Zapad

– Podjęliśmy decyzję o obniżeniu parametrów ćwiczeń wojskowych „Zapad’ 25” i przeniesieniu jego głównych manewrów w głąb terytorium Republiki Białorusi, dalej od zachodnich granic – zapowiedział szef białoruskiego resortu obrony Wiktor Chrenin. Ma to być „gest dobrej woli” wobec państw NATO oraz wykazanie „gotowości do dialogu i zmniejszenia napięć w regionie”.

– Szczerze mówiąc, robimy to, nie spodziewając się konstruktywnej odpowiedzi. Robimy więcej, aby pokazać naszym sojusznikom i partnerom na całym świecie prawdziwie pokojową pozycję Republiki Białorusi – przekonywał białoruski minister obrony. Ta deklaracja została wygłoszona 28 maja w stolicy Kirgizji Biszkeku podczas spotkania postsowieckiej Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym.

—–

Białorusko-rosyjski „Zapad’ 25” zaplanowano na wrzesień. Oficjalnie weźmie w nim udział do 13 tys. żołnierzy (powyżej tego limitu manewry musiałby się odbyć pod okiem międzynarodowych obserwatorów), ale – zdaniem ekspertów – realnie może to być nawet 100 tys. osób. Większość wojska będzie ćwiczyła z dala od Białorusi, w głębi Rosji, do tej pory zakładano, że część zgrupowania zostanie przerzucona pod granicę z Polską i państwami bałtyckimi. To rodziło obawy NATO dotyczące niezamierzonych incydentów i celowych prowokacji. Mińsk i Moskwa utrzymują, że manewry nie są skierowane przeciwko komukolwiek. Jednak te zapewnienia pozostają w sprzeczności z przebiegiem dotychczasowych ćwiczeń, podczas których realizowano także ofensywne scenariusze wymierzone w graniczne państwa Sojuszu.

Napięta sytuacja międzynarodowa podsyca niepokój związany z aktywnością militarną u granic Polski. Stąd decyzja władz RP o organizacji własnych ćwiczeń w odpowiedzi na „Zapad’ 25”. Jak informował szef MON-u Władysław Kosiniak-Kamysz, będą to manewry „Żelazny obrońca” z udziałem 18 Dywizji Zmechanizowanej, zaplanowane również na wrzesień. Mowa tu o ćwiczeniach dywizyjnych, czyli takich, które zaangażują większość spośród kilkunastu tysięcy żołnierzy tego związku taktycznego. – „Osiemnasta” będzie w pełni gotowa do pokazania własnych zdolności i umiejętności, także z udziałem naszych sojuszników – zapewniał na początku tego tygodnia wicepremier Kosiniak-Kamysz.

—–

Deklaracje Białorusinów nie wpływają na kalendarz polskich ćwiczeń. Władze Białorusi wielokrotnie już wycofywały się ze swoich obietnic bądź z premedytacją składały nieprawdziwe oświadczenia. Mińsk i Moskwa nie ustają w budowaniu fałszywego wizerunku krajów zabiegających o pokojowe rozwiązania. W tym kontekście warto wspomnieć poprzednią edycję ćwiczeń „Zapad”, która miała miejsce w 2021 roku. Były to największe manewry w Europie od czasu rozpadu ZSRR, z udziałem około 200 tys. żołnierzy, 80 samolotów i śmigłowców, 290 czołgów i 15 okrętów. Pod pozorem ćwiczeń dokonano dyslokacji wojsk do Białorusi i zachodniej rosji, które następnie zostały użyte do inwazji na Ukrainę.

Nie sposób jednak wykluczyć, że format tegorocznego „Zapadu” rzeczywiście będzie mniejszy. Skąd to przypuszczenie? O tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu „Polska Zbrojna” – oto link do tego materiału.

—–

Nz. Epizod ćwiczeń Zapad’21/fot. mofr

Szanowni, w sklepie Patronite możecie nabyć moje książki w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Przechwycenie

Wczoraj wieczorem para dyżurna polskich F-16 przechwyciła nad Bałtykiem rosyjskiego Su-24. Poinformował o tym na konferencji prasowej minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz.

– Samolot wykonywał niebezpieczne manewry, nasza para dyżurna zlokalizowała go, przechwyciła i skutecznie odstraszyła – przekazał wicepremier. Brzmi to bardzo poważnie, wręcz groźnie, pozwólcie więc, że wyjaśnię kilka istotnych kwestii.

Do zdarzenia doszło w pobliżu granic państw nadbałtyckich, ale nad wodami międzynarodowymi. Su-24 nie naruszył przestrzeni powietrznej NATO.

Co robili tam Polacy? Cztery nasze F-16 stacjonują obecnie na Litwie, w bazie Szawle. Są tam w ramach natowskiej misji Air Policing, która ma rotacyjny charakter. Państwa nadbałtyckie nie  posiadają własnego lotnictwa myśliwskiego, stąd konieczność sojuszniczego wsparcia.

Minister KK mówił na konferencji, że polecenie przechwycenia wydało „dowództwo NATO w Europie” – jakie? Chodzi o centrum operacyjne CAOC (Combined Air Operation Centre), które znajduje się w niemieckim Uedem i odpowiada za koordynację operacji lotniczych w naszej części Europy.

