Błąd?

„Spec-operacja” w Ukrainie napotyka na problemy, są opóźnienia, wszystko jednak zmierza w dobrym kierunku i niebawem będzie można cieszyć się z kolejnego zwycięstwa. Taki obraz malują kremlowscy propagandyści i oficjele. Ale – choć w rosji trudno o swobodę wypowiedzi – w tamtejszym dyskursie da się odnaleźć także krytyczne treści. „W 2024 roku nie przeprowadziliśmy powszechnej mobilizacji!”, ubolewają rosyjscy „jastrzębie”, głównie emerytowani wojskowi. A bez tego, przekonują, nie da się wygrać z „ukrofaszystami”.

Rzeczywiście rosja nie wprowadziła dotąd powszechnej mobilizacji – uzupełnienia strat i rozbudowa armii inwazyjnej w Ukrainie odbywa się w oparciu o mechanizm ochotniczego zaciągu. Z istotnym zastrzeżeniem, że motywacje „dobrowolców” pozostają w miażdżącej większości finansowe (nie ideologiczne), co ma określone konsekwencje.

—–

Płaca minimalna w rosji wynosi obecnie nieco ponad 900 zł, przy cenach podobnych do polskich. Na „głubince” – rosyjskiej prowincji – takie wynagrodzenie to standard, nieliczni zarabiają więcej. Armia, w zamian za zgodę na pójście na front, oferuje kilkanaście razy wyższe pensje, rodzinom poległych zaś sowite (jak na miejscowe warunki) odszkodowania. Chętnych do służby jest zatem sporo – średniomiesięcznie około 30-40 tys. rosjan zgłasza się do koszar, a później jedzie do Ukrainy.

Problem w tym, że takie rozwiązanie mocno obciąża budżet federacji (i budżety poszczególnych regionów) – a skarbiec z gumy nie jest. No i przy stratach ponoszonych na polu bitwy – a w zeszłym roku było to ponad 400 tys. zabitych i rannych – większość „nowych” tylko uzupełnia ubytki; trudno o szybką i znaczącą rozbudowę kontyngentu.

Tymczasem – przekonują „jastrzębie” – półtoramilionowa armia inwazyjna (dwa i pół razy większa niż teraz) pokonałaby Ukrainę.

Ukraińcom pewnie trudniej byłoby się bronić, gdyby mieli przed sobą tak licznego wroga – z tym dyskutować nie zamierzam. Ale czy nieogłaszanie przez Kreml powszechnej mobilizacji – przymusowego wcielania do służby dużej liczby mężczyzn już nie na atrakcyjnych finansowo warunkach – rzeczywiście zasługuje na miano błędu? A może jest to świadoma strategia, u podłoża której leżą na przykład ekonomiczne i techniczne uwarunkowania?

—–

Skłaniam się ku tej drugiej opcji, co sygnalizowałem niedawno, pisząc, że jednorazowy, rozłożony w krótkim czasie wysiłek finansowy – jaki musiałaby podjąć Moskwa, by wystawić półtoramilionową armię tylko „na Ukrainę” – jest za duży jak na możliwości budżetu rosji.

Idźmy dalej – rosyjska gospodarka już dziś odczuwa dramatyczne braki siły roboczej, dotyczy to nawet zbrojeniówki, choć ta traktowana jest priorytetowo. Ściągnięcie z rynku pracy kolejnych setek tysięcy mężczyzn (2,5-3 mln w perspektywie roku przy wspomnianej skali mobilizacji i przy obecnym wskaźniku strat) pogłębiłoby problem i groziło zapaścią. A na Kremlu umieją liczyć.

A więc wiedzą też, ile i czego potrzebowałby półtoramilionowy kontyngent. I tu ujawnia się kolejne wyzwanie, być może – o czym wiedzą w Moskwie – nie do podźwignięcia. Jakie?

Do tej pory armia rosyjska uzupełniała straty materiałowe głównie dzięki „rencie po ZSRR”, sięgając po zmagazynowany w czasach sowieckich sprzęt. Szacowanie tej „renty” obciążone jest sporym błędem; zewnętrzni analitycy działają w oparciu o to, co widać z kosmosu. Na zdjęciach satelitarnych widać mnóstwo (magazynów „pod chmurką”), widać, że przy zachowaniu obecnego tempa „udrażniania” zapasów, te skończą się w tym roku, w najlepszym razie na początku przyszłego. Ale może jest gorzej? Może to, co zostało, już kompletnie do niczego się nie nadaje? Nie w masowej skali. Może po prostu nie byłoby w co uzbroić tych 1,5 mln ludzi, skoro zapasy są „na wyjściu”, a przemysł nie domaga w produkcji nowego uzbrojenia? To hipoteza, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że ma mocne oparcie w faktach.

