Wyprawka?

Do jutra miało być po wszystkim – tego chciał putin i to oczekiwanie zakomunikował na początku września. Ukraińców miano wyprzeć z obwodu kurskiego: bezlitośnie, spektakularnie, „ścierając ich z powierzchni ziemi”. 1 października tuż-tuż, można więc napisać, że z wielkiej napinki wyszedł mały pierd – rosjanie ruszyli i dostali w dziób. Coś tam nawet wyzwolili, ale stracili też kolejne tereny, gdy ZSU uderzyły na tyłach atakujących oddziałów. Stan na dziś? Pat. Ukraińcy umacniają się, moskale zbierają siły do kontruderzenia.

W obwodzie kurskim niczym w soczewce ogniskują się procesy typowe dla całości konfliktu na Wschodzie. Z jednej strony mamy głośną i nachalną propagandę rosji, zwiastującą rychłe pognębienie przeciwnika, z drugiej, relatywną słabość obu stron, niezdolnych do wyprowadzenia decydujących ciosów. Ile to jeszcze potrwa? Nie wiem, jednak sceptycznie pochodzę do doniesień, wedle których koniec wojny jest już bliski. Po pierwsze, nie widzę gotowości do rozmów pokojowych w rosji, po drugie, jakkolwiek sytuacja Ukrainy jest zła, Kijów nie bardzo może pozwolić sobie na wygaszenie działań zbrojnych.

—–

Zacznijmy od Ukrainy. Oceny ostatniej wizyty Wołodymyra Zełenskiego w USA wahają się pomiędzy skrajnościami. Jedni analitycy komentują, że głowa ukraińskiego państwa wróciła z przyrzeczeniem dalszej pomocy – w najbliższym czasie ma to być aż 7 mld dol. przeznaczonych na broń i amunicję. Inni podkreślają zmianę retoryki obserwowaną za oceanem, gdzie nie mówi się już o walce do zwycięstwa rozumianego jako pełna rekonkwista utraconych ziem, a jedynie o zachowaniu niezależności i integralności Ukrainy. I są to deklaracje obecnej administracji; możliwa przyszła, trumpowska, tak łaskawa dla Kijowa zapewne nie będzie. A zatem „czarne chmury gęstnieją” – tak widzą sprawy pesymiści.

Czy mają rację? Widmo utraty amerykańskiego wsparcia jest realne. Jeśli chcemy ocenić prawdopodobieństwo takiego scenariusza, możemy posiłkować się sondażami wyborczymi z USA. Harris i Trump idą w nich łeb w łeb, co pozwala uznać, że Ukraina ma mniej więcej 50 proc. szans, że Stany zachowają dotychczasowy kurs (co piszę świadom uproszczenia tego szacunku). To nie jest „nic”, choć poziom niepewności pozostaje wysoki. Wspomniane 7 mld może okazać się „ostatnią wyprawką” – hojnym darem, po którym (w razie zmiany władzy) nie nastąpią już kolejne. To masa forsy (sprzętu, amunicji), ale biorąc pod uwagę dotychczasową kosztochłonność konfliktu, front „przerobi to” w kilka miesięcy. A co potem?

Europa pomoże, ale śmiem wątpić, by uczyniła to w wystarczającym zakresie. W Kijowie dobrze o tym wiedzą, znają wartość amerykańskiego wsparcia, które do tej pory usztywniało stanowisko Ukrainy.

Skądinąd to stwierdzenie faktu chętnie przywoływanego przez (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Piszą oni, że „bez udziału USA ta wojna już dawno by się skończyła i wreszcie przestaliby ginąć ludzie”. Ta refleksja jest klasycznym przykładem robienia k… z logiki. Winni hekatombie są nie rosjanie, ale Ukraińcy i ich sprzymierzeńcy – bo się bronią (i pomagają się bronić). Na tej samej zasadzie można by stwierdzić, że we wrześniu 1939 roku dałoby się ocalić życie 55 tys. żołnierzy WP i 200 tys. cywilnych obywateli RP – gdyby Polacy nie stanęli do walki i posłusznie przyjęli reguły niemieckiej okupacji. Zapewne wielu z nich i tak by w jej trakcie zginęło/zostało zamordowanych, podobnie jak część ukraińskich elit, które Moskwa planowała eksterminować po podporządkowaniu sobie Ukrainy – co ostatecznie pogrąża tę niby-humanistyczną narrację.

