Rocznica

Dwa lata temu ukraińska armia wyzwoliła Chersoń. Było to zwieńczenie kilkumiesięcznej kontrofensywy, mającej na celu wyrzucenie rosjan na wschodni brzeg Dniepru.

Kilka miesięcy później pojechałem na oswobodzone tereny, porozmawiać z ludźmi, którzy przez pół roku żyli w realiach ruskiego miru. Wiele z tych opowieści mroziło krew w żyłach, część z nich zawarłem w wydanej w lutym br. książce pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Dziś, jako że mamy rocznicę, podrzucam dwa fragmenty – także z nadzieją, że tych, którzy nie czytali, zachęcą do lektury całej książki.

Do rzeczy.

—–

Zahorianiwka, położona 10 km na północ od Chersonia, przetrwała okupację niemal nietknięta – większe rosyjskie oddziały tylko przez wieś przejechały, wiosną 2022 roku jako zdobywcy, jesienią jako uciekinierzy.

– Przez chwilę mieszkało u nas kilku rosyjskich oficerów – opowiadała mi Olga Bunczuk, sołtyska. – Gdy zaczęła się inwazja, część mieszkańców uciekła, zostawiła chałupy; okupanci potraktowali je jak własne.

– Prześladowali was fizycznie, dokuczali?

– Właściwie nie. – Bunczuk pokręciła głową. – Czasem nagabywali, żeby przyjąć ich paszporty, ale ludzie kazali im iść w diabły. Na początku okupacji obsesyjnie szukali po domach atowszczików, a w sąsiedniej osadzie zabili trzech młodych mężczyzn, właściwie chłopców, cywilów. Rozstrzelali ich za współpracę z partyzantką.

– Bez sądu?

– A skąd, całą okupację traktowali nas jak gorszy gatunek. Niby chcieli z nas zrobić rosjan, a tak naprawdę mieli gdzieś, jak i z czego będziemy żyć. Zniszczyli sieć elektryczną, przez pięć miesięcy żyliśmy bez prądu. Rozkradli urządzenia z kurzej fermy, w której pracowało trzysta osób z okolicznych wiosek. Zaminowali pola, odbierając pracę tym, którzy żyli z roli. Nie musieli bić, by uprzykrzyć nam życie. – Bunczuk uśmiechała się smutno.

– Pamięta pani moment wyzwolenia?

– O tak! – tym razem uśmiech kobiety był radosny. – Miałam kontakt z synem, który służy w obronie terytorialnej. Pisał, że idą na Chersoń, że jego koledzy przejdą przez Zahorianiwkę. Noc z dziesiątego na jedenastego listopada spędziłam w piwnicy. Słyszałam jakieś głosy, ruch na drodze, ale bałam się, że to rosjanie, że mnie zabiją. Wyszłam z ukrycia jedenastego, była czternasta, gdy zobaczyłam pierwszych naszych chłopców.

*          *          *

W Tomaryne – wioseczce oddalonej o 8 km od wstęgi Dniepru – rosjanie mieli dość czasu, by powalić słupy elektryczne; więcej zniszczyć nie zdołali. Ale w okolicznych miejscowościach udało im się w pełni zastosować strategię spalonej ziemi. Wzorem armii czerwonej i Wehrmachtu z czasów II wojny światowej zdewastowali sieci przesyłowe, linie kolejowe, wysadzając mosty i wiadukty, spalili zakłady przemysłowe i gospodarstwa rolne.

– Babuszki opowiadały, że Niemcy byli bardziej humanitarni. – Kola, elektryk, na własnej skórze doświadczył okupacji.

– Tak źle było? – dopytywałem.

Mężczyzna przytaknął.

– Ale na początku nie – zastrzegł. – Na swój sposób to było nawet zabawne, jak szukali banderowców. „Chłopcy, w pętlę czasu wpadliście?”, pytałem jednego z nich. „Banderowcy? Osiemdziesiąt lat po wojnie?” Patrzył na mnie jak na wariata.