A dodajmy dla porządku, że jest jeszcze coś takiego, jak baza szkoleniowa. Nie sztuka wpakować świeżo wcielonych w pociągi i posłać w rejon walk – po drodze trzeba im zapewnić choćby elementarny trening. Tymczasem mimo trzech lat wojny, gigantycznych pieniędzy pompowanych w siły zbrojne oraz buńczucznej propagandy, ministerstwu obrony rosji nie udało się zwiększyć przepustowości centrów treningowych. Ich maksymalna wydolność utrzymuje się na poziomie 30 tys. ludzi – dość, by prowadzić wojnę jak dotąd, dużo za mało jak na okoliczność masowej mobilizacji.

—–

Nz. Już dziś, wobec niedostatku transporterów, rosyjscy żołnierze w Ukrainie radzą sobie w taki sposób…/fot. Screen z filmiku udostępnionego przez anonimowe konto rosyjskie

A o innych powodach nieogłaszania powszechnej mobilizacji przez Kreml piszę w tekście dla portalu Interia.pl, w którym podsumowuję i uaktualniam swoje wcześniejsze przemyślenia.

„Zwycięstwo”

Dziś króciutko, bom w drodze, ale chciałbym podzielić się z Wami pewną refleksją. Taką mianowicie, że zdumiewa mnie coraz bardziej rozziew między opiniami co poniektórych rodzimych analityków, dotyczących możliwości armii rosyjskiej, a tym, co realnie dzieje się na wschodnim froncie.

Tam naprawdę odbywają się „mięsne szturmy”, wcale bądź w niewielkim stopniu wsparte sprzętem ciężkim – którego po prostu brakuje. Nie ma w nich masowości typowej dla pierwszo- czy drugowojennych ataków, ale skutki są podobne. Żadne, bądź symboliczne korekty w przebiegu linii frontu i zalegające na przedpolu trupy, z których wydobywa się dokuczliwy smród.

Rażący prymitywizm rosyjskich działań nijak się ma do wizji snutej przez wspomnianych specjalistów. Obrazu stechnicyzowanej, coraz bardziej doświadczonej armi putina, która wkrótce rozprawi się z Ukrainą, a potem zagrozi też NATO.

„A jedzie mi tu czołg?”, pytało się na podwórku, palcem wskazując oko.

—-

Jest w najnowszej ekranizacji „Na zachodzie bez zmian” scena, w której zabłąkany artyleryjski pocisk eksploduje w pobliżu maszerujących na front niemieckich żołnierzy. Nieopierzeni rekruci reagują panicznie, prowadzący ich oficer złorzeczy, po czym dodaje:

– Kajzer oczekuje od was, że przeżyjecie w okopach sześć tygodni – cynizm tych słów nie przystaje do wyobrażeń o szybkiej zwycięskiej wojnie, którymi dotąd karmiono poborowych.

Te sześć tygodni nie jest literacko-filmową fikcją. To efekt kalkulacji niemieckich sztabowców – swoisty kompromis między realiami brutalnych pierwszowojennych zmagań, a możliwościami machiny administracyjno-szkoleniowej, przygotowującej kolejne „wsady” armatniego mięsa. Następne i następne…

42 dni to sporo więcej niż kilkanaście, a tyle – sądząc po szacunkach rosyjskich strat – wynosi średnia przeżywalność żołnierza putinowskiej armii. Jak wynika z danych Departamentu Obrony USA (zebranych przez amerykańskie służby), do tej pory wyeliminowano z walki nawet 725 tys. rosjan. Bazując na ostrożniejszych (!) ukraińskich statystykach, możemy przyjąć, że miesięczne rosyjskie straty oscylują w granicach 30-35 tys. ludzi. Średnio po 1000-1200 dziennie, zdarza się, że w okolicach dwóch tysięcy. Zatem w miesiąc armia rosyjska pozbywa się ekwiwalentu niemal trzech dywizji. Dla lepszego zobrazowania skali dramatu – to tak, jakby Polska straciła w tym czasie połowę swoich wojsk lądowych (operacyjnych). Czy jedną szóstą całości sił zbrojnych.

Większość poległych agresorów to „mobiki” (choć dziś to określenie straciło na popularności). Rzucane do walki bez należytego przeszkolenia. „Rekordzista” – spośród ujawnionych i znanych przypadków – w piątek otrzymał kartę powołania, w poniedziałek był już na froncie. Dwa dni później oddał się do niewoli – dlatego przeżył. Innemu szczęścia zabrakło – we wtorek żegnał się z żoną na dworcu kolejowym, a w sobotę był już martwy, co wiemy z żałobnych wpisów wdowy.

—–

Tak, i Ukraińcy ponoszą straty. Mniejsze, a w ostatnich tygodniach znów znacząco mniejsze, ale też jest ich mniej. Tak, rosjanie nie są szaleni; strategia „mięsnych szturmów” – uwzględniwszy coraz bardziej ograniczone możliwości techniczne moskali oraz ich mentalność – jest racjonalna. Dopuszcza gigantyczne straty, zakładając zarazem, że „po drodze” uda się wyniszczyć potencjał armii ukraińskiej i ukraińskiego państwa. To droga do pyrrusowego zwycięstwa, ale zwycięstwa – kalkulują na Kremlu.

