Idiota

W lesie, w pobliżu wyludnionej wioski w obwodzie donieckim, oddział armii ukraińskiej odnajduje masowy grób. A w nim kilkadziesiąt ciała bestialsko zamordowanych żołnierzy ZSU. Rząd w Kijowie obarcza winą separatystów i rosję, których oddziały zostały wyparte z tego obszaru kilka dni wcześniej. Świat się oburza, o sprawie donoszą wszystkie najważniejsze media.

Sposób, w jaki potraktowano ofiary – pętając im dłonie drutem i strzelając w potylicę – w Polsce przywołuje wspomnienia o mordzie katyńskim…

Tymczasem wspierani przez Moskwę rebelianci odpierają zarzuty i… odbijają utracone tereny. Na jaw wychodzą też informacje, które burzą dotychczasowy obraz wydarzeń.

Kto zatem stoi za zbrodnią? Jakie były jej okoliczności? Komu zależy na tym, by ich nie ujawniać? O tym jest moja powieść pt.: „Uwikłani”.

Napisałem ją w 2015 roku, to pokłosie moich pierwszych wyjazdów do Donbasu. Dzieje się w realiach ówczesnego konfliktu, choć nieco podkręcam dynamikę militarnych zdarzeń (kreślę scenariusz poważnej próby rekonkwisty i rosyjskiej na nią odpowiedzi). Opowieść snuję przez pryzmat losów czwórki Polaków, uwikłanych w wojnę po obu stronach barykady. Jedna z postaci to walczący w szeregach gwardii narodowej Ukrainy Michał Domański – i to on jest bohaterem poniższego fragmentu.

Obiecałem Czytelnikom, że „Uwikłanych” – z dedykacją i pozdrowieniami – wstawię do oferty na Patronite. Książkę można już zamawiać (oto aktywny link), a na zachętę podrzucam krótką opowieść z pierwszych kart tej historii.

*          *          *

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 21 lipca

Dowódca batalionu okazał się idiotą. Dobrym człowiekiem, ale idiotą – tak o pyzatym, czterdziestoletnim pułkowniku myślał tego ranka Domański. Siedział właśnie nad kawą, przy pomocy której próbował przepędzić zmęczenie