Wróćmy do sedna. Bez amerykańskiej kroplówki stanowczość władz w Kijowie zostanie wystawiona na próbę. Ale miejmy świadomość, że ta determinacja wynika także z powszechnego poparcia dla dalszej walki – mimo narastającego zmęczenia wojną, takie deklaracje składa 70 proc. Ukraińców. To o 20 proc. mniej niż na początku 2023 roku, lecz nadal bardzo dużo. Stąd bije źródło siły władzy, paradoksalnie będące też jej słabością. Zełenski w trybie „gotowy do kompromisów” stanie się bowiem (a po prawdzie to chyba już jest) zakładnikiem nieprzejednanej postawy obywateli. Oczywiście ludzie mogą po drodze „zmięknąć” – na co liczą rosjanie, a co mogłoby się wydarzyć po ciężkiej zimie w realiach totalnych niedoborów energii – ale na dziś to wróżenie z fusów.

Siłę czerpie Kijów z wielkości i kompetencji własnych sił zbrojnych. To nie jest już ta sama formacja, co wiosną 2023 roku, opromieniona chwałą udanej operacji obronnej i błyskotliwymi kontrofensywami. Kwiat armii zginął bądź został ranny, wojsko ochotników zmieniło się w armię z poboru. Zmęczoną, zdziesiątkowaną, starą (biorąc pod uwagę średnią wieku żołnierza). Ale w wymiarze strategicznym wciąż zdolną do obrony kraju. Pytanie, jak długo, jest pytaniem o to, co zrobi Zachód, głównie USA. Odpowiedzi można by rozmieścić na kontinuum, między następująco opisanymi stanami ZSU: od „jakość, która zmiażdży siły inwazyjne” (to wciąż możliwe), po „wojsko, które straci potencjał w ciągu najbliższych kilku, może kilkunastu miesięcy”.

Tragizm ukraińskiej sytuacji zawiera się w tym, że nawet osamotniony Kijów nie może przestać walczyć. Bo z rosją trwałego pokoju zawrzeć się nie da. Zamrożenie konfliktu pozwoli Moskwie złapać oddech, zreorganizować armię – która znów uderzy, by „dokończyć robotę”. Lepiej więc – patrząc z ukraińskiej perspektywy – nie przestawać skrwawiać wroga, z nadzieją, że w którymś momencie krwotok okaże się dla niego zbyt obfity. I że w międzyczasie Ukraina nie wykrwawi się sama…

—–

Nie jest trudno wyobrazić sobie, do czego musiałoby dojść, by wojna zakończyła się z dnia na dzień. Wystarczyłaby deklaracja Kremla o wycofaniu całości rosyjskich sił z Ukrainy w jej granicach sprzed 2014 roku, no i działania potwierdzające ów zamiar; Ukraińcy nie mieliby wówczas powodów do kontynuacji walki. W tym ujęciu cała sprawczość dotycząca przyszłości konfliktu leży w rękach Moskwy. Leży i kwiczy.

Spektakularna porażka „specjalnej operacji wojskowej” zrujnowałaby narrację o wielkiej i silnej rosji, na czym osadza się zarówno wewnętrzna legitymizacja reżimu, jak i międzynarodowa pozycja kraju. Dwa i pół roku nieudanych prób pokonania Ukrainy wystawiło imperialną reputację na szwank, ale jej nie zburzyło. Zwykli rosjanie (w istotnej większości) nadal wierzą, że ich kraj jest niezrównaną potęgą, rosja wciąż ma dobrą prasę w Afryce i w części Ameryki Południowej, w Azji Centralnej – mimo postępującego dystansowania się od Moskwy – nadal mówimy o rosyjskiej strefie wpływów. Chiny – jakkolwiek zdumione i rozczarowane słabością federacji – podały moskalom ekonomiczną kroplówkę. Pekin nie udziela putinowi realnego wojskowego wsparcia, ale też nie tworzy presji, która mogłaby Kreml zaniepokoić. Tym niemniej – patrząc z perspektywy rosjan – założyć należy, że ten komfort nie jest dany raz na zawsze. Trzeba więc działać, żeby chociaż utrzymać iluzję militarnej siły, z którą sąsiedzi muszą się liczyć.

