwa szturmowego skutkowała odejściami ze służby. Co z tego, że Afganistan dał liczony w setki godzin na głowę nalot – był więc kuźnią kadr – skoro dziś większość tego personelu jest już pod kapeluszem. Tajemnicą poliszynela jest, że obecnie nie bylibyśmy w stanie wysłać na szkolenia ekip dla choćby jednej trzeciej ewentualnie zamówionych „śmigieł”.
Oczywiście, czas potrzebny do realizacji kontraktu daje sposobność do wyszkolenia nowych kadr. Tylko na czym je szkolić? Ponoć rozważana jest opcja leasingu używek, co wydaje się sensownym rozwiązaniem (tak jak ewentualny leasing nowych maszyn; takie rzeczy już się w branży wojskowej robi), ale wiąże się z kolejnymi kosztami.
Czy podołamy? Przecież „śmigła” to tylko jeden z wielu programów zbrojeniowych.
Do tej pory mowa była o 32-36 maszynach, skąd więc trzy razy tyle? Ano stąd, że zapytano wojskowych o oczekiwania maksimum (sky is the limit, panowie). No to je sprecyzowali.
A ja – i oni pewnie też – będę się cieszył, jak stanie na tych 30-kilku sztukach. Bo to i tak byłaby siła. Ale dopiero jak stanie – będzie umowa, nie 'wyrażenie woli”.
—–
Nz. Mi-24 podczas startu w bazie Ghazni w Afganistanie. Zdjęcie zrobiłem jesienią 2013 roku
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:
Świat nadal rozwodzi się nad okolicznościami i skutkami klęski Zachodu w Afganistanie. Z uwagi na nasze zaangażowanie militarne, podobne dyskusje toczone są również w Polsce. Większość opiera się o błędne wyobrażenia na temat charakteru działań Wojska Polskiego. Z jednej strony, wciąż pokutuje mit misji pokojowej, z drugiej, wyłania się obraz przypominający kadry z rosyjskiego filmu „9. Kompania”. Tymczasem codzienność „polskiego Afganistanu” ani nie sprowadzała się do dystrybucji pomocy humanitarnej, ani też nie była naznaczona częstymi, spektakularnymi starciami. Na czym więc polegała służba naszych żołnierzy i w jakich przebiegała warunkach? Czy pod Hindukusz wysyłano ochotników, ilu, i za jakie pieniądze? I wreszcie, jak ginęli i w jakich okolicznościach odnosili rany wojskowi z Polski?
W czasie największego zaangażowania – w latach 2010-11 – Wojsko Polskie utrzymywało w Afganistanie kontyngent liczący 2600 osób. Drugie tyle przygotowywało się do misji w kraju, słaliśmy bowiem żołnierzy do Azji na półroczne tury. „Letnia” zaczynała się w kwietniu, „zimowa” w październiku. Rotacje nie odbywały się płynnie, proces wymiany personelu co rusz się blokował. Polska nie dysponowała (nadal nie dysponuje) lotnictwem transportowym, zdolnym do działań o charakterze strategicznym, międzykontynentalnym. W tym zakresie zdani byliśmy na Amerykanów, a ci, często, mieli własne priorytety. W efekcie, zdarzały się tygodnie, kiedy w Afganistanie przebywało znacznie więcej żołnierzy niż by to wynikało z oficjalnego stanu osobowego bieżącej zmiany. „Korek” największych rozmiarów utworzył się wiosną 2010 r. Zamieszanie wywołane katastrofą smoleńską oraz warunki atmosferyczne (erupcja wulkanu na Islandii na wiele dni zamknęła korytarze powietrzne nad Europą), sprawiły, że wojskowi z VI zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) wracali do kraju ponad miesiąc.
Większość pechowców przedostatni etap podróży spędzała w bazie Manas w Kirgistanie – dzierżawionej przez NATO na użytek afgańskiej misji. Daleko od domu, ale też z dala od „teatru działań wojennych”, który każdej wiosny stawał się areną rozkręcającej się spirali przemocy. Jedną ze specyficznych cech afgańskiej wojny było bowiem jej sztywne powiązanie z kalendarzem. Zimą mocno spadała aktywność rebeliantów. Bo twarda ziemia utrudnia zakładanie min-pułapek, śnieg poruszanie się, a niska temperatura wyganiała z prowizorycznych kryjówek. Oczywiście, nie oznaczało to całkowitego wygaszenia walk, zwłaszcza że druga strona starała się uniemożliwić talibom zimowy odpoczynek i przegrupowanie. Generalnie jednak ci – wchodząc w „hibernację” na przełomie listopada i grudnia – „rozkręcali się” dopiero w okolicach Nowego Roku. Z tym że mowa tu o lokalnym kalendarzu i święcie Nowruz, które wedle naszych rachunków przypada na 21 marca. Dowództwo WP także zaakceptowało reguły pór roku – na „zimowe” zmiany wysyłano kontyngenty budowane w oparciu o słabsze jednostki. Elitarne formacje naszego wojska – przede wszystkim oddziały powietrznodesantowe – zawsze obstawiały „lato”.