– Mógł zastrzelić…

– Wtedy jeszcze nie strzelali. To znaczy strzelali, jak popili, na wiwat. Bezpieczne to nie było, ale dało się znieść.

– Kiedy stali się najbardziej agresywni?

– Dwa tygodnie przed wyjściem zaczęli powalać słupy. – Dla Koli, członka ekipy zajmującej się odbudową sieci energetycznych, ten rodzaj destrukcji stanowił symboliczny punkt odniesienia. – Dziewiątego listopada ruszyła masowa kradzież samochodów. „Nie oddasz? Kula w łeb”, grozili. Brali auta cywilne, wzięli nasze służbowe wozy. Cokolwiek wpadło im w łapy, a czym dałoby się uciekać. Ale jedno trzeba im przyznać, pięknie spierdalali.

—–

Ps. Ponieważ mamy dziś Święto Niepodległości, życzę Wam, byśmy już zawsze obchodzili je w wolnym kraju, zawsze jako celebrację wydarzeń z coraz bardziej zamierzchłej przeszłości. Ludzie, o których piszę powyżej, cieszyli się z wyzwolenia. Zaraźliwe było to ich szczęście, ale mimo wszystko – obyśmy nie mieli powodów do przeżywania takich uniesień. Szczególnie jeśli alternatywą dla „nudy suwerenności” miałby być ruski mir i radość po jego pogonieniu. Załączone zdjęcie – wykonane wiosną 2023 roku gdzieś pod Chersoniem – dobrze ilustruje konsekwencje krótkiej wizyty „rusko-mirskich dobrodziejów”. Wiem, że przyjęlibyśmy ich „godnie”, ale obyśmy nie musieli.

Czego życzę sobie także z racji obchodzonych dziś imienin.

—–

Dziękuję za lekturę! Jutro wracam do bieżącego raportowania. Przypominam o możliwości wsparcia mojego pisania.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo” – lub dziś po prostu chcieliby postawić mi imieninową kawę – zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem cytowanej w poście książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Pod tym linkiem znajdziecie filmową recenzję „Alfabetu…”. O książce opowiada ceniony przeze mnie pisarz Radek Wiśniewski.

Szanowni, za kilka dni wezmę udział w konferencji poświęconej niszczeniu przez rosjan ukraińskiego dziedzictwa kulturowego. W spotkaniu można wziąć udział on-line, zachęcam do rejestracji.

Pomiędzy

Dmitrij wciąż uważa się za Rosjanina, a zarazem czuje się Ukraińcem. Na świat przyszedł za Uralem, ale w rodzinnej wioseczce spędził tylko dwa lata. Kolejne pięćdziesiąt przeżył w Ukrainie – najpierw w „socjalistycznej” republice, a potem w niepodległym państwie. Rozszczepieniu tożsamości – jakże typowemu dla wielu mieszkańców strefy posowieckiej w średnim i starszym wieku – sprzyjało miejsce zamieszkania: leżący tuż przy rosyjsko-ukraińskiej granicy Wołczańsk. W formalnie ukraińskim miasteczku mówiło się po rosyjsku, oglądało rosyjską telewizję, słuchało rosyjskiego radia, wielu członków rodzin i znajomych żyło za miedzą; niby w innym kraju, a przecież tuż obok. I nawet 2014 rok niewiele tu zmienił – Wołczańsk i wołczanie wciąż byli tymi „pomiędzy”, zakotwiczeni w ukraińsko-rosyjskiej „tutejszości”.

Aż przyszła „duża wojna”, jak o pełnoskalowej inwazji mówi Dmitrij.

24 lutego 2022 roku rosjanie weszli do miasta „na miękko” – mój rozmówca nie pamięta, by ktokolwiek do nich strzelał.

– Wiwatowano? – dopytuję.

– Nie widziałem, choć miałem kilku znajomych, którzy wprost przyznawali, że za rosji będzie nam wszystkim lepiej – słyszę w odpowiedzi.