Tylko czym będzie rosyjska armia po takim zwycięstwie, jeśli w ogóle (!) do niego dojdzie? Ano właśnie…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. wyzwolone obszary Ukrainy. Mimo upływu dwóch lat okolice Izjuma wciąż pełne są min. Ukraina, także w tym wymiarze, będzie się mierzyć z rosyjskim dziedzictwem przez długie lata…/fot. własne

„Zetka”

Służba ojczyźnie? Tak, ale… Polacy nie chcą przymusowego poboru, co nie musi oznaczać, że mają gdzieś powinności obywatelskie związane z obronnością.

W grudnia ub.r. sporo emocji wzbudziły informacje o planach MON, które chciałoby w bieżącym roku powołać na ćwiczenia rezerwy do 200 tys. osób. „Czemu to ja miałbym iść do woja na miesiąc!? Mam rodzinę, pracę, zobowiązania…”, głosy tego typu zdawały się dominować dyskusję, cytowane w mediach i wygłaszane w serwisach społecznościowych. „Przecież mamy zawodową armię!”, podnoszono. W reakcji pojawiał się lament nad „społeczeństwem mięczaków, wygodnickich i defetystów”.

Wróciła też kwestia obowiązkowej służby wojskowej, a „Super Express” zlecił sondaż Instytutowi Badań Pollster. „Większość Polaków jest przeciwna obowiązkowej służbie!”, oznajmił tabloid. Czyli jej powrotowi, bo „zetka” została zawieszona w 2008 r. Na „nie” było 47% pytanych, za przywróceniem 37%. Aż 16% badanych wybrało odpowiedź „trudno powiedzieć/nie mam zdania”.

Wcześniej, w październiku ub.r., badania wykonane na zlecenie „Rzeczpospolitej” zaprezentował IBRiS. Za przywróceniem poboru było 35,7% badanych, przeciwko – aż 57,1%. „(…) w ostatnich miesiącach, już po wybuchu wojny w Ukrainie, odsetek osób akceptujących przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej spadł”, alarmował dziennik. W kwietniu 2022 r. wynosił on 54,2% – co także wynikało z badań IBRiS-u.

Szczegóły październikowego sondażu prezentowały się następująco. Niechętne poborowi były głównie osoby młode, w wieku 18-29 lat (77% badanych w tej grupie wiekowej), osoby 50 plus (78%) oraz mieszkańcy wsi (62%).

Skąd w nas niechęć do obowiązkowej służby, rozumianej także jako szkolenia rezerwy?

Modele obywatelskości

– Mści się pamięć o realiach „zetki” lat 90. – wyjaśnia dr Michał Piekarski z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Upływ czasu nie wymazał świadomości patologii, takich jak „fala” czy braku środków na szkolenie, skutkujący nic nierobieniem. Oczywiście, wspomnienia potrafią być wybiórcze, mamy zatem wiele nostalgicznych opowieści mężczyzn, którzy 30 lat temu dobrze się w wojsku bawili. Czy później, podczas szkoleń rezerwy. Ale mamy też wojnę za wschodnią granicą, która w brutalnych okolicznościach pokazuje, jak wielkie znaczenie ma sprzęt i wyszkolenie. Stąd bierze się rosnąca ostatnio popularność argumentu, że wojna powinna być domeną zawodowej armii. Co innego być słabo wyszkolonym i przymusowym żołnierzem, co innego dobrze przygotowanym do walki zawodowcem.

W relacjach z Ukrainy często pojawiają się wątki dotyczące „mobików”, rosyjskich rezerwistów. „Jednorazowych żołnierzy”, pchanych do walki bez należytego przygotowania i wyposażenia. Większość z nich ginie zanim zdoła użyć broni. Nikt nie chciałby dzielić losu „armatniego mięsa”, a tym przecież byłby „niczego nienauczony” adept obowiązkowej służby.

No i jest jeszcze kwestia towarzyszącej przymusowi asymetrii.

– Państwo może ograniczyć obywatelom wolność, zamykając ich w koszarach, gdy samo daje w zamian niewiele – rekonstruuje społeczne wyobrażenia dr Piekarski. – Przykłady? Proszę bardzo: dostęp do opieki zdrowotnej, do edukacji, do zasobu mieszkaniowego – wymienia politolog. – Wszystkie te zagwarantowane konstytucyjnie prawa, z których realizacją przeciętny Kowalski ma spore problemy. Bo państwo w tych obszarach źle działa albo nie działa w ogóle.

– To rzecz jasna uproszenie, ale zasadniczo możemy wyróżnić dwa modele obywatelskości – mówi dr Weronika Grzebalska z Instytutu Studiów Politycznych PAN. – Jeden wspólnotowy, republikański, jak się okazuje, podzielany głównie przez osoby o prawicowych poglądach. Drugi, który można określić mianem transakcyjnego, bliższy osobom deklarującym się jako lewicowe. W pierwszym powinności związane z wysiłkiem obronnym są mniej niedyskutowalne, prawie oczywiste, w drugim stają się przedmiotem wymiany. Ja ci służbę w wojsku, ty mi sprawnie działającą ochronę zdrowia.