W kontekście wewnątrzrosyjskim dość wspomnieć, że putin nadal rządzi, co więcej, wiele wskazuje na to (na przykład „seryjne samobójstwa” i liczne aresztowania wpływowych osób), że konsoliduje władzę. Dramatyczne straty na froncie, coraz gorsza sytuacja ekonomiczna, ba, nawet niechciana mobilizacja nie wywołały społecznego buntu. Generałom brakuje sprzętu – zwłaszcza tego najnowszego – ale wciąż mają dość rekrutów, by kontynuować wojnę „na masę” – z ewidentnym zamiarem wyniszczenia przeciwnika bez względu na poniesione koszty.

Sztywnej postawie Kremla sprzyja generalnie niski próg oczekiwań życiowych obywateli federacji oraz zakumulowane w czasach naftowej prosperity oszczędności. Te ostatnie topnieją, ale nadal – redukując wydatki gdzie indziej – jest za co prowadzić wojnę. Przyjrzyjmy się ustaleniom Bloomberga sprzed kilku dni, dotyczącym projektu trzyletniego budżetu rosji. I tak w przyszłym roku władze federacji zamierzają wydać na obronność 13,2 bln rubli (142 mld dol.), czyli zwiększyć nakłady do poziomu 6,2 proc. PKB (dla porównania, w rzekomo agresywnym NATO z trudem udaje się wyegzekwować dwuprocentowy próg). Jak duży to wzrost? Wydatki na bieżący rok planowane są w wysokości 10,4 bln rubli.

Zgodnie z założeniami projektu, wydatki na obronę i bezpieczeństwo kraju mają stanowić w 2025 roku 40 proc. wszystkich rozchodów budżetowych. To więcej, niż przewidziano łącznie na oświatę, opiekę zdrowotną, politykę socjalną i gospodarkę. Co istotne, mowa o jawnych wydatkach, w projekcie jest bowiem cała pula wydatków tajnych lub celowo niedookreślonych, na łączną sumę 12,9 bln rubli (139 mld dolarów). To kolejne 30 proc. budżetu; jest więcej niż pewne, że część z tego kawałka tortu też pójdzie na wojnę, co oznacza, że najprawdopodobniej połowa (!) wszystkich wydatków federalnych spożytkowana zostanie w taki sposób.

Jako się rzekło, Bloomberg zyskał wgląd w projekcję trzyletnią – wynika z niej, że wydatki rosji na obronność mają spaść dopiero w 2026 roku – do 5,6 proc. PKB – i w 2027 roku – do 5,1 proc. PKB. Nadal pozostaną wysokie, ale federacja ma teraz liczniejszą armię, no i stoi przed koniecznością odtworzenia pierwszego rzutu strategicznego, startego w proch przez Ukraińców. A to gigantyczny wysiłek, rozłożony na wiele lat. Tym niemniej wielkość zaplanowanych wydatków i dynamika ich przyrostu/spadku sugerują też, że Moskwa ani myśli kończyć wojny w ciągu kilkunastu najbliższych miesięcy.

—–

Na dziś to tyle – dziękuję za lekturę! I za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Witoldowi Stępińskiemu, Czytelnikowi Tomkowi, Czytelnikowi Adamowi, Czytelniczce Magdzie i Kamilowi Zemlakowi.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińscy żołnierze, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Zasoby

Dzień dobry po majówce! Dziś chciałbym Was zaprosić do lektury tekstu, w którym przypominam zapomnianą nieco perspektywę. Zapomnianą nie dlatego że starą, a z uwagi na serię niekorzystnych zdarzeń z ostatnich miesięcy, skutkiem których zaczęliśmy postrzegać wojnę w Ukrainie jako samotny bój tejże z rosją. I być może rzeczywiście tak się sprawy będą miały, ale to wcale nie jest przesądzone. Nadal bowiem istnieją realne podstawy, by założyć także inny scenariusz. Taki, z którym oswoiliśmy się w pierwszym roku pełnoskalowej wojny.

Hełm stalowy SSz 68, zwany „czteronitowcem”, na wyposażenie armii sowieckiej wszedł pod koniec lat 60. W latach 80. nosili go żołnierze ZSRR wysłani do Afganistanu – stąd jego druga nieformalna nazwa „afgan”. Hełm – podobnie jak owijacze do stóp, szerzej znane jako onuce – zlał się z wizerunkiem czerwonego, a później rosyjskiego sołdata na dobre i na złe. Złe przyszło w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku, kiedy oba elementy wyposażenia osobistego dowodziły anachroniczności sił zbrojnych federacji. Personel wiodących armii świata nosił już wówczas lekkie kevlarowe nakrycia ochronne oraz bieliznę termiczną. Rosyjscy wojskowi doszlusowali do tego grona dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku.