– A było?

Dmitrij wypuszcza głośno powietrzne. I opowiada, że z miasteczka – razem z ukraińskimi flagami i urzędowymi tablicami – błyskawicznie zniknęli przedstawiciele miejscowej elity. Urzędnicy, nauczyciele, działacze społeczni; wszyscy, którym można było zarzucić „proukraiński aktywizm”. Część pewnie uciekła, ale większość została pojmana przez rosjan.

– Tych ludzi już nie ma… – mężczyzna nie pozostawia złudzeń. – No i atowszczików, których rosjanie szukali jak najgroźniejszych kryminalistów – Dmitrij ma na myśli żołnierzy armii ukraińskiej, którzy brali udział w operacji antyterrorystycznej (ATO) w Donbasie w latach 2014-22.

– Zwykłym mieszkańcom okupanci dokuczali?

– Właściwie to nie – 52-latek wzrusza ramionami. – Tak naprawdę dopiero po wyzwoleniu (jesienią 2022 roku – dop. MO) odcięli Wołczańsk od gazu, no i zaczęli strzelać z armat. Nie był to masowy ogień, raz dziennie, potem raz na parę dni coś przyleciało. Zniszczyło lub uszkodziło jakiś dom, czasem kogoś zabiło czy zraniło – mężczyzna opowiada o zagrożeniu z lekceważeniem charakterystycznym dla osób długotrwale wystawionych na niebezpieczne bodźce. – Dało się przywyknąć – zapewnia.

„W miarę normalne” wojenne życie skończyło się 12 maja 2024 roku – tego dnia rosjanie znów pojawili się w Wołczańsku. Z miejsca do nich strzelano, a i oni poprzedzili swój rajd artyleryjską kanonadą.

– Tu już nie było żartów – Dmitrij uśmiecha się smutno. – Kilka kolejnych dni przesiedziałem w piwnicy u sąsiadów.

Przypadkowy wybór miejsca schronienia („akurat tam byłem”) okazał się błogosławieństwem. Wołczańsk szybko stał się areną ciężkich ulicznych walk, a rosjanie szybko sięgnęli po najcięższe argumenty. 19 maja w pobliżu domu jednorodzinnego Dmitrija upadła rosyjska bomba szybująca. Półtoratonowy KAB zmienił budynek – wraz z sąsiedztwem – w dymiące rumowisko.

– Nie było gdzie wracać, czego pilnować, a sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Ukraińskie wojsko wywoziło cywilów z miasta, wsiadłem w ewakuacyjny autobus i trafiłem tu – mężczyzna rozgląda się po niewielkim pokoju niegdyś zajmowanym przez nastoletnich uczniów zespołu szkół rolniczych. Bursa w miejscowości Kehycziwka, 100 km od Charkowa, to teraz dom dla 38 uchodźców z Wołczańska i podwołczańskich wiosek.

Ci ludzie wyjechali jak stali, zwykle w środku nocny, pośpiesznie zgarniani z miejsc schronienia – tylko szczęściarze zdołali zabrać ze sobą dokumenty i trochę niezbędnych rzeczy. Dmitrij do nich nie należał. Na szczęście w Kehycziwce dostał nie tylko miejsce do spania. Ma co jeść, gdzie się umyć, co na siebie włożyć (choć i tak chodzi bez koszulki, bo przy 40-stopniowym upale nie da się inaczej). Chciałby robić coś sensownego, ale do wojska go nie wezmą, bo jest inwalidą. Zostaje więc czekać – czekać na informację, że można już do Wołczańska wrócić.

– Tam tylko ruiny… – zauważam, mając przed oczyma świeże obrazki z ukraińskiego drona, dokumentujące kolejne działo zniszczenia armii putina. – No i rosja w pobliżu, a więc ryzyko, że tamci znów powrócą.

– Wiem – mężczyzna zapala kolejnego papierosa. – Ale tam jest mój dom, który teraz trzeba odbudować.