Na stosunek do służby wojskowej wpływają także inne zmienne – kosmopolityzm i nierówności społeczne. Widzieliśmy to w Rosji po ogłoszeniu częściowej mobilizacji, która pchnęła ponad 350 tys. bardziej zamożnych, wielkomiejskich Rosjan ku emigracji. A plany rekrutacyjne z nawiązką realizowała „głubinka”, biedna prowincja. Etnicznie zresztą głównie nierosyjska, co jest istotnym rysem klasowych nierówności występujących w największym kraju świata. W Polsce gotowość do pójścia „w kamasze” również wiąże się z portfelem, miejscem zamieszkania oraz światopoglądem (w badaniach IBRiS z października za przywróceniem poboru najmocniej opowiadał się elektorat Zjednoczonej Prawicy – 56% wszystkich wskazań na „tak”). Co może przywieść nas do niepokojącego wniosku, że lepiej nie integrować się ze światem i zaniechać rozwoju ekonomicznego – skoro zamknięcie i bieda służą „napędzaniu” rekruta.

– Nic bardziej mylnego – uśmiecha się dr Grzebalska. – Spędziłam ostatnio trochę czasu w Finlandii, gdzie powszechna służba wojskowa to nieodzowna część obywatelskiego etosu. A mówimy o zamożnym kraju, którego mieszkańcy czerpią garściami z przywilejów wolnego świata. Dlaczego godzą się na przymus poboru? „Rosja naszego bogactwa i naszej wolności nam nie zagwarantuje”, słyszałam w odpowiedzi.

W reakcji na zagrożenie

Historia od dekad warunkuje politykę obronną Helsinek. U podstaw której leży przekonanie, że liczne rezerwy są najlepszą gwarancją bezpieczeństwa w obliczu agresywnego sąsiada. Rosji, której poczynania mobilizują nie tylko Finów. Tuż przed inwazją – w lutym u.br. – jedynie 37% Ukraińców deklarowało bezwzględną chęć walki w razie rosyjskiej agresji. Między końcem lutego a połową czerwca 2022 r. 430 tys. mężczyzn w wieku 18-60 lat wjechało do Polski, a kolejne kilkadziesiąt tysięcy uciekło do Słowacji i Rumunii. W dużej mierze dzięki łapówkom, bo poborowi (poza nielicznymi wyjątkami), nie mają prawa opuszczać Ukrainy. W tym samym czasie Kijów powiększył siły zbrojne z 200 do 700 tys., a jesienią zrezygnował z rutynowego poboru. Do kraju wróciło też 600 tys. mężczyzn, przedwojennych emigrantów zarobkowych. I jakkolwiek łączna liczba pół miliona uciekinierów robi wrażenie, stanowi 3% męskiej populacji we wskazanym przedziale wieku. Lecz nie to ma największe znaczenie, a fakt, że obecnie dziewięciu na dziesięciu Ukraińców chce toczyć wojnę do zwycięskiego końca, a komisje rekrutacyjne odsyłają rzesze ochotników, dla których nie starcza broni. Co się wydarzyło po drodze? Bucza, Mariupol, Izjum, bestialska wojna z cywilami, jaką podjęła rosyjska armia. Konkludując, czym innym są deklaracje o (nie)gotowości do służby składane w cieplarnianych, pokojowych warunkach, czym innym decyzje podejmowane w reakcji na egzystencjalne zagrożenie.

– Ślad tego dostrzegamy w sondażach – mówi Weronika Grzebalska. – Mieszkańcy wschodniej Polski przejawiają bardziej proobronnościowe postawy niż ci z zachodu, którzy w razie czego będą mieli lepsze możliwości, by ewakuować siebie i część majątku. – Ale nie siejmy paniki – apeluje socjolożka. – Nie gruntujmy narracji, w myśl której Polacy jakoś szczególnie unikają obowiązków związanych z obronnością. Bo to wcale tak nie wygląda.

Grzebalska zwraca uwagę na kwestie metodologiczne – sondaże dotyczące przywrócenia służby zasadniczej realizują różne pracownie. Inaczej zadają pytania, ale przede wszystkim zajmują się zagadnieniem bez należytej konsekwencji. CBOS jako jedyna agencja bada zjawisko od lat, a z dostarczanych danych wynika, że po 2008 r. poparcie dla idei powrotu „zetki” rośnie (w sierpniu ub.r. wynosiło 54%).

Co więcej, wielu Polaków chciałoby jakoś partycypować w wysiłku obronnym. W sierpniowych badaniach CBOS-u w zdecydowanej większości opowiedzieli się za „ideą szkoleń zwykłych obywateli w zakresie obrony na wypadek agresji obcych wojsk na nasz kraj”. Łącznie poparło ten pomysł 78% ankietowanych.