Tak się przynajmniej wydawało.

Póki rosja prowadziła ograniczone działania zbrojne – w Donbasie i Syrii – póty można było sądzić, że jej żołnierze dysponują nowoczesnym ekwipunkiem. O tym, że starcza go jedynie dla wybranych jednostek, przekonaliśmy się w już w pierwszym roku pełnoskalowej wojny z Ukrainą. W „afganach” i równie wiekowym umundurowaniu walczyli żołnierze tzw. republik ludowych – pierwsze armatnie mięso tej wojny. A po częściowej mobilizacji ogłoszonej we wrześniu 2022 roku także całe rzesze „mobików” – tym razem rdzennych rosjan, rzucanych na front bez należytego przygotowania, tylko po to, by konieczność ich masowego zabijania uszczupliła zasoby Ukraińców.

Dziś, po ponad dwóch latach zmagań, nadal duża część interwentów nosi „przedpotopowy” ekwipunek. (Pro)kremlowska propaganda tego nie pokazuje, co nie zmienia faktu, że dla co najmniej jednej trzeciej żołnierzy permanentnie brakuje sprzętu o lepszych właściwościach, przekładających się na wyższy komfort i większe szanse przeżycia. Mowa głównie o jednostkach frontowych, używanych do „zmiękczania” ukraińskich linii obronnych. „Zmiękczania” zgodnie z filozofią „mięsnych szturmów”, po których do natarcia przystępują lepiej wyposażone oddziały. Idące do ataku dosłownie po stosach trupów byle jak wyekwipowanych – a także przeszkolonych, dowodzonych, ba, nawet karmionych i pojonych – kolegów.

O czym piszę z dwóch powodów – po pierwsze, dla zilustrowania niemocy rosji w zakresie zaspokajania podstawowych potrzeb żołnierzy. Po drugie, by podkreślić determinację rosyjskiej władzy i dowództwa, które nie liczą się ze stratami w sile żywej i – to kwestia kluczowa – mogą sobie na tę nonszalancję pozwolić. „Bo ludzi u nich dużo”.

Dużo czy nie, obiektywnie więcej niż w Ukrainie, w dodatku niebuntujących się mimo wszelkich niedostatków i skrajnie przedmiotowego traktowania. W czym zawiera się istotna dla tego konfliktu zmienna. Stanowi ją ludzka masa, której właściwości – liczebność i karność na granicy bezwoli – dają Moskwie przynajmniej teoretycznie możliwość prowadzenia bardzo długiej wojny.

W zestawieniu z ukraińskimi problemami mobilizacyjnymi, taki stan rzeczy skłania do ponurych prognoz.

Nie nastraja optymistycznie świadomość, że rosjanom nie zabraknie amunicji. Ich przemysł produkuje jej na tyle dużo, że wystarczy na potrzeby „specjalnej operacji wojskowej”, a w razie zakłóceń Moskwa może liczyć na interwencyjne dostawy z Korei Północnej i Iranu – z czego zresztą już korzystała.

Ale czołgów z obu źródeł nie otrzyma, a szacuje się, że zmagazynowanych sowieckich wozów starczy rosjanom na dwa lata. Tymczasem fabrycznie nowych tanków produkuje się w rosji jak na lekarstwo (zważywszy na materiałochłonność prowadzonej wojny) – i realnych widoków na drastyczny skok nie ma, mimo iż gospodarka od kilkunastu miesięcy funkcjonuje w trybie wojennym.

Innymi słowy, rosyjska armia musi balansować między dostatkami jednych i niedostatkami innych narzędzi walki. Nie dotyczy to tylko amunicji i czołgów czy rekrutów i ekwipunku. Nie będę tego wątku rozbudowywał, chciałem go jedynie zasygnalizować, bo stanowi ważne dopełnienie całościowego obrazu rosyjskich możliwości. Na które obok zasobów militarnych i demograficznych składają się również te stricte ekonomiczne, finansowe.