Jedno z największych oszustw
Podstawowym zadaniem Polaków było sprawowanie kontroli nad prowincją Ghazni. Przez region przebiegała autostrada łącząca Kabul z Kandaharem, najważniejszy w Afganistanie trakt, którego drożność miała znaczenie zarówno dla wojska, jak i ludności cywilnej. Talibowie regularnie go minowali, urządzali zasadzki, stawiali własne posterunki, na których pobierali myto od cywilów. Tamtędy szły też ich własne transporty z opium i bronią. „Bitwa o hajłej” (od ang. highway – autostrada) oraz jego odnogi angażowała dużą część polskiego kontyngentu. Ale istotna była również demonstracja siły w miasteczkach i wioskach prowincji. Krajem administrowały lokalne struktury, jednak w zakresie bezpieczeństwa w dużej mierze polegały one na siłach koalicji. Mówiąc wprost, przez lata ostatecznym gwarantem władzy Kabulu nad regionem był polski żołnierz. Gwarantem nierzadko iluzorycznym, bo liczący maksymalnie 2,6 tys. osób kontyngent, choć wsparty tysiącem Amerykanów, nie był w stanie upilnować częściowo górzystego obszaru o powierzchni 23 tys. km kw. (to prawie dwa razy więcej niż województwo śląskie). Wioski, w których za dnia zjawiali się Polacy, nocą nawiedzali talibowie. Tak naprawdę o kontroli można było mówić wyłącznie w miejscach, w których obecność Polaków miała stały charakter. Takimi obszarami były… bazy.
Uwikłanie w politykę – związane z koniecznością zabezpieczenia miejscowych struktur władzy – oznaczało także udział w niechlubnych przedsięwzięciach. „Mamy znów obstawiać tę farsę!?” – taka była reakcja żołnierzy na wieść o tym, że w październiku 2009 r. odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich w Afganistanie. I w związku z tym opóźni się rotacja kontyngentu – by głosowanie ochraniali ludzie, którzy znali teren od kilku miesięcy. Rozeźlonych wojaków zapewniano wtedy, że wrócą do domów w terminie, a druga tura – jeśli w ogóle dojdzie do skutku – przeprowadzona zostanie wiosną. Po pierwszej w polskich bazach pozostał niesmak, nasze wojsko brało bowiem udział w jednym z największych oszustw początku wieku. Afgańczycy, głownie zwolennicy ówczesnego prezydenta Hamida Karzaja, fałszowali głosy na potęgę. On sam w wywiadzie dla jednej z francuskich agencji przyznał, że w młodej demokracji oszustw uniknąć się nie da. A zatem i w „polskiej” prowincji frekwencja wyniosła niemal sto procent. Ba, niejednokrotnie była wyższa niż liczba uprawnionych do głosowania. W punktach wyborczych mężczyźni nagminnie oddawali głosy za kobiety, a do komisji trafiały niezłożone karty do głosowania. Pytanie, jak przedostawały się przez otwory w urnach, byłoby oczywiście nie na miejscu…
Za równie „niegrzeczne” uznano moje dociekania z jesieni 2010 r., kiedy zorientowałem się, że gubernator prowincji Ghazni regularnie gości u siebie przywódców rebelii. Afgańczycy w swoim stylu – w trakcie wielogodzinnych, wypełnionych dygresjami rozmów – usiłowali się dogadać. Co na to Polacy? Nie przeszkadzali. Czasami wręcz dyskretnie zabezpieczali przejazdy talibskich przywódców. Takie działania wynikały z dyrektyw dowództwa ISAF (ang. International Security Assistance Force – Międzynarodowe Siły Wsparcia), które już na przełomie 2009 i 2010 r. uznało, że tylko wchłonięcie w legalny system części ruchu oporu może zakończyć wojnę. „Ale tym, którzy bezpośrednio odpowiadają za śmierć naszych żołnierzy, nie odpuścimy” – usłyszałem w dowództwie PKW. Te słowa, choć brzmiały groźnie, w istocie były dowodem porażki. Nikt już wtedy (!) nie mówił o nowym Afganistanie, równych prawach dla kobiet, demokracji. Po kilku latach podjazdowej wojny wielki sojusz skupił się na odławianiu ewidentnych łajdaków.