– Niestety, oferta państwa ma wybitnie militarny charakter – ubolewa dr Grzebalska. – Wymyślono kilka rodzajów służby w armii, a każda wiąże się z noszeniem broni. Nie ma nic z „niższym progiem wejścia”, obarczonego mniejszymi dylematami etycznymi. Nie każdy nadaje się do zabijania, co nie oznacza przecież, że jest nieprzydatny. Gdyby w Polsce istniała obrona cywilna z prawdziwego zdarzenia, więcej osób miałoby pojęcie, co może, co powinno zrobić w sytuacji zagrożenia. Niewiedza, brak kompetencji, skutkują wycofaniem, automatycznym „nie” dla poważnych zobowiązań. O tym również trzeba pamiętać, gdy analizujemy sondaże.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Pawłowi Ostojskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Czytelniczce o nicku MartaP, Ireneuszowi Honkiszowi, Krzysztofowi Ryłko i Marcinowi Wasilewiczowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Archaiczny sprzęt, którego w wojsku nie brakuje, ma również wpływ na postrzeganie służby. To stąd m.in. bierze się przekonanie o „traceniu czasu”/fot. Marcin Ogdowski

Bachmut

Zerknąłem na profil mojego „ulubionego” prorosyjskiego aktywisty medialnego – by zorientować się w nowych trendach, jakie obowiązują w przekazie moskali „na Polskę” (a nie zawsze są one tożsame z tym, co serwowane jest przez rosjan na użytek wewnętrznej propagandy). No i czytam, że „krwawa bitwa o Bachmut pochłania kolejne ofiary, oprócz tysięcy Ukraińców ostatnio zginęło wielu ochotników/najemników z innych państw, w tym pięciu Gruzinów oraz dwóch Polaków i obywatel Stanów Zjednoczonych”. Potem jest cytat za brytyjskim Telegraphem (tytuł i lead artykułu z 9 grudnia): „Wewnątrz miasta Bachmut: Dziwna i bezsensowna śmiertelna pułapka, wysysająca wyczerpaną armię Ukrainy. Miasto widziało setki zabitych lub rannych każdego dnia w krwawych frontalnych atakach, ale ma niewielkie znaczenie militarne”. I tyle. Czytelnik zostaje z przekonaniem, że Bachmut to „maszynka do mielenia mięsa” dla Ukraińców i zagraniczniaków. Coś mu nie gra w przekazie, gdy czyta o ledwie ośmiu poległych ochotnikach, no ale zaraz potem dostaje fragment z zachodniej prasy, gdzie kilka przymiotników potęguje nastrój grozy. Żaden z tego majstersztyk, ale dobre zagranie, generalnie wpisujące się w linię kremlowskiej propagandy, która opisuje bachmuckie zmagania w kategoriach epickiej bitwy, decydującej o losach „operacji specjalnej” (gdzie „tamci”, co oczywiste, ponoszą dużo większe straty niż „my”).

Jeśli w ogóle opisuje – tu bowiem potrzebne jest istotne zastrzeżenie. Ukraina wciąż pozostaje „na propsie” w rosyjskiej telewizji i Internecie, ale coraz częściej zastępują ją inne tematy. rosjanie, zamiast wieści z frontu, dostają paszkwilanckie artykuły o zgniłym i upadającym Zachodzie, mogę też sobie – w „prajmtajmie” – posłuchać wróżek i wróżów. Jest w tym sporo znamiennej dekadencji, ale ja dziś nie o tym.

Wróćmy do bitwy o Bachmut i jej medialnych odsłon. Artykuł z Telegrapha nie jest „wypadkiem przy pracy”. Ponure w wymowie teksty ukazują się w wielu innych tytułach w Polsce i w pozostałych krajach zachodniej wspólnoty. Niemal kropka w kropkę przypomina to olabożny nastrój z czasów walk o Siewierodonieck, które też skrwawiały Ukraińców i miały doprowadzić do ich spektakularnej porażki. Rosyjskie i „nasze” media grały tu w jednej drużynie, choć zakładam, że intencje były inne (w przypadku „naszych” chodziło zapewne o źle wyrażaną troskę oraz o clickbait – nie pokuszę się o stwierdzenie, co w tej parze było ważniejsze). Jak się skończył „Siewierodonieck”, wiemy – dość wspomnieć, że był to ostatni sukces rosjan, który na tyle zdziesiątkował najeźdźczą armię, że utraciła inicjatywę operacyjną na froncie. Od tego czasu rosjanie tylko przegrywają, a wąziutki bachmucki odcinek frontu jest jedynym, gdzie próbują jeszcze atakować.