I tu znów, na pierwszy rzut oka, trudno uciec od ponuractwa, gdzie bowiem Ukrainie do możliwości rosji. Ale…

Moskwa wydała do tej pory na działania zbrojne w Ukrainie ponad 200 mld dol. Wydatki na obronność oficjalnie pochłaniają niemal 30 proc. rosyjskiego budżetu, realnie nawet 40 proc. Wynoszące niemal 300 mld dol. rezerwy rosyjskiego banku centralnego „utknęły” w Unii Europejskiej, innych krajach G-7 i w Australii – ba, wisi nad nimi ryzyko utraty na rzecz Ukrainy. Przepadną czy nie, już teraz, z uwagi na ich niedostępność, rosjanie zmuszeni są do drenowania innych dostępnych rezerw.

I tak środki z rosyjskiego Funduszu Opieki Narodowej – takiej skarbonki na czarną godzinę – topnieją w zastraszającym tempie. Ministerstwo Finansów federacji podało niedawno, że na koniec 2023 roku ze zgromadzonych przed inwazją 9 bln rubli (wówczas ponad 100 mld dol.), zostało 5 bln rubli. Przez dwa lata „spec-operacji” rosja wydała z funduszu 4 bln rubli na ratowanie kolejnych gałęzi słabnącej na skutek sankcji gospodarki.

Sankcji, które rzekomo nie działają. Tak nie działają, że Gazprom odnotował w 2023 roku ogromną stratę w kwocie 6,86 mld dol. Tym samym odwracając wcześniejszą serię zysków, która trwała nieprzerwanie od 24 lat. Dla porządku odnotujmy, że rosyjski budżet w dwóch trzecich składa się ze środków pochodzących ze sprzedaży kopalin.

Idźmy dalej, rosyjski PKB w 2023 roku był dziesiątym na świecie (z dochodem 1,86 bln dol.), nie do porównania z PKB Stanów Zjednoczonych (27 bln dol.) i całej UE (18,3 bln). Mniejszy od wyniku Włoch (2,2 bln) czy Kanady (2,1 bln).

Budżety obronne wszystkich krajów NATO na bieżący rok kumulują się do sumy 1,23 bln dol., rosyjski jest ponad 10 razy mniejszy. Do czego zmierzam? Ano do konkluzji, że samotna Ukraina nie ma zasobów finansowych, by toczyć z rosją długotrwałą wojnę. Ale równie samotna rosja nie ma takich środków, by prowadzić długotrwałą wojnę z Ukrainą wspartą przez Zachód. Byle „tylko” Zachód zechciał tego wsparcia Ukrainie udzielać…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. wspomniany na wstępie hełm SSz 68/fot. Dariusz Prosiński

Aktywizacja

Polska wzmacnia potęgę… amerykańskiego przemysłu.

Trochę niepostrzeżenie, bez medialnej wrzawy, rząd PiS przepchnął zmiany w budżecie za 2021 r. Jedną z poprawek – dotyczącą zwiększenia o 6,9 mld zł finansowania armii – usiłował zablokować Senat. Zdominowana przez opozycję izba miała inny pomysł na wykorzystanie wspomnianej kwoty. „Są to środki na modernizację sił zbrojnych, a dokładnie na zakup czołgów Abrams. Ministerstwo Finansów wskazywało, że dodatkowe wydatki zapisane w nowelizacji budżetu są wydatkami prorozwojowymi. Zakup tego uzbrojenia nie przyczynia się do większej dynamiki gospodarczej, bo te środki wypłyną za granicę. Dzisiaj priorytetem powinna być służba zdrowia”, argumentował senator Kazimierz Klejna z Koalicji Obywatelskiej, przewodniczący Komisji Budżetu i Finansów Publicznych. Na próżno. Sejm senacką poprawkę odrzucił, a Andrzej Duda – w typowym dla siebie, ekspresowym tempie – podpisał nowelę ustawy budżetowej. Zgodnie z nią, ministerstwo obrony otrzyma w tym roku nie 51,2 mld zł, a 58,1 mld, czyli rekordowe 2,4% PKB.