Kiwam głową, gdyż wiem, że ludziom takim jak Dmitrij nie wolno odbierać nadziei. Jednocześnie uważam za całkiem racjonalny pomysł stworzenia wzdłuż granicy z rosją głębokiej na 30 km i niezasiedlonej strefy buforowej, o czym mówi się ostatnio pośród ukraińskich analityków militarnych. Nie pytam o ten pomysł Dmitrija, bo i po co – i tak znam odpowiedź. Nurtuje mnie jednak inna kwestia.

– Mówisz, że jesteś i Rosjaninem, i Ukraińcem. Czy to, co stało się zwłaszcza od maja tego roku, zmieniło twój stosunek do rosjan?

– A co mam o nich myśleć? – głos Dmitrija jest cichy, niemal niesłyszalny. – Co myśleć, gdy tylu ludzi zabili, tyle domów zniszczyli? – pyta retorycznie.

PS. Bursa w Kehycziwce ma pięć pięter, dawni mieszkańcy Wołczańska znów żyją „pomiędzy” – na trzecim, mając nad sobą dwa niesprawne etaże, a pod sobą dwoma zarezerwowane dla uczniów (którzy być może wrócą do nauki stacjonarnej). Miejsc dla wewnętrznych uchodźców mogłoby być trzy razy więcej, ale dach wiekowego budynku przecieka i najwyżej położone pomieszczenia są zbyt wilgotne, by mogli z nich korzystać ludzie. Przecieki wkrótce uszkodzą niższe piętra, lokalny samorząd nie ma pieniędzy na remont. Jego przedstawiciele zwrócili się o wsparcie do fundacji, z którą współpracuję – Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Dach – wszystko na to wskazuje – do jesieni zostanie naprawiony w ramach projektu realizowanego przez PCPM.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Dmitrij w swoim tymczasowym lokum/fot. własne

Dekada

Kilkanaście dni temu znajoma z Ukrainy wzięła ślub. Państwo młodzi są tuż przed trzydziestką, mieszkają w Charkowie, skąd nie zamierzają się wynosić. Niestraszne im rosyjskie rakiety co rusz spadające na miasto, on ani myśli uciekać przed powołaniem do armii. „Żyjemy tu i teraz”, mówią zgodnie.

Na okolicznościowych zdjęciach widać uśmiechniętych i pięknych ludzi. Oglądając ilustracje, trudno oprzeć się wrażeniu, że świat i przyszłość stoi przed parą otworem.

Ile jeszcze wytrzymają?

Nie znam statystyk z pierwszych tygodni bieżącego roku, ale w minionym zawarto w Ukrainie 186 tys. małżeństw. A na świat przyszło 187 tys. dzieci. Porównywanie tych parametrów z danymi sprzed pełnoskalowej wojny nie ma sensu. Wtedy dotyczyły one 41-milionowej populacji, dziś na terenach kontrolowanych przez władze w Kijowie mieszka 29 mln osób. Reszta uciekła – w tym nadreprezentacja kobiet w wieku reprodukcyjnym – bądź znalazła się pod rosyjską okupacją. Tak czy inaczej, życie w Ukrainie płynie dalej, w miażdżącej większości kraju cechując się wieloma atrybutami normalności.

To często pozór, choć w jego utrzymanie Ukraińcy wkładają sporo energii. Historycznie patrząc, nic w tym nadzwyczajnego – ludzkość przetrwała mnóstwo zawieruch, sprawnie adaptując się do nienormalnych sytuacji. Dość wspomnieć koszmarną niemiecką okupację w Polsce. Zdziesiątkowani i okaleczeni, dotrwaliśmy jednak do wiosny 1945 roku. Także dlatego, że w międzyczasie zawierano małżeństwa/wchodzono w relacje i rodziły się dzieci.