I czynią to z determinacją. Presja na Bachmut nasiliła się dwa miesiące temu, ale zasadniczo walki o miasto trwają już od maja. W tym czasie oddziałom rosyjskim udało się przesunąć linię frontu o… 12,5 km. Za jaką cenę? Dzienne rosyjskie straty oscylują wokół 500 zabitych i rannych, mniej więcej jedna trzecia z tego przypada na odcinek bachmucki. To dużo, a w liczonej tygodniami perspektywie czasowej bardzo dużo. Biorąc pod uwagę skalę rosyjskiego zaangażowania w Ukrainie – dość, by uczynić Bachmut drugim Siewierodonieckiem, w czym kryją się intencje ukraińskiego dowództwa. Walery Załużny nie toczy samobójczego boju, ale robi to, na czym on i jego podwładni znają się najlepiej – wykrwawia rosjan. Oczywiście, ponosząc straty, ale nie są one wyższe od rosyjskich. I być nie mogą, wszak to rosjanie dokonują frontalnych ataków, a ich walce artyleryjski – jakkolwiek zgładził już niemal całą materialną powłokę Bachmutu – non stop się zacina, bo Ukraińcy skutecznie paraliżują dostawy amunicji, ładując himarsami po rosyjskich tyłach. No i ów walec „zawsze” był przereklamowany – bił gęsto, lecz na oślep, po pozycjach, które na czas nawały były (i są) przez obrońców opuszczane. Jeśli więc giną tysiące – jak chce tego przywołany na wstępie aktywista – to rosjan, rzucanych do co rusz ponawianych ataków (i to przy założeniu, że patrzymy na bitwę od jej początku, nie zaś na kilkudniowy wycinek).

Giną w okolicznościach, które przypominają pierwszowojenne zmagania, kiedy zdobycze terytorialne usiłowano osiągać przy użyciu ludzkiej masy. Co zresztą jest jedynym uprawnionym porównaniem do czasów Wielkiej Wojny. Mówienie o Bachmucie jako o współczesnym Verdun to nadużycie. Wiem, że zdjęcia wypalonych kikutów drzew czy zalanych błotem okopów uwalniają wyobraźnię, ale nie – nie ta skala, nie ta śmiertelność, nie to natężenie walk (podczas 10 miesięcy zmagań pod Verdun, w które zaangażowanych było 1,8 mln żołnierzy – a niemal 700 tys. zginęło (!) – wystrzelono 36 mln pocisków artyleryjskich; mniej więcej 120 tys. dziennie). Ale wróćmy do częściowo zasadnej analogii – „raszyn-stajl” sprowadza się do pchania w „ukraińską paszczę” kolejnych fal źle wyposażonych i niedoszkolonych „mobików”. Ich jedynym zadaniem jest przyjęcie na siebie ukraińskiego ognia, by tym samym zużyć zapasy obrońców, samych obrońców, a jednocześnie zdemaskować ich pozycje ogniowe. Za „mięsem” poruszają się lepiej wyekwipowane i wyszkolone oddziały wagnerowców – i to one, choć przecież też nie bez strat, odpowiadają za rosyjskie „sukcesy”.

Taka taktyka – z jej fatalną relacją między kosztem a zyskiem – nie mieści się w głowach zachodnich wojskowych. Zwłaszcza że ewentualne korzyści operacyjne wynikłe z zajęcia ruin Bachmutu nie będą wielkie. W mediach mówi się o mieście jako o bramie do Kramatorska i Słowiańska, jakby teren między tymi miejscowościami był spacerówką, a nie obszarem od dawna przygotowanym do obrony, zaś ćwierć milionowa kramatorsko-słowiańska aglomeracja wioseczką, którą bierze się z marszu. Tymczasem nawet jeśli rosjanie zdobędą Bachmut, dalej nie pójdą, bo zabraknie im sił.

Po co więc tak uporczywie walczą o miasto? Odpowiedź wymyka się porządkowi wojskowemu, mieści się bowiem w porządku politycznym i propagandowym. Najeźdźcy – po całej serii upokarzających porażek – niczym powietrza potrzebują j a k i e g o k o l w i e k zwycięstwa. putin chciałby pochwalić się przed narodem zdobyciem bachumuckiej twierdzy jeszcze przed końcem roku. Koszty nie grają roli. Swoją drogą zobaczcie, z jakim upadkiem mamy do czynienia. Rzekomo druga armia świata za swój wielki sukces uzna przejęcie miasta wielkości Suwałk. Przy założeniu, że je zdobędzie.

Bo czy zdobędzie? Dla Ukraińców walki o Bachmut nie są sprawą życia i śmierci. Trudna sytuacja broniących się tam oddziałów nie jest trudną sytuacją całej ukraińskiej armii. Bachmut jest jak magnes, który ma przyciągać co „aktywniejsze” opiłki rus-armii. To niewdzięczna rola, ale dzięki niej sztabowcy gen. Załużnego mogą poświęcić uwagę innym odcinkom frontu – ługańskiemu i zaporoskiemu. Na którymś z nich dojdzie niebawem do kolejnej kontrofensywy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Łukaszowi Kotale, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi i Monice Kołakowskiej. Ponadto: Marii Ryll, Dariuszowi Pietrzakowi, Juliuszowi Zającowi i Katarzynie Byłów.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Pawłowi Gralakowi, Michałowi Baszyńskiemu, Robertowi Wasiakowi oraz Czytelniczce o imieniu Ania. Ponadto: Piotrowi Mrawikowi, Agnieszce Stepaniak, Beacie Baranowskiej, Czytelnikowi posługującemu się nickiem wbardzinski, Czytelnikowi o imieniu Stefan oraz Piotrowi Dopierale.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Ukraińska artyleria w walkach o Bachmut/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