Na czym w ogóle polega przechwycenie? To słowo w języku polskim „waży” znacznie więcej niż procedura, jaką opisuje. Ta zaś jest banalna. Zadaniem pary dyżurnej jest dotarcie do „intruza” i jego wizualna identyfikacja. To pierwsza część misji, o drugiej dalej.

rosjanie nad Bałtykiem latają nad wodami międzynarodowymi (zwykle w drodze z i do obwodu królewieckiego), a naruszenia przestrzeni należą do rzadkości, trwają zwykle kilka sekund i najczęściej nie są intencjonalne (ten rejon usiany jest maleńkimi wyspami, należącymi do krajów nadbałtyckich, łatwo nad nie wlecieć). Mimo to trzeba ich przechwytywać – dlaczego? Ano dlatego, że moskale od lat ignorują obowiązek składania planów lotu i poruszania się z włączonym transponderem. Wojskowe radary widzą ich maszyny, ale dla cywilnych systemów pozostają one niewidzialne. A to stwarza potencjalne zagrożenie dla ruchu lotniczego. Przechwycenie jest więc nade wszystko dalszym lotem w towarzystwie rosjan, aż do opuszczenia rejonu odpowiedzialności. W tym czasie transpondery pary dyżurnej niejako w zastępstwie wskazują lokalizację „niewidzianego” samolotu.

O jakie niebezpieczne manewry mogło chodzić ministrowi? Zapewne o sam lot „nieświecącej na radarach” maszyny. Su-24 to bombowiec, ciężka maszyna niestworzona do „fikołków”. Nie sądzę, by jej pilot uskuteczniał jakiś rodzaj pozorowanego dog-fightu (walki powietrznej).

Ale owszem, po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie, charakter przechwyceń się zmienił – rosjanie regularnie wykonują niebezpieczne manewry w pobliżu natowskich maszyn. „Koziołkują” rosyjscy myśliwcy, najczęściej na maszynach typu Su-27. Zwykle tworząc przy tym większe zagrożenie dla siebie, wszak w ich działaniach nie ma kunsztu, jest za to sporo brawury.

I owszem, nasi latają z bojowym uzbrojeniem. Biorąc pod uwagę różnice w poziomach wyszkolenia i przewagę techniczną, w razie twardej konfrontacji te fiołki źle by się dla ruskich skończyły.

Dziękuję za lekturę, dobrego weekendu Wam życzę!

—–

Zachęcam Was do wsparcia mojego ukraińskiego raportu, który w znaczniej mierze powstaje dzięki Wam – Waszym subskrypcjom i „kawom”.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

No i polecam odwiedziny w e-sklepie Patronite, gdzie można nabyć moje książki w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. F-16 podczas misji AP/fot. Bartek Bera

Przegrany

W prowincji Ghazni w Afganistanie była droga, która cieszyła się złą sławą. Nasi żołnierze nazwali ją „ajdisztrase”, od angielskiego IED (improwizowany ładunek wybuchowy) i niemieckiego „strasse”. Czasem po prostu mówiło się „droga śmierci”, tyle tam było min-pułapek.

Arteria miała kluczowe znaczenie dla funkcjonowania kontyngentu NATO, wiedzieli o tym talibowie, stąd ich szczególna uwaga i ogromną pomysłowość w zakładaniu coraz to wymyślniejszych ładunków.

Wiedzieli też nasi i dlatego na „ajdisztrase” wyruszały kolejne patrole rozminowania. Polacy niewiele tu mogli zrobić – nie mieliśmy specjalistycznych zestawów RCP, przeznaczonych do wynajdywania wybuchowych niespodzianek. To była głównie robota Amerykanów, których dowódcy wykazywali się ogromną determinacją. „Droga śmierci” miała być przejezdna, niezależnie od kosztów. Pojazdy RCP wylatywały w powietrze, żołnierze ginęli, zostawali ranni; istny, nieprzerwany młyn. „Oni są jak sowieci”, myślałem o amerykańskich dowódcach i tej ich żelaznej konsekwencji.

Ale to nie byli sowieci, bo armia amerykańska – jakkolwiek wymagająca wobec własnych żołnierzy – zarazem robiła mnóstwo, by ułatwić im robotę. By zapewnić im maksymalne bezpieczeństwo, by zabezpieczyć ich medycznie. Sowieci puściliby tłum ludzi przez zaminowaną drogę, tak by ją oczyścili. Amerykanie rzucili super technikę – jak każda, i ona bywała zawodna, ale redukowała straty do poziomu, o którym sowieci (i neosowieci) mogliby tylko pomarzyć.

Przyglądałem się armii USA w działaniu – w Iraku, w Afganistanie. To imponująca machina, o nieprawdopodobnych możliwościach. „Dobrze, że mamy ich po swojej stronie”, cieszyłem się, świadom, że w ewentualnej konfrontacji Amerykanie staraliby nas w proch.

Gdyby chcieli i gdyby wykorzystali całe, bądź większość spektrum swoich możliwości.