Tak wielkimi pieniędzmi MON nie dysponowało nigdy po 1989 r. Zaskakuje też dynamika zmian w wydatkach na zbrojenia. W 2015 r. rząd RP przeznaczył na ten cel 38 mld zł, dwa lata później koszty utrzymania armii spadły o ponad miliard, by w 2018 r. przekroczyć 40 mld zł. Rok później na obronność wydaliśmy 44 mld, w 2020 r. 49 mld zł. Tegoroczny budżet oznacza, że w ciągu 6 lat doszło do prawie 70-procentowego wzrostu nakładów. W projekcie budżetu na przyszły rok przewidziano, że MON otrzyma 57 mld zł, ale ten dokument wymaga jeszcze przejścia całej procedury legislacyjnej. Zakładając, że PiS utrzyma sejmową większość, można przyjąć, że kwota ta nie ulegnie znaczącej korekcie. Mając z kolei w pamięci doświadczenia z nowelizacją, prawdopodobny wydaje się scenariusz korekty in plus już w trakcie obowiązywania budżetu. Niezależnie od tego, czy do niej dojdzie, realne nakłady na wojsko w 2022 r. i tak mają szansę przekroczyć 60 mld zł. Większość z dopisanych właśnie MON pieniędzy nie zostanie bowiem wydana w bieżącym roku.

Skarpeta ministerstwa

Zgodnie z ustawą o dyscyplinie finansów publicznych, ministerstwa zobowiązane są zwracać niewykorzystane w danym roku budżetowym środki. Sposobem na uniknięcie takiej sytuacji jest tworzenie funduszy celowych, których nie dotyczy ów reżim. Fundusz Modernizacji Sił Zbrojnych (FMSZ) – gdzie trafi 6,3 mld zł ze wspomnianych 6,9 mld – jest więc czymś w rodzaju „skarpety”, w której MON trzyma swoje „oszczędności”. Po co? W projekcie ustawy budżetowej na 2022 r. przewidziano FMSZ na poziomie 10 mld zł i wydatki w jego ramach nie większe niż 200 mln zł. Żadne z zaplanowanych zakupów nie mają związku z Abramsami, o których wspominał senator Klejna, co wcale nie podważa prawdziwości słów polityka opozycji. Potwierdza ją… Mariusz Błaszczak. „Prezydent podpisał nowelizację ustawy budżetowej na 2021 r., dzięki której będzie prawie 7 mld zł więcej na wydatki obronne. Ustawa gwarantuje dodatkowe środki, które zostaną przeznaczone m.in. na zakup czołgów Abrams”, napisał na Twitterze minister obrony.

Tuż po powrocie z niedawnej wizyty w Stanach Zjednoczonych Błaszczak zadeklarował, że pierwsze Abramsy pojawią się w Polsce już w przyszłym roku. Tymczasem w planach zakupowych ministerstwa – nie tylko dotyczących FMSZ, ale całego budżetu MON – nie ma o tym choćby wzmianki. I być nie może, bowiem nie istnieje jeszcze żadna umowa z Amerykanami. W sprawie czołgów Polska jest dopiero na początku drogi – przed nami m.in. konieczność uzyskania zgody Kongresu na sprzedaż. Ma to nastąpić do końca br., ale na etapie planowania budżetu MON, w tym zapisów dotyczących FMSZ, nie można było domniemywać kongresowej zgody. Stąd zapisy nieuwzględniające transakcji, pozornie sprzeczne z deklaracjami ministra i przewidywaniami opozycji. Dla porządku dodajmy, że całość przyszłej umowy na pozyskanie 250 Abramsów, sprzętu towarzyszącego, amunicji i pakietu szkoleniowego, ma opiewać na kwotę 23 mld zł. To dużo więcej niż zasilony właśnie FMSZ, co pozwala przypuszczać, że gros wydatków zostanie poniesionych po 2022 r.

Armia na zakupach

A na co MON wyda pieniądze w przyszłym roku? 13,5 mld zł pochłoną pensje dla 115 tys. żołnierzy zawodowych, 35 tys. wotowców i 53 tys. pracowników wojska. W tej kwocie mieści się również uposażenie dla funkcjonariuszy SKW i SWW, 8 tys. kandydatów do służby wojskowej oraz tysiąca żołnierzy Narodowych Sił Rezerwy. 156 tys. byłych mundurowych otrzyma 8,24 mld zł z tytułu świadczeń emerytalno-rentowych. Łącznie zatem wydatki osobowe wyniosą 21,7 mld zł, stanowiąc niemal dwie piąte przyszłorocznego budżetu ministerstwa. Podkreślmy przy tej okazji, że jest to istotna jakościowa zmiana, bo przez większość okresu III RP, na pensje i emerytury przeznaczano aż połowę kasy MON (a bywały lata, że więcej). „Przejadanie” budżetu zwykle wiązało się z ograniczaniem zakupów – utrzymanie etatów definiowano jako cel nadrzędny. W planach na 2022 r. lista wydatków na modernizację techniczną sił zbrojnych jest, jak na polskie warunki, imponująca i zamyka się w kwocie niemal 15 mld zł (bez FMSZ).