Ewakuacja

Na froncie bez zmian – trwa bezkompromisowa obróbka „mobików”. Najświeższe doniesienia rosyjskiej opozycyjnej prasy mówią na przykład o zagładzie całego batalionu świeżo powołanych rekrutów, posłanego na ługańszczyznę. Do „rzeźni” (dosłowny cytat) doszło w pobliżu miejscowości Makijiwka, o czym opowiadał dziennikarzom redakcji „Wiorstka” Aleksiej Agafonow, jeden z ocalałych.

Poborowych z Woroneża i okolic wysłano na front w nocy z 1 na 2 listopada. Żołnierzom rozkazano się okopać.

– Na cały batalion dostaliśmy trzy łopaty i żadnego zaopatrzenia. Do świtu jak mogliśmy, tak zaryliśmy się w ziemię – relacjonuje Agafonow.

Nad ranem zagrzmiała ukraińska artyleria, której ostrzał sprowokował oficerów do… ucieczki (porzucanie oddziału w obliczu nawały to powtarzający się w wielu relacjach „mobików” motyw, fatalnie świadczący o jakości rosyjskiej kadry dowódczej). W ciągu kilku godzin z 570 ludzi przy życiu pozostało 41. Resztki batalionu rozpierzchły się, Agafonow uciekł do pobliskiego Swatowa. Z jego opowieści wynika, że po drodze natknął się na wiele grup maruderów z kolejnych zdziesiątkowanych oddziałów. Z innych doniesień wiadomo, że w okolicy, w podobnych okolicznościach, rosjanie stracili wcześniej co najmniej dwa bataliony.

Część uciekinierów się ukrywa, lokalne dowództwo bowiem skleca naprędce nowe oddziały, składające się z żołnierzy z rozbitych jednostek – i posyła je na front, do łatania dziur.

Zdesperowani wojskowi alarmują rodziny – ci z Woroneża skłonili bliskich do protestu przed miejscową prokuraturą. Matki i żony domagały się informacji o losie swoich mężczyzn.

– Przez telefon wojenkomitet opowiada, że chłopcy są cali i zdrowi. Jacy u licha zdrowi, jak ich tam wszystkich pozabijało! – „Wiorstka” cytuje Oksanę Chołodową, matkę jednego z żołnierzy.

Tymczasem z danych ukraińskiej armii wynika, że tylko podczas minionej doby zginęło kolejnych 490 rosjan…

—–

Ale i z Kijowa płyną hiobowe wieści – władze 3-milionowej metropolii mówią o coraz bardziej prawdopodobnej ewakuacji mieszkańców. Kreml wetuje sobie porażki na froncie atakowaniem ukraińskiej infrastruktury energetycznej. Nie licząc broni jądrowej, obecnie to w zasadzie jedyna rosyjska przewaga – możliwość uderzenia rakietowego z głębokiego zaplecza, nośnikami (samolotami, okrętami) będącymi poza zasięgiem Ukraińców. To również – o czym nie raz już pisałem – wojenna zbrodnia, skutkiem takich ataków jest bowiem pozbawienie ludności cywilnej dostępu do elektryczności, ogrzewania i wody. Przysłowiowe „branie głodem i chłodem” ma rzecz jasna złamać Ukraińców, kalkulują na Kremlu.

W kijowskim merostwie nie zasypiają gruszek w popiele. „W związku ze zniszczeniem w wyniku rosyjskich nalotów 40 proc. infrastruktury energetycznej kraju, zaczęto planować ewakuację”, donosi „New York Times”. Wedle ustaleń renomowanej gazety, urzędnicy w Kijowie dowiedzą się z 12-godzinnym wyprzedzeniem, że sieć energetyczna jest na skraju awarii.

– Jeśli dojdzie do tego punktu, zaczniemy ewakuację – mówi NYT Roman Tkaczuk, dyrektor do spraw bezpieczeństwa kijowskiego urzędu miasta. Tkaczuk zaznaczył, że obecnie sytuacja jest opanowana, może się to jednak szybko zmienić, jeśli podstawowe usługi przestaną być dostępne. Dodał, że jeśli nie będzie prądu, nie będzie też wody.

—–

Wizja exodusu mieszkańców Kijowa paraliżuje wyobraźnię. Warto podkreślić, że mówimy o stolicy, gdzie funkcjonują państwowe urzędy, niezbędne do zarządzania krajem w stanie wojny – ich pracownicy z pewnością nigdzie się nie ruszą (a system kierowania państwem dysponuje odpowiednim techniczno-infrastrukturalnym zapleczem). To samo tyczy się dowództw. W mieście funkcjonują strategiczne przedsiębiorstwa – póki będą mogły pracować, póty ich personel zostanie na miejscu. Z przyczyn oczywistych nigdzie nie ruszy się kijowski garnizon, zostaną też policjanci (ktoś musi pilnować pozostawionego dobytku). Wykluczeń zapewne byłoby znacznie więcej, zatem apokaliptyczne wizje całkiem wyludnionego miasta nie mają szansy się spełnić.