Lecz nie wolno zapomnieć, że konflikt w Ukrainie trwa już 10 lat. I że Ukraińcy są nim po prostu zmęczeni. Nie trzeba żyć na wschodzie kraju, żeby się bać, odczuwać zubożenie, mierzyć się ze skutkami zawieszenia powinności państwa, które większość wysiłku wkłada w prowadzenie wojny. Tym trudniej zaakceptować taką rzeczywistość, gdy istnieje możliwość „wejrzenia w inne światy”. Ukraina nie jest fizycznie odcięta, nie działa tam surowa cenzura – inne realia pozostają na wyciągnięcie ręki, co wzmaga poczucie dyskomfortu.

„Ile jeszcze wytrzymamy?”, zastanawia się Tetiana, znajoma z Dnipro, po czym wzrusza ramionami. Po prawdzie, to chyba nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Zaś próba wiarygodnego rozeznania – jeśli rząd w Kijowie komukolwiek coś takiego zlecił – zawierałaby na tyle wrażliwe dane, że jak nic by je utajniono. Bo morale społeczeństwa to jeden z fundamentów ukraińskiego oporu – nie mniej istotny od kondycji armii czy zachodniej pomocy. W tym obszarze, w zakresie śródtytułowego pytania, jesteśmy więc skazani na niewiadomą.

Agresywna retoryka i mobilizacja

„Jeśli zostanę prezydentem Stanów Zjednoczonych, zakończę wojnę w Ukrainie w ciągu doby”, chwali się Donald Trump. Nie bardzo wiemy, jakim to złotym środkiem dysponuje kontrowersyjny polityk, ale w oparciu o inne jego wypowiedzi – oraz działania trumpistów w Kongresie – z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że chodzi o odcięcie Kijowa od pomocy wojskowej. Wedle takiego scenariusza, pozbawiona „kroplówki” Ukraina zmuszona będzie usiąść do rozmów pokojowych. Trudno traktować poważnie owe 24 godziny, ale ramy czasowe konfliktu zdają się być w tym ujęciu wyraźniejsze, sięgające początku 2025 roku i inauguracji nowej prezydentury. Ale…

Po pierwsze, wciąż nie mamy pewności, że Trump obejmie urząd. Zmiennych, które mogą wpłynąć na kampanię i wyniki wyborów w USA, jest wiele, a ich wyliczanie wykracza poza temat tego tekstu.

Po drugie, amerykańska pomoc jest w dyskursie polityczno-medialnym, skutkiem czego także i w potocznym przekonaniu, nadmiernie fetyszyzowana. Nie chcę umniejszać jej znaczenia, ale przyjrzyjmy się statystykom. Do początku listopada 2023 roku łączna pomoc sojuszników dla Ukrainy wyniosła 242 mld euro. Dwie trzecie tych nakładów poniosła Europa, jedną trzecią USA. Transfery pieniężne – przeznaczone na bieżące funkcjonowanie państwa ukraińskiego – przekroczyły poziom 100 mld euro. W dostawach ściśle wojskowych prym wiodły Stany, które między lutym 2022 a listopadem 2023 roku przekazały Ukrainie broń i amunicję o wartości 44 mld euro. Reszta to przede wszystkim Europa (z nieznacznym udziałem pozaeuropejskich członków „kolektywnego Zachodu”).

Są więc USA liderem, jednak coraz bardziej w ujęciu historycznym, bo wpływy trumpistów sprawiają, że polityka „odcięcia Kijowa” de facto już jest przez Waszyngton realizowana. Co zaowocowało mobilizacją Europy. Ukraina zyskała gwarancje wieloletniej pomocy ze strony Wielkiej Brytanii, Francji i RFN, podobne zobowiązania zamierzają podjąć inne europejskie kraje. Niezależnie od tego organizowane są kolejne dostawy sprzętu i amunicji, których wartość na ten rok już teraz dochodzi do 20 mld euro.