„Szwadrony śmierci”
Zajmowały się tym jednostki specjalne – TF-49, utworzona na bazie żołnierzy Gromu, i TF-50, w skład której wchodzili komandosi z Lublińca. Polowanie na ludzi pokroju Mullaha Janana, Bashira Ahmada czy Abdula Manana wpisane było w strategię określaną mianem capture or kill (ang. dopaść lub zabić). Pierwszy z mężczyzn był odpowiedzialny nie tylko za planowanie i organizowanie ataków na żołnierzy ISAF – to on stał za porwaniem i zabójstwem kilku afgańskich inżynierów w 2008 r. Kilka dni przed zatrzymaniem Janan zastrzelił dwóch pracowników prywatnej firmy afgańskiej, zajmującej się eskortą i konwojami. Z kolei Bashir Ahmad specjalizował się w konstruowaniu min-pułapek. Abdul Manan, odpowiedzialny za liczne ataki na Polaków, był też współorganizatorem porwania kilkudziesięciu południowokoreańskich wolontariuszy w lipcu 2007 r. Warto przypomnieć, że wówczas – w wyniku żądań porywaczy – rząd Korei Płd wycofał z Afganistanu część swoich wojsk. Manan, w alternatywnej administracji talibskiej, pełnił funkcję głównego sędziego dla prowincji Ghazni.
Wspomniana trójka – tak jak setki talibskich dowódców różnego szczebla – znajdowała się na tzw. JPEL (ang. Join Prioritized Effective List – priorytetowej liście celów), która wyznacza ramy operacji capture or kill. Jej tworzeniu przyświecało przekonanie, że likwidacja bądź uwięzienie wskazanych osób doprowadzą do przynajmniej częściowego paraliżu rebelianckich struktur. Bo miejsca dotychczasowych komendantów będą zajmować coraz mniej doświadczeni ludzie. Taka argumentacja brzmiała logicznie, choć sama strategia zdobyła wielu przeciwników. Zachodnie media donosiły o zabijaniu cywilów, przez pomyłkę wciągniętych na JPEL. Co bardziej radykalne tytuły nazywały przeznaczone do realizacji tych zadań oddziały „szwadronami śmierci”.
Znacznie mniej kontrowersji budziły działania szkoleniowe, w teorii nakierowane na stworzenie wydolnych afgańskich sił bezpieczeństwa. Zwłaszcza po 2010 r. – kiedy NATO ogłosiło, że nie zamierza tkwić w Afganistanie po wsze czasy – nadano im priorytetowy charakter. Wraz z końcem 2014 r. Afgańczycy mieli przejąć obowiązki sił ISAF – i tak też się stało. Misję formalnie rozwiązano, zachodnie oddziały w znakomitej większości wróciły do domów. Ale kilkanaście lat temu była to pieśń przyszłości. By scenariusz wycofania uczynić możliwym, także w ramach polskiego kontyngentu powołano zespoły OMLT (ang. Operational Mentor and Liaison Team – Zespoły Doradczo-Łącznikowe) i POMLT (Police… – Policyjne…). Afgańskie jednostki – mimo niedostatków – zaliczały certyfikacje. Panowało przekonanie, że jakoś dadzą sobie radę. Patrząc z perspektywy czasu – gdy wiemy już, jak marnej jakości okazały się armia i policja w konfrontacji z talibami – proces szkolenia (i wyposażania) można uznać za największą składową porażki NATO. A dodajmy dla porządku – w sumie koalicja przeznaczyła na ten cel 80 mld dol.
Zyski i straty
A skoro jesteśmy przy finansach. Misja w Afganistanie kosztowała polski budżet – w zależności od roku – od 300 mln do miliarda zł. Łącznie z pieniędzy polskiego podatnika wydano 6,5 mld zł. Projekty pomocowe i humanitarne angażowały najwyżej kilkadziesiąt osób z konkretnej zmiany, wydawano na nie po 20 mln zł rocznie. Patrząc całościowo, było to 120 mln zł. Zestawienie kosztów operacji militarnych oraz działań, jak mówią wojskowi, „o charakterze niekinetycznym”, nie przeszkadzało politykom mówić o misji stabilizacyjnej czy wręcz pokojowej.