Prawie 3 mld pochłonie budowa systemu obrony powietrznej, 2 mld – przygotowania do pozyskania samolotów F-35. 1,5 mld zł wydamy na nowy sprzęt dla wojsk rakietowych i artylerii, 1,2 mld będą kosztować śmigłowce dla marynarki wojennej. Ale wojsko to nie tylko broń – na inwestycje budowlane przeznaczonych zostanie 2,1 mld zł, niezależnie od 800 mln zł, jakie planujemy wydać na projekty infrastrukturalne, związane z obecnością w NATO. Ponad 1,1 mld pójdzie na remonty uzbrojenia, w czym mieści się przywracanie do jako takiego stanu czołgów T-72. De facto więc mówimy tu o kroplówce dla rodzimego przemysłu, bowiem utrzymywanie w linii tych przestarzałych wozów już dawno minęło się z sensem. 1,9 mld zł to pieniądze na zakup środków materiałowych – amunicji (1 mld zł), mundurów, paliwa, smarów itp. Planowane jest zabezpieczenie 1,1 mld zł na prace badawczo-rozwojowe. Wojsko – jako instytucja żywotnie zainteresowana stanem infrastruktury drogowej – zapłaci też 500 mln daniny na rzecz Rządowego Funduszu Rozwoju Dróg.

Czy to etyczne?

Armia jest jak studnia bez dna – ile by w nią nie włożyć, zawsze znajdą się niezaspokojone potrzeby. Zwłaszcza w przypadku wojska przez dekady notorycznie niedoinwestowanego – a właśnie w takich warunkach funkcjonowało WP. Zdaniem specjalistów, by osiągnąć poziom natowskiej czołówki, konieczne byłyby zakupy sprzętu i uzbrojenia o wartości 150 mld zł. A to oznacza finansowanie na poziomie 3,5-4% PKB przez dekadę. Przekładając to na konkrety, przyszłoroczny budżet MON powinien zamknąć się w kwocie 80 mld zł. A później tylko rosnąć. Bo lista potrzeb jest długa. W służbie wciąż pozostają ponad 40-letnie transportery BWP-1 (do wymiany jest ponad 1000 sztuk tego sprzętu), marynarka wojenna właśnie straciła zdolności podwodne (jedyny OP trafił do remontu), a program budowy fregat pozostaje wyłącznie programem. Kurczy się flota śmigłowców transportowych, pilnej wymiany wymagają pozbawione już amunicji rakietowej śmigłowce uderzeniowe. Symboliczne możliwości ma, i będzie posiadała w najbliższych latach, obrona przeciwlotnicza.

A to tylko niektóre z priorytetów. Czy najważniejsze? Pandemia obnażyła strukturalną słabość polskiej służby zdrowia. Jasne jest, że bez zwiększenia nakładów, co rusz będziemy mieli do czynienia z zapaściami, podobnymi do tej z przełomu 2020 i 2021 r. I że wówczas – jak w czasie II i III fali COVID-19 – będą umierać ludzie, w skali podobnej do niejednych działań zbrojnych. Wystarczy wsłuchać się w argumenty protestujących z „białego miasteczka”. A obszarów państwa dotkniętych kryzysem jest przecież więcej. Dość wspomnieć edukację, niewydolny i przestarzały system energetyczny czy całe gałęzie gospodarki dotkniętej pandemicznym kryzysem. W takim kontekście zwiększanie nakładów na wojsko wydaje się niewłaściwe, a nawet nieetyczne. Szczególnie gdy uświadomimy sobie, w jakiej kondycji znajduje się polski przemysł zbrojeniowy. Najlepiej świadczy o niej fakt, że 70% środków wydanych na nowy sprzęt trafi za granicę – głównie do USA (a w przyszłym roku istotna część także do Turcji). Zaorana w latach 90. „zbrojeniówka” nie jest w stanie stworzyć i wyprodukować bardziej zaawansowanych rodzajów uzbrojenia. Kupujemy więc za Oceanem, czyniąc z budżetu MON coś na kształt Funduszu Aktywizacji Amerykańskiej Gospodarki…

—–

Pilnej wymiany wymagają pozbawione już amunicji rakietowej śmigłowce uderzeniowe Mi-24/fot. Bartek Bera

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 44/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to