Zarazem agresywna retoryka Trumpa – której częścią jest wygrażanie Europie i wyraźna skłonność do „romansu” z putinowską rosją – zmusiła europejskie rządy do zajęcia się na poważnie kwestiami własnego bezpieczeństwa militarnego. I nawet jeśli nie towarzyszy temu obawa o wyjście Ameryki z NATO, to niezdecydowanie USA w kwestii Ukrainy daje sojusznikom do myślenia. Nikt nie chciałby – jak obecnie Kijów – stać się zakładnikiem wewnątrzamerykańskiego sporu między demokratami a republikanami. Szczególnie że Moskwa tylko podsyca obawy, niekiedy już wprost grożąc członkom natowskiej i unijnej wspólnoty. Długofalowym skutkiem opisanej sytuacji będzie remilitaryzacja Europy, co w bliskiej i średniej perspektywie oznacza wspieranie Ukrainy. Jej opór bowiem wyraźnie osłabia rosję, wybijając Kremlowi z głowy inne militarne akcje.

Wolta wcale nierozstrzygająca

Tylko czy Europa da radę podtrzymać ukraińskie zdolności obronne, jeśli USA na dobre oddadzą się woli trumpistów? Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, wobec braku amerykańskiego sprzętu trudno będzie Ukraińcom znacząco podnieść potencjał bojowy armii. W mojej ocenie, przełożyłoby się to na niemożność rekonkwisty okupowanych terytoriów. Ale bronić byłoby się czym, byle tylko starczyło rekruta, na co wpływ mają wyłącznie Ukraińcy (zasoby ludzkie są, trzeba tylko decyzji politycznej, by je zmobilizować).

Gdy mowa o brakach wywołanych zawieszeniem pomocy przez USA, często pojawia się kwestia amunicji artyleryjskiej. Faktem jest, że do Ukraińców nie dociera jej dziś ani tyle, ile im obiecano, ani tyle, by zrównoważyć rosyjską siłę ognia. Ale i w tym przypadku mamy do czynienia ze zjawiskiem przesadnego fetyszyzowana. Trzeci argument, który moim zdaniem wyklucza automatyczną klęskę Ukrainy w obliczu odcięcia amerykańskiej „kroplówki”, ma związek z charakterem toczonej na Wschodzie wojny. To temat wymagający oddzielnego tekstu, nadmienię więc tylko, że niedostateczną ilość amunicji Ukraińcy częściowo kompensują przy pomocy dronów; to one przejęły niektóre zadania artylerii.

Po drugiej stronie – w mniejszym zakresie, ale również borykającej się z niedostatkiem luf i wsadu – jest podobnie, co skłania mnie do refleksji, że chyba stoimy u progu zmiany pewnego paradygmatu. Być może artyleria przestanie być „bogiem wojny”, ustępując miejsca tańszej i efektywniejszej broni dronowej. Tymczasem by zasypać front masą bezpilotowców, Ukraina nie potrzebuje aż tak bardzo USA. Sama ma w tym zakresie spore zdolności, choć warto zauważyć też i ryzyko związane z tym, że istotnym producentem podzespołów są Chiny. Te jednak, zdaje się, wolą grać na dwoje skrzypiec, udostępniając swoje produkty obu stronom konfliktu.

Konkludując wątek amerykańskiej wolty – nie musi ona mieć rozstrzygającego charakteru; z USA czy bez, Ukraińcy i tak będą walczyć. Choć znów – bałbym się oszacować jak długo.

Scenariusz, w którym to rosja klęka

No i jest jeszcze federacja rosyjska, potocznie coraz częściej postrzegana jako struktura o niewyczerpalnych zasobach. To stary schemat – odłożyliśmy go „na półkę” po kompromitacjach armii rosyjskiej w 2022 roku, ale znów wraca do łask…

…o czym przeczytacie w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Pracownik ukraińskiej firmy energetycznej. Na wyzwolonych w 2022 roku terenach chersońszczyzny trwa odbudowa zniszczonej przez rosjan infrastruktury. Ekipa elektryków, której towarzyszyłem przy pracy, zmuszona była nosić kamizelki i hełmy. Nad Tomaryne, gdzie naprawiano powaloną sieć, regularnie zapuszczały się rosyjskie drony, a zza pobliskiego Dniepru strzelała artyleria. Także w ramach polowań na energetyków. Oto przykład jednego z tysięcy (dziesiątek tysięcy?) okołowojennych wyzwań, z którymi musi się mierzyć państwo ukraińskie/fot. własne