I misji ochotniczej. Tak zwane oświadczenia woli, potwierdzające dobrowolność decyzji o wyjeździe, od początku były fikcją. „Spróbuj się nie zgodzić, to ciekawe, czy przedłużą ci kontrakt…?” – pytał retorycznie wielokrotny „misjonarz”, gdy zimą 2009 r. rozmawialiśmy o sprawie. Nie znaczy to, że mieliśmy do czynienia z powszechnym przymusem – większość wojskowych wyjeżdżała z własnej woli. „Pojechałem, bo taki był rozkaz, bo jechali koledzy, bo kariera, przygoda, chęć sprawdzenia się”, mówiono. Bo wreszcie „niezła kasa”. Jaka? Zakładając maksymalne stawki – od 10 tys. zł w przypadku szeregowca do ponad 21 tys. zł dla generała. Do tego pensja w kraju oraz darmowy wikt, opierunek i kwaterunek. Porównując do średnich zarobków w Polsce, nawet obecnych – dużo. Ale czy te korzyści warte były ponoszonej ceny?
W 2009 r. ponad 60% zabitych żołnierzy ISAF padło ofiarą improwizowanych ładunków wybuchowych (ang. improvised explosive device, IED). Był to najwyższy podczas całej afgańskiej wojny wskaźnik zgonów wywołanych IED. Wcześniejsze i późniejsze statystyki dotyczące zabitych z powodu min-pułapek oscylowały w granicach 50% wszystkich zgonów. IED wykonywano z bomb, pocisków czy granatów, bądź tworzono od podstaw z materiałów wybuchowych, z wykorzystaniem rozmaitych nośników: wiader, garnków, rur itp. Zamaskowane, najczęściej wkopane w ziemię, detonowały pod wpływem nacisku lub poprzez zdalne odpalenie – z użyciem kabla i wiązki elektrycznej bądź fal radiowych. Wśród Polaków przyjęła się nazwa „ajdik”, będąca spolszczeniem akronimu IED. „Ajdiki” zabiły 31 naszych żołnierzy, co odpowiada 70% wszystkich strat.
Śmiertelna profesja
Większość polskich ofiar IED zginęła w pojazdach, których nie projektowano z myślą o przetrwaniu wybuchu miny-pułapki. Wozami, które z założenia miały lepsze możliwości w tym zakresie, były różnego rodzaju MRAP-y. Istotę ich unikalnej konstrukcji stanowiło podwozie w kształcie litery „V”, które powodowało, że znaczna część energii wybuchu rozchodziła się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty – w tym polski – dysponowały kilkoma typami takich pojazdów. I choć zasadniczo wozy te ocaliły życie wielu żołnierzy, i one zawodziły. 21 grudnia 2011 r. wybuch IED zabił całą 5-osobową załogę jednego z MRAP-ów. W historii afgańskiej misji była to największa jednorazowa strata Wojska Polskiego.
Nie wszyscy ginęli od razu. Trafiony elementem zniszczonego pojazdu w głowę Artur Pyc w maju 2009 r. został ewakuowany z Afganistanu. Zmarł w Polsce, trzy miesiące później. Z dala od pola walki umierał też Paweł Staniaszek. 9 października 2009 r. ubezpieczał konwój logistyczny, gdy doszło do eksplozji „ajdika”. Na miejscu zginęli saperzy Radosław Szyszkiewicz i Szymon Graczyk, a czterech żołnierzy zostało rannych. Jadący na wieżyczce jako strzelec Staniaszek stracił nogi (zmiażdżone po przewróceniu się MRAP-a). Przez wiele miesięcy leczono go w amerykańskim szpitalu w Ramstein i w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie. W marcu 2011 r. znów trafił do WIM, gdzie zmarł kilkanaście dni później. Bezpośrednią przyczyną śmierci osłabionego organizmu było zapalenie płuc.
W opisanym zdarzeniu kryje istotna prawda o afgańskim konflikcie, który był przede wszystkim minową wojną. „Ajdiki” mogły kryć się wszędzie: pod mostkiem, przez który musiał przejechać patrol, w stercie kamieni na poboczu, w leżących tam zwłokach psa czy osła. Każdy z takich punktów musieli sprawdzić saperzy, zanim kolumna ruszyła dalej. Tymczasem talibowie znali wartość saperów i na nich polowali. Często „ajdiki” miały skomplikowaną konstrukcję – jeden krył się pod drugimi, niektóre wystawiano na wabia, tylko po to, by wciągnąć żołnierzy w pole rażenia właściwych ładunków. W efekcie, co trzeci poległy w Afganistanie żołnierz był saperem, choć stanowili oni zaledwie ułamek poszczególnych kontyngentów.
—–
Nz. Polski patrol na ulicach Ghzni, jesień 2010/fot. Marcin Ogdowski