W przeszłości mieliśmy do czynienia z podobnymi sytuacjami. 1 września 1939 roku (a więc na dwa dni przed wypowiedzeniem przez Wielką Brytanię wojny Niemcom), na Wyspach rozpoczęła się masowa ewakuacja ludności cywilnej, przede wszystkim dzieci. W ciągu zaledwie czterech dni (!) z największym miast – głównie z Londynu – wywieziono na wieś prawie dwa milionów osób. Metropolie – zakładano – znajdą się w zasięgu niemieckiego lotnictwa, co zresztą potwierdziło się wiosną kolejnego roku. Gdy zaczęła się bitwa o Anglię, ruszyła następna fala ewakuacji, ostatnia miała miejsce w końcowym okresie wojny, gdy brytyjska stolica stała się celem ostrzałów przy użyciu hitlerowskich „cudownych broni”.

Znamy też przypadki zaniechań, jak choćby postępowanie sowieckich władz z czasów niemieckiej blokady Leningradu z lat 1941-44. Na skutek działań wojennych w potrzasku znalazło się około 2,8 mln cywilów (2,5 mln w samym mieście). Według prof. Nikity Łomagina z Petersburskiego Uniwersytetu Państwowego, znawcy tematu blokady, leningradczyków pozostawiono samych sobie, a władze „nie przewidziały, nie przekonały, nie zorganizowały, w końcu nie zmusiły najsłabszych mieszkańców – kobiety, dzieci, osoby w podeszłym wieku – do opuszczenia miasta” (cytat za miesięcznikiem Focus). Powodów zaniechania było mnóstwo, wiodące zaś – typowo sowieckie bałaganiarstwo i zła wola Stalina, który nie chciał poddawać Leningradu – miejsca narodzin rewolucji – ewakuację postrzegając jako wstęp do kapitulacji. Powszechny głód i paskudny chłód z zimy 1941-42 roku sprawiły, że wiosną, po niewczasie, sowieci rozpoczęli wywózkę cywilów. Tym niemniej setki tysięcy ludzi jej nie doczekało (w trakcie całej blokady zginęło milion mieszkańców, wedle oficjalnych danych 650 tys. Tylko 16,5 tys. zmarło na skutek bombardowań i ostrzału artyleryjskiego; resztę „strawił” głód i choroby).

Oczywiście, Kijowowi nie grozi los Leningradu, lecz widmo katastrofy humanitarnej sprawia, że trzeba myśleć o „planie B”.

—–

Jak uniknąć ewakuacji? Uszczelnienie ukraińskiej obrony przeciwlotniczej – co sukcesywnie następuje – to zaledwie półśrodek. Wyeliminować należy przyczyny – w tym przypadku zmusić rosjan do zaniechania ostrzałów i niszczenia infrastruktury krytycznej. Możliwości Ukraińców są tu mocno ograniczone, piłeczka de facto jest po stronie Zachodu. Chyba nadszedł czas skorzystania z innej niż sankcje, ekonomicznej formy nacisku. Każdy atak winien się spotkać ze znaczącym przepadkiem – oczywiście na rzecz Ukrainy – części rosyjskich aktywów zamrożonych w zachodnich instytucjach finansowych. Jest ich tam co najmniej 300 mld dol., byłoby więc z czego kroić.

Ale trzeba też Ukraińcom dać odpowiednie narzędzia militarne. Pora skończyć z „polityką krótkiego zasięgu” i dostarczyć armii ukraińskiej systemy rakietowe zdolne do rażenia celów w głębi rosji. Nie namawiam do odwetowych ostrzałów miast; Ukraińcy cywilów nie zabijają i niech tak pozostanie. Ale przekopanie infrastruktury militarnej na głębokim zapleczu mogłoby mieć daleko idące skutki psychologiczne. Jak pokazują historie żon i matek „mobików”, oddech wojny mobilizuje rosjan do działania. Nie wiem, czy ten protest nabierze odpowiedniej masy krytycznej. Wiem za to, że rosja to państwo z kartonu i że obnażenie kolejnej słabości tego niby-mocarstwa może uruchomić efekt domina. W rosyjskim pasie przygranicznym – póki co symbolicznie atakowanym przez ukraińskie rakiety i drony – nastroje już dziś są fatalne. Pociski na bloki nie spadają, a na obiekty wojskowe, lecz i tak ludzie zwyczajnie się boją. I są źli, że muszą się bać. A niechby ta fala poszła wyżej, w głąb rosji…

—–

Nz. Zniszczona w rosyjskim ataku rakietowym kamienica w Kijowie/fot. Witalij Kliczko

Szanowni, jeśli chcecie mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

– wystarczy kliknąć TUTAJ –

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to