Co po raz ostatni USA uczyniły podczas II wojny światowej. W każdym kolejnym konflikcie Amerykanie nigdy nie szli na całość. Nawet w Wietnamie, gdzie zaangażowali ogromny kontyngent i gdzie ponosili wielkie straty. Brakowało politycznej woli i społecznego wsparcia. Więc w ostatecznym rozrachunku technologiczna przewaga (i mnóstwo innych przewag kompetencyjnych) nie dawały Ameryce zwycięstwa. Walcząc jedną ręką (nawet jeśli tej dłoni używano bez pardonu), Stany w najlepszym razie remisowały (jak w Korei).

A swoją ostatnią wojnę – w Afganistanie – po prostu przegrały.

O czym wspominam w kontekście niesławnej awantury w Białym Domu. W pewnym momencie trump zarzucił Zełenskiemu, że ten przegrywa wojnę (więc nie powinien podskakiwać). Naprawdę? Ukraina od trzech lat toczy pełnoskalowy konflikt z silniejszym przeciwnikiem. Ani rosja, ani Ukraina nie są technologicznymi mocarstwami, co nie zmienia faktu, że biją się ze sobą regularne armie, wyposażone w ogromny arsenał środków. W asymetrycznej, na niekorzyść Ukrainy, relacji.

A mimo to rosjanie Ukrainy nie pokonali i nie mają szans na rozstrzygnięcie wojny na froncie.

Tymczasem Amerykanie w 2021 roku zwiali przed bandą wysoce zmotywowanych, ale przecież fatalnie wyszkolonych i wyposażonych bojowników. Rozkaz odwrotu wydał Joe Biden, ale decyzję podjął trump, podczas swojej pierwszej prezydentury, warto podkreślić.

Więc tenże trump mógłby się ugryźć w język. To on, nie Zełenski, przerżnął swoją wojnę.

Ps. Decyzja o wstrzymaniu pomocy wojskowej dla Ukrainy jest moim zdaniem próbą przymuszenia Zełenskiego, by się przed trumpem pokajał. Ukraiński prezydent pewnie połknie tę żabę, dla dobra własnego kraju. Wszak jest przywódcą, a nie egotykiem z emocjami siedmiolatka…

—–

Moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Nz. Patrol RCP w Afganistanie/fot. własne

Analogia

Niespełna rok temu ukazała się moja książka „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Otwiera ją rozdział pt. „Analogia”, zdaniem wielu recenzentów „wbijający w fotel”. Kolejna rocznica rosyjskiej pełnoskalowej agresji na Ukrainę to właściwa okazja, by zaprezentować go Czytelnikom, którzy książki nie znają. Dlaczego? O tym w samym materiale.

Ów tekst powstał na przełomie 2023 i 2024 roku, odnosi się zatem do sytuacji z tamtego okresu.

*          *          *

Analogia to użyteczna metoda, gdy próbujemy wyjaśnić zawiłości rozmaitych zjawisk. Historyczna pozwala nam „namierzyć” punkty wspólne dla przeszłości i teraźniejszości, co bywa przydatne w prognozowaniu przyszłości. Historia wszak – jak mówi popularne powiedzenie – lubi się powtarzać. Narzędzia per analogiam można też użyć w formule historii alternatywnej/rzeczywistości równoległej – po to, by czytelnik (widz, słuchacz), poprzez osadzenie w bliższym mu kontekście, lepiej zrozumiał istotę opisywanych procesów. Wojna w Ukrainie toczy się „za miedzą”, Polacy na co dzień stykają się z Ukraińcami – uchodźcami i osobami, które wybrały nasz kraj jako miejsce do życia jeszcze przed inwazją. Mimo to nie zawsze potrafimy wyobrazić sobie, co przeżywają nasi sąsiedzi ze Wschodu. A nieznajomość geografii Ukrainy dodatkowo utrudnia zrozumienie. Dlatego zdecydowałem się na myślowy eksperyment i przeniesienie ogólnych realiów rosyjsko-ukraińskiej wojny na grunt polski.

By ów zabieg miał sens, musimy założyć, że Polska nie jest członkiem NATO (zapewne nie jest także w Unii Europejskiej). Utrzymuje z Zachodem poprawne relacje, aspiruje doń (także formalnie), ale realnie znajduje się w „szarej strefie bezpieczeństwa”. No więc załóżmy, że taka Polska w 2014 roku utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie.

W lutym 2022 roku zamrożony konflikt zmienił się w pełnoskalową wojnę. Armia rosyjska uderzyła na pięciu zasadniczych kierunkach – z okupowanego Olsztyna i Białegostoku na Warszawę, z białoruskiego Brześcia zaś na Lublin, skąd planowano przedrzeć się na południe kraju wzdłuż linii Wisły. Z zajętych terenów Warmii i Mazur wyszło też uderzenie w stronę Trójmiasta (przez Elbląg, w 2014 roku utracony, a następnie odbity przez Wojsko Polskie) oraz kolejne, prowadzone po osi Iława–Grudziądz–Bydgoszcz – oba z zamiarem odcięcia Polski od morza. Nadbrzeżny kierunek operacyjny na dalszym etapie miał zostać wsparty desantem morskim – wysadzonym między Słupskiem a Koszalinem – do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to, w pierwszych godzinach inwazji, desant śmigłowcowy w Modlinie. Elitarne oddziały spadochroniarzy miały przejąć port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa – po uprzednim zajęciu mostu na Wiśle – pomaszerowałaby na stolicę z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku metropolii lądem.