Papryczki

Aleksandra uciekła z Cyrkun zaraz na początku rosyjskiej okupacji. Dotarła do Połtawy, tam, u rodziny, spędziła trzy miesiące. W domu został mąż; nie chciał uciekać, porzucać domostwa na pastwę żołdaków putina i szabrowników.

Okupanci opuścili podcharkowską wieś 25 maja 2022 roku, dwa dni później Aleksandra wróciła do Cyrkunów.

– Połowa chałup leżała w gruzach – wspomina. – Ale nasz dom ocalał, nawet nie był draśnięty, a i mężowi nic się nie stało. Bałam się, na ile starczy nam tego szczęścia, bo rosjanie cały czas wioskę ostrzeliwali.

29 lipca ub.r. rakieta upadła w pobliżu domu Aleksandry. Konstrukcja budynku nie ucierpiała, ale dach został solidnie poszatkowany gradem odłamków.

– To nic – myślałam sobie. – Grunt, żeby się chłopcom złe nie przytrafiło. My jakoś sobie damy radę.

Dwaj synowie Oli służą w wojsku; każdy z nich był już, i zapewne jeszcze będzie, na pierwszej linii walk. Czasem zadzwonią, czasem coś napiszą i choć nigdy się nie skarżą, Aleksandra swoje wie.

– Chłopcom na pewno jest trudniej niż nam tu – kobieta na moment przymyka oczy.

W oddali słychać wybuch, potem kolejny; rosyjska artyleria nie próżnuje.

– Kiedy wreszcie dadzą nam spokój? – Ola kręci głową.

Ale zaraz uśmiecha się serdecznie.

– Dobrze że jesteście – ściska moje ramię. „Wy” to Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), fundacja, z którą współpracuję, która w pocharkowskich wioskach remontuje uszkodzone domostwa. Nie czuję się uprawniony, by przyjmować wyrazy wdzięczności, mówię, że to przecież ukraińscy wolontariusze wykonali fizyczną część prac, ja tylko o tym piszę, robię zdjęcia. Aleksandra macha ręką na moje wątpliwości i znika w budyneczku gospodarczym. – Weź – wręcza mi pełną reklamówkę. – Weź chociaż papryczki – tak bardzo chce się jakoś odwdzięczyć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Moja rozmówczyni/fot. własne

„Dziedzictwo”

– Tam – Nadieja wskazuje palcem pobliski ogródek. – Tam go pochowałyśmy. Dziurę w ziemi wygrzebałyśmy, trumny nie było, więc zawinęłyśmy zwłoki w kołdrę. Dopiero po wyzwoleniu i po ekshumacji był pogrzeb jak trzeba i ciało sąsiada trafiło na cmentarz.

Worek jedzenia

Wieś Cyrkuny – położona na północ od Charkowa, nieopodal rosyjskiej granicy – wpadła w ręce najeźdźców już pierwszego dnia inwazji.

– Przez kilka tygodni zabraniali nam wychodzić z domów – wspomina Nadieja, 67-letnia emerytowana nauczycielka. – Jeśli ktoś łamał zakaz, strzelali. No i szybko zaczęli nas w domach „odwiedzać” – moja rozmówczyni uśmiecha się smutno. – Któregoś razu był silny ostrzał, strzelali nasi po rosyjskich pozycjach. Schowałam się w piwniczce, gdy ucichło, wychodzę i widzę żołnierza z dwoma workami jedzenia. Był kwiecień, wieś od dawna przejadała zapasy. Sklepy od 24 lutego nie działały, rosjanie nie dostarczali żadnych produktów. Sami nie mieli co jeść, więc zaczęli okradać mieszkańców. Ten, który do mnie przyszedł, zabrał mi ostatnie słoiki z kiszonkami. Zastąpiłam mu drogę…

– Bała się pani?

– Nie, byłam zdesperowana. Pytam łobuza, co by zrobił, gdyby do jego matki przyszedł rabuś. Nie odpowiedział, próbował mnie wyminąć. Chwyciłam za torby, chciałam je wyrwać. Puścił jedną, pchnął mnie, uniósł karabin. „Strzelaj!”, wrzasnęłam. „No już!”. Zabrakło mu odwagi. Odszedł i zostawił mi jeden worek.

A później zmarł sąsiad („chorował onkologicznie, zabił go brak leków”) i Nadieja z sąsiadką uznały, że nic ich już w Cyrkunach nie trzyma. Nauczycielka owdowiała jeszcze przed wojną, nim ta nastała, zmarł także jej syn. Sąsiadka, po śmierci męża, była równie samotna.

– Wzięłam psa, mały bagaż. Zaplotłyśmy z przyjaciółką białe wstążki na ramionach, bo tylko tak oznakowane mogłyśmy wyjść na zewnątrz. I ruszyłyśmy w drogę.

Ta wiodła przez rosję, bo na wolne terytoria Ukrainy okupanci miejscowych nie puszczali. Nadieja trafiła do Polski, stamtąd do zachodniej Ukrainy. Gdy Cyrkuny wyzwolono, wróciła do domu. Ceglany klocek – w przeciwieństwie do budynku gospodarczego trafionego z wyrzutni Grad – przetrwał. Miał, nadal ma, „jedynie” podziurawiony odłamkami dach.

„Taki ze mnie ślimak”

Halinie z pobliskich Ruskich Tiszek tyle szczęścia nie dopisało.

– Miałam dom, całe siedemdziesiąt cztery metry. Przyleciała rakieta z rosji i nie mam domu – 68-latka wzrusza ramionami.

Okupanci stali we wsi przez kilka miesięcy, potem – gdy armia ukraińska odrzuciła ich za państwową granicę – regularnie ostrzeliwali miejscowość z artylerii. Także z użyciem pocisków z białym fosforem. W Tiszkach co drugi dom leży w gruzach, nie sposób znaleźć posesji, która by nie ucierpiała. Na domiar złego wycofujący się rosjanie zaminowali rozległe obszary wsi. Miejscowi wiedzą, gdzie nie chodzić, przyjezdnych o zagrożeniu informują dwujęzyczne (ukraińsko-rosyjskie) wbite w ziemię tabliczki. Saperzy oczyścili jedynie najczęściej używane trakty i nieliczne zamieszkałe domostwa; reszta wsi musi poczekać. W podobnej sytuacji są setki wyzwolonych ukraińskich miejscowości. Szacuje się, że aż 170 tys. km kw. Ukrainy wymaga obecnie rozminowania i uprzątnięcia wojennych śmieci – to obszar odpowiadający powierzchni więcej niż połowy Polski.

– Ale po moim podwórku możecie chodzić, jest bezpiecznie – Halina, dla lepszego efektu bije laską w ziemię.

Staruszka mieszka teraz w budynku gospodarczym. Grad, który zniszczył domostwo, uszkodził też dach szopy – ale ten udało się naprawić. Wolontariusze wymienili również rachityczne okna na solidniejsze plastikowe okiennice. Dostarczyli burżujkę, zadbają o opał. – Mrozów się nie boję – Halina nie traci optymizmu.

Ani poczucia humoru – czarnego, pełnego autoironii.

– Co robiłam, gdy biła artyleria? – powtarza zadane pytanie.

Co? Tego dowiecie się z dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – link znajdziecie tu.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani i Jakubowi Kojderowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Tomaszowi Szymczyszynowi, Łukaszowi Podsiadle, Zdzisławowi Żółtańskiemu i Joannie Marciniak.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Rosyjskie „dziedzictwo”…/fot. własne