Utrata Warszawy i towarzysząca jej anihilacja władz państwowych miały być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Polaków, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak rosyjskie dowództwo nie przewidywało poważniejszej akcji obronnej. „Polska to nie Zachód, ale Polacy są zachodnimi słabościami na wskroś przesiąknięci. To wygodnickie, rozlazłe panicze, w dodatku rozczarowane własnym państwem. Nie sięgną po broń, a wielu po prostu pryśnie za granicę”, przekonywała kremlowska propaganda.

Defetyzm Polaków miał Rosjanom pozwolić na aneksję wschodniej Rzeczypospolitej, między Bugiem a Wisłą, oraz północy kraju, do linii wyznaczonej biegiem rzeki Noteć. W pozostałej części zachodniej Polski Kreml zamierzał ustanowić marionetkowe państwo – ze stolicą w lewobrzeżnej Warszawie – będące buforem od znienawidzonego NATO. Jeszcze na kilka dni przed inwazją na Kremlu rozważano, czy Szczecin i jego infrastruktura warte są wspólnej granicy z Niemcami. Większość generalicji wolała takiej opcji uniknąć – rozszerzyć bufor (w ich języku „głębię operacyjną”) aż po Bałtyk – jednak górę wzięły względy prestiżowe, ubrane w płaszczyk przekonującej narracji ekonomicznej.

Czas mocno utemperował ambicje Rosjan. Desant w Modlinie wpadł w zasadzkę – Polacy, ostrzeżeni przez Amerykanów i własne służby, urządzili spadochroniarzom krwawą jatkę. A po pięciu tygodniach ciężkich walk wyparli rosyjskie oddziały nie tylko spod Warszawy, ale i z reszty zajętego przez nich w dwóch trzecich Mazowsza. W wyzwolonym Legionowie – podobnie jak w Wołominie i Radzyminie – na światło dzienne wyszły bestialskie mordy, jakich dopuścili się okupanci. Ich skala i brutalność zszokowały świat. Legionowo, gdzie zamordowanych cywilów było najwięcej (ponad czterystu), stało się odtąd symbolem i synonimem rosyjskiego bestialstwa.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych przez Moskwę skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego 2022 roku rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum stolicy Lubelszczyzny, w połowie maja Polacy pognali ich do przygranicznej Włodawy.

Natarcia na północy – których wspólnym celem był Szczecin – utknęły w Gdańsku i pod Bydgoszczą.

Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o północny wschód nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem Wojska Polskiego. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód i południe Władimir Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” chociaż całość województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Warmię i Mazury oraz połowę Podlasia. W rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie województwa lubelskiego, pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Ale potem – we wrześniu 2022 roku – nastąpiła polska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Lubelszczyzny. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wyzwolono Chełm, Krasnystaw i Zamość. W rękach Rosjan pozostał jedynie Hrubieszów i okoliczne wsie. I znów, jak na Mazowszu, na odzyskanych terenach odkryto katownie, miejsca masowych zbrodni i pochówków. 15 września 2022 roku w lesie w pobliżu Chełma znaleziono kilka obszernych grobów, w tym jeden z 447 zwłokami. U większości zmarłych ujawniono ślady gwałtownej śmierci, a w przypadku 30 ciał odkryto ślady tortur i egzekucji, w tym liny założone na szyjach, związane za plecami ręce, złamane kończyny i okaleczone genitalia.

Tym razem reakcja opinii publicznych i polityków była bardziej powściągliwa – świat otrzaskał się już z rosyjskim bestialstwem.

Ale miało ono i dla Rosjan zgubny charakter, wzmacniało bowiem wolę walki żołnierzy Wojska Polskiego. Determinacja Polaków dała o sobie znać szczególnie podczas ciężkich jesiennych bojów na Żuławach, zakończonych ucieczką okupantów z Gdańska. Wyzwolenie jedynego zajętego w trakcie pełnoskalowej inwazji miasta wojewódzkiego stanowiło dla Kremla poważny cios, zwłaszcza że stało się to 11 listopada, w Święto Niepodległości Rzeczypospolitej. Robiąc dobrą minę do złej gry, Putin orzekł wówczas, że „cele Rosji w Polsce nie ulegają zmianie”. A posłuszne Kremlowi media ogłosiły sukces w postaci wycofania się za Wisłę na „lepsze pozycje obronne”.

Zimowe ofensywy z przełomu 2022 i 2023 roku – powietrzna i lądowa – nie przeniosły Polski w średniowiecze, co miało być skutkiem zniszczenia jej systemu energetycznego, ani też nie doprowadziły do załamania się linii frontu. Lotnictwo Rosji okazało się niedostatecznie mocne w konfrontacji z polską obroną powietrzną, a wojska lądowe zbyt wyczerpane, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż kilka punktowych uderzeń. W takich okolicznościach zaczęło się fetyszyzowanie zmagań o Łomżę, czemu sprzyjała reaktywna postawa polskiej propagandy, która także nadała miastu duże symboliczne znaczenie. Jego upadek w połowie maja 2023 roku był ostatnim akordem rosyjskiej zimowej ofensywy na lądzie. W jej trakcie zdobyto 80 km2 terenu, za cenę 100 tys. zabitych i rannych żołnierzy i najemników. Ta dramatyczna nieefektywność jedynie uwypukliła potrzebę propagandowego rozdęcia łomżyńskiego „sukcesu”.

Wyglądało to żałośnie – w lutym 2022 roku mieliśmy zapowiedzi typu: „Trzy dni i Warszawa nasza” (dwumilionowa metropolia…), w maju 2023 roku wielką radość sprawiało Rosjanom zdobycie 60-tysięcznego przed wojną miasteczka. A i nawet z tego nie mogli się długo cieszyć, bo wkrótce – na początku czerwca – ruszyła polska kontrofensywa. I to ona przyciągnęła uwagę komentatorów i opinii publicznej.

Polskie uderzenie wyprowadzono w pasie Brodnica-Lidzbark-Mława, a jego celem było wyrąbanie korytarza do Zatoki Gdańskiej i Zalewu Wiślanego. Plan zakładał dwa natarcia: od Brodnicy wzdłuż drogi krajowej nr 15 i od Mławy z osią wyznaczoną trasą E-77. Celem obu ugrupowań było zajęcie Ostródy – ważnego węzła logistycznego – a następnie wspólny już marsz na Elbląg. Powodzenie tej fazy operacji oznaczałoby, że między wolną Polską – na północy, poza wyjątkami, leżącą za Wisłą – a oczyszczonym z okupantów korytarzem znalazłoby się siedem do dziewięciu rosyjskich brygad. Tkwiłyby niczym w worku, najwięcej z nich w zakolu „królowej polskich rzek” – w trójkącie między okupowanym Grudziądzem a niezajętymi Bydgoszczą i Toruniem. Likwidacją tego zgrupowania miano się zająć w kolejnej odsłonie kontrofensywy, choć w sztabie naczelnego dowódcy WP nie brakowało optymistów, przekonanych, że izolacja skłoni rosyjskich dowódców liniowych do poddania się. Tak czy inaczej, finalnym rezultatem miało być całkowite uwolnienie od Rosjan województw pomorskiego i kujawsko-pomorskiego oraz rozpoczęcie rekonkwisty Warmii i Mazur.

Rozpoczęcie z przytupem, wszak odzyskanie Elbląga byłoby nie lada sukcesem także w wymiarze propagandowym. Wiosną 2022 roku miasto stało się symbolem polskiego oporu. Oblężone, wytrwało ponad dwa miesiące, w trakcie których Rosjanie całkowicie je zniszczyli, zabijając jedną czwartą mieszkańców. Wielu cywilów zginęło podczas prób opuszczenia Elbląga – strzelano do nich nawet w konwojach, na które uprzednio godziło się rosyjskie dowództwo. Ginęli najmłodsi – co najmniej sześciuset nieletnich w ruinach zbombardowanego teatru. Agresorzy zrzucili na przemieniony w schron budynek bombę, mimo iż wyraźnie oznaczono go sporządzanym po rosyjsku napisem dzieci. O zagładzie miasta mówił wówczas cały świat, powstały na ten temat przejmujące dokumenty, a i Kreml – na swój sposób – przyłączył się do podnoszenia rangi Elbląga jako symbolu. Zaraz po jego zdobyciu zaczęła się pokazowa odbudowa, co jakiś czas wizytowana przez samego Putina (bądź jego sobowtóry).

Na sukces Polaków miało zapracować nie tylko wysokie morale, ale i zachodni sprzęt. Rzeczpospolita jeszcze przed wojną, w ograniczonym zakresie, dysponowała technologią militarną inną niż poradziecka i własna. Lecz było jej za mało, aby wyższą jakością niwelować rosyjskie przewagi ilościowe. Wiosną 2022 roku Zachód zdecydował się wspierać sprzętowo Wojsko Polskie, ruszyły więc – via Niemcy, Czechy i Słowacja – dostawy obejmujące zarówno wojskową drobnicę, jak i zaawansowane systemy. Wartość tej pomocy, w czerwcu 2023 roku osiągająca pułap 80 mld dol., była więc niebagatelna. Polaków cieszyły zwłaszcza pozyskane od Niemców czołgi Leopard 2 i amerykańskie transportery opancerzone Bradley. Ale nie brakowało też powodów do zmartwień – zakres wsparcia był niewystarczający, mówiło się wręcz o „kroplówce”. Dobrze ilustrowała to kwestia samolotów bojowych – Zachód długo odmawiał Polsce wysłania własnych konstrukcji. Siły Powietrzne RP przetrwały pierwsze rosyjskie uderzenie z 24 lutego 2022 roku, a ich skład uzupełniły później maszyny eks-sowieckie, podarowane przez kraje dawnego bloku wschodniego. Pozwalało to na ograniczoną aktywność lotnictwa, jednak zdecydowanie za małą jak na wymogi kontrofensywy. Nawet w obliczu szokującej indolencji rosyjskich sił powietrznych.

W zgodnej ocenie wielu analityków polska armia nie była gotowa do kontrofensywy. Pierwotnie mówiono głównie o braku przewagi powietrznej, lecz szybko okazało się, że słabości są także gdzie indziej. Rosjanie dobrze przygotowali się do obrony – stworzyli kilka linii umocnień i potężne pola minowe. Czołgi były wobec nich nieprzydatne, niekiedy wręcz bezbronne – na Polakach zemścił się brak dostatecznej liczby trałów przeciwminowych. Dramatycznie zabrakło systemów walki radioelektronicznej (WRE). W tej wojnie, w jej pełnoskalowej odsłonie, od początku używano dronów. Gdy ruszyła polska kontrofensywa, Rosjanie masowo wysłali w powietrze własne aparaty, zapewniając im szczelny parasol WRE. Bezpilotniki dziesiątkowały atakujące oddziały jeszcze na pozycjach wyjściowych. Co więcej, rosyjskim żołnierzom nie zabrakło motywacji do walki. W polskim sztabie zakładano, że silne pierwsze uderzenie wywoła u wroga panikę i doprowadzi do kaskadowego załamania frontu. Doświadczenia z działań na Lubelszczyźnie były w tym zakresie obiecujące…

Nic takiego się nie wydarzyło. A polskie oddziały nie osiągnęły nawet Ostródy. Na lewej flance uwikłały się w krwawe boje o Nowe Miasto Lubawskie, na prawej – w równie zaciekłe zmagania o Nidzicę. Obie miejscowości ostatecznie zajęto, ale obu powstałych przy okazji wybrzuszeń w rosyjskich liniach nie udało się połączyć. Po pięciu miesiącach „bicia głową w mur” naczelne dowództwo WP przyznało się do niepowodzenia kontrofensywy.

W listopadzie 2023 roku inicjatywa operacyjna przeszła w ręce Rosjan. Lecz ich atakom daleko było do rozmachu, z jakim armia rosyjska weszła do boju w lutym 2022 roku. Generałowie Federacji najwyraźniej postanowili skupić się na obronie dotychczasowych zdobyczy, do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych.

Pod koniec drugiego roku konfliktu w pełnoskalowej odsłonie 90 proc. Polaków oczekiwało od władz i armii dalszego prowadzenia walki, niemal 80 proc. wierzyło, że zakończy ją pełne zwycięstwo, rozumiane jako przywrócenie granic sprzed 2014 roku. Rzadko kto zadowalał się samym zachowaniem niepodległości, choć świadomość, że stało się to mimo gigantycznej różnicy potencjałów między Rosją a Polską, była dla wielu Polaków powodem do dumy.

Inaczej przedstawiały się nastroje w krajach, które Rzeczypospolitej udzielały wsparcia. Zachodnie społeczeństwa były wojną coraz bardziej zmęczone, nasilała się presja na polityków, aby ograniczyć czy wręcz zakończyć wsparcie. Tym samym zmusić Warszawę do rozmów z Moskwą, a choćby i w formule „pokój za ziemie” (już zajęte terytoria Polski). Takie głosy silne były przede wszystkim za Odrą, gdzie coraz większy posłuch zyskiwała prawicowa i prorosyjska Alternatywa dla Niemiec (AfD). Niekorzystne dla Polski procesy społeczno-polityczne zachodziły też na Słowacji, gdzie władzę pod koniec 2023 roku przejęli populiści, deklarujący „dystans wobec wojny”. Oba kraje stanowiły huby logistyczne, przez które nad Wisłę docierała większość zagranicznej pomocy wojskowej. Wypadnięcie z koalicji wspierającej Rzeczpospolitą Niemiec i Słowacji byłoby dla Warszawy dramatem. Jeszcze większym ewentualna wolta USA – dotąd najhojniejszego donatora. Tymczasem w Stanach zaczynała się kampania wyborcza, a głównym kandydatem republikanów pozostawał były prezydent Donald Trump, zafascynowany Putinem ekscentryk i nade wszystko zdecydowany przeciwnik pomocy dla Polski. Pomocy, bez której Rzeczpospolita – z jej zdemolowaną przez wojnę gospodarką i przemysłem – mogłaby nie przetrwać.

Niezależnie od ponurych scenariuszy na przyszłość i ogólnych trudów wojny, na obszarze dwóch trzecich Polski toczyło się w miarę normalne życie. Na Szczecin, Poznań, Wrocław, Katowice, Kraków co jakiś czas spadały pociski manewrujące, zrzucane z bombowców strategicznych operujących nad Federacją. Rosjanie co kilka dni ostrzeliwali z artylerii Trójmiasto (szczególnie porzucony wcześniej Gdańsk). Ich rakiety i drony – odpalane z obszaru Białorusi – regularnie spadały na Lublin, zwłaszcza jego przedmieścia, mocno pokiereszowane w walkach z 2022 roku. Jednak najzacieklejsze ataki z wykorzystaniem pocisków dalekiego zasięgu i dronów wymierzone były w Warszawę (w której podczas prób oblężenia ucierpiało około 5 proc. zabudowy). Miejscowa obrona przeciwlotnicza – oparta na amerykańskich i niemieckich systemach – z powodzeniem udaremniała miażdżącą większość uderzeń. O stolicy Polski mówiło się, że ma najlepszą OPL w Europie, czego pośrednim dowodem były zagraniczne delegacje, co rusz przyjeżdżające do Warszawy (pociągami z Berlina, bo komunikacja lotnicza została w lutym 2022 roku zawieszona).

W podobnym tonie wypowiadano się o polskim wybrzeżu. I nie chodziło tylko o nagromadzenie wojska i przeszkód inżynieryjnych wzdłuż linii brzegowej od Gdańska po Świnoujście. Nadbrzeżne dywizjony rakietowe trzymały rosyjską Flotę Bałtycką z dala od lądu. Po utracie w kwietniu 2022 roku krążownika „Moskwa” – flagowej jednostki zgrupowania czarnomorskiego, wysłanej na Bałtyk do wsparcia inwazji – Rosjanie zrezygnowali z pomysłu przeprowadzenia operacji desantowej. Latem i jesienią 2023 roku Polacy wykonali kilkanaście uderzeń lotniczych na bazy w Bałtijsku i Królewcu. Wykorzystano w nich drony oraz zachodnie pociski manewrujące. Utrata kilku cennych jednostek, w tym trafionego w doku nowego okrętu podwodnego, zmusiła rosyjską admiralicję do ewakuacji większości floty do Petersburga (Kronsztadu). Latem 2023 roku nadbałtyckie plaże od Władysławowa po Międzyzdroje niemal jak przed wojną zapełniły się miłośnikami słonecznych i morskich kąpieli. Był to dowód niezłomności, żywotności, siły mechanizmów adaptacyjnych, tęsknoty za normalnością, ale i poczucia względnego bezpieczeństwa, żywionego przez Polaków.

Wakacyjne radości nie zmieniały faktu, że według danych ONZ z końca lata 2023 roku na świecie było sześć milionów polskich uchodźców. Najwięcej – 4,1 mln – przebywało w krajach Unii Europejskiej, połowa z tej grupy w Niemczech i Francji (kolejno 1,15 mln i 970 tys.). Dodatkowo ponad pięć milionów osób miało status uchodźców wewnętrznych, czyli nadal przebywających na terenie Polski, choć z dala od swoich domów. W sumie po 24 lutego 2022 roku miejsca stałego pobytu opuściło 15 mln Polaków. Od tego czasu do domów wróciło cztery miliony osób, spośród nich milion z zagranicy.

Do końca 2023 roku działania zbrojne kosztowały życie 70 tys. żołnierzy Wojska Polskiego, 150 tys. zostało rannych. Zginęło również 70 tys. cywilów, drugie tyle odniosło rany. Straty rosyjskie szacowano na 350 tys. poległych i rannych wojskowych. A wojna wciąż trwała…

*          *          *

Strach się bać, prawda? Ale dzięki Ukraińcom, którzy w ciągu trzech ostatnich lat drastycznie pogruchotali rosyjską armię, taki scenariusz, zwłaszcza z uwzględnieniem rzeczywistych realiów, jest mało prawdopodobny.

A propos tychże realiów – Polska jest gdzie jest, w znacznie lepszej sytuacji niż Ukraina w 2014 i 2022 roku. Lękamy się o wiarygodność naszego najważniejszego sojusznika – chyba słusznie – ale to nie zmienia faktu że są inni, a i my mamy „twarde argumenty”. Na przykład coś, czego zabrakło Ukraińcom, a co świetnie zilustrował Bartek Bera, jeden z najlepszych fotografów lotniczych w Europie. Nowoczesne, dobrze wyszkolone i wyposażone siły powietrzne. Ktoś powie, że małe. Nominalnie owszem, ale każdy z naszych „efów” wart jest więcej niż kilkanaście rosyjskich maszyn i ich pilotów. A teraz przemnóżcie to razy potencjał całej „naszej” Europy.

Załączam więc do wpisu Bartkowe zdjęcia, bo owszem, chcę Was skłonić do refleksji, ale zarazem zrobić coś, co robię od trzech lat. Dać optymizm i nadzieję.

Na zdjęciach, obok naszych „szesnastek” z 31. Bazy Lotnictwa Taktycznego, widzimy też norweskie F-35. Sojusznicy pełnią w Polsce rotacyjny dyżur bojowy, stąd pod ich skrzydłami „ostre” uzbrojenie. Oglądam te fotografie raz za razem i trudno mi oprzeć się wrażeniu, że „jest moc!”.

—–

Moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

„Alfabet…” – z autografem i pozdrowieniami – możecie nabyć w sklepie na Patronite. Są tam też inne moje książki, w tym powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz political/war fiction, dziejące się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Całą ofertę znajdziecie na stronie pod tym linkiem.

„Pokojowi”

Pytają mnie Czytelnicy, czy Polska powinna wysłać siły pokojowe do Ukrainy? Tak, ale…

By wyjaśnić moje zastrzeżenia, konieczna jest odrobina historii. Wróćmy do 2003 roku i Iraku tuż po amerykańskiej inwazji. To wówczas powołano do życia Międzynarodową Dywizję Centrum-Południe, która miała zająć się okupacją części Iraku. Dowództwo MDCP powierzono Polakom, to nasz kraj wystawił największy, liczący 2,5 tys. kontyngent. Pozostałe dwa wiodące kraje – Hiszpania i Ukraina – wysłały nad Eufrat i Tygrys po tysiąc żołnierzy mniej.

Jednostka docelowo miała liczyć 10 tys. wojskowych, co na chwilę udało się osiągnąć, ale za cenę totalnego rozdrobnienia. Pod dowództwem Polaków znaleźli się żołnierze z Fidżi, Mongolii, Filipin, Armenii czy Danii; słowem, od sasa do lasa. Niektóre kraje delegowały po kilkuset mundurowych, inne po kilkunastu. Polityczna poprawność kazała zachowywać dobrą minę do złej gry – pierwszy dowódca gen. Andrzej Tyszkiewicz zapewniał, że z tej multikulturowej wspólnoty udało się stworzyć sprawny organizm – ale praktyka udowadniała co innego.

Rozłaziło się to na wielu płaszczyznach – językowej (językiem komunikacji był angielski, dla większości personelu obcy), logistycznej (dywizja miała sprzęt zachodni, sowiecki i mieszankę narodowych kombinacji), proceduralno-taktycznej (armie zachodnie, aspirujące, postsowieckie, z różnymi filozofiami działania). No i organizacyjnej, bo tylko Polacy, Ukraińcy i Hiszpanie mieli na tyle duże kontyngenty, że mogli realizować większość zadań samodzielnie. Reszta w dużej części robiła za tło, politycznie użyteczne, gdyż tworzące pozór wielonarodowości, ale na poziomie wojskowym średnio i mało przydatne.

Efektywność MDCP od samego początku była taka sobie. A potem było już tylko gorzej. Dyskretne wsparcie Amerykanów szybko zmieniło się w niemal całkowite przejęcie przez nich zadań i odpowiedzialności w strefie.

O wnioskach, które płyną z tego dla Ukrainy, później.

Na razie przenieśmy się do Afganistanu. Natowska misja ISAF też była przedsięwzięciem wielonarodowym. Ale działało to znacznie lepiej, gdyż brały w nim udział armie Sojuszu (także oddziały z innych krajów, ale istotę stanowiło NATO). Kontyngenty z krajów dawnego Układu Warszawskiego posyłały pod Hindukusz swoje najlepsze oddziały, co w praktyce oznaczało, że były one istotnie (także sprzętowo) zwesternizowane.

Choć logistyka i komunikacja nie stanowiły problemu, i tak mieliśmy do czynienia z ograniczoną efektywnością. A wszystko za sprawą RoE – rules of engagement/zasad zaangażowania, różnych dla różnych narodowych kontyngentów. RoE, w uproszeczniu, reguluje zasady użycia broni. Jedne armie miały je bardzo restrykcyjne (na przykład siły ekspedycje Niemiec), inne – jak Amerykanie czy Brytyjczycy – mocno poluzowane. Gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami lokowała się Polska; bez wchodzenia w zbędne szczegóły, nasze RoE (zmieniające się podczas afgańskiej misji) dawało sposobność do używania Polaków w operacjach bojowych, ale nie bez ograniczeń. Efekt był taki, że bili się z talibami przede wszystkim Amerykanie i Brytyjczycy (z Kanadyjczykami u boku), reszta pełniła role wspierające, co w ostatecznym rozrachunku przyczyniło się do porażki Zachodu w Afganistanie.

Wróćmy teraz do Europy i przypomnijmy sobie masakrę w Srebrenicy. W lipcu 1995 roku, przy bezczynności żołnierzy z holenderskiego batalionu ONZ, doszło do masakry około 8 tys. bośniackich muzułmanów, zamordowanych przez Serbów. „Błękitne hełmy” nie miały odpowiedniego sprzętu, by wejść w twardą konfrontację z Serbami, na przeszkodzie stały też RoE. Oczywiście zabrakło i hardości; ostatecznie Holendrzy całkiem bezbronni nie byli. Tym niemniej, patrząc z perspektywy holenderskich dowódców, cywilów nie broniono z braku narzędzi.

Dość historii, czas na wnioski.

Siły pokojowe (SP) w Ukrainie muszą się opierać na kilku wiodących, licznych kontyngentach, zdolnych realizować zadania samodzielnie, co narzuca ich wielkości na poziomie mniej więcej 10 tys. ludzi. 3-4 takie kontyngenty stanowiłyby rdzeń sił pokojowych.

SP musiałyby działać w oparciu o jednorodne RoE. Bez wyłączeń i ekstraordynaryjnych rozwiązań dla wybranych. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. RoE musi zakładać twardą reakcję na jakiekolwiek rosyjskie naruszenia. Bo oczywiście nie mówimy o stacjonowaniu z dala od linii rozgraniczenia, bez kontaktu z rosjanami. By cały projekt miał sens, „pokojowi” musieliby stanowić bufor między moskalami a Ukraińcami (na kilku kluczowych kierunkach; całej granicy żołnierzami z Europy obsadzić nie sposób).

SP nie mogą być „błękitnymi hełmami”; muszą je stanowić pełnokrwiste jednostki bojowe, z całym niezbędnym sprzętem i odpowiednim wsparciem (nade wszystko lotniczym).

To warunki brzegowe, ich część – o reszcie w kolejnym wpisie (jestem na konferencji poświęconej Ukrainie, stąd ograniczony czas na inną aktywność; jutro będę już do Waszej dyspozycji w większym zakresie).

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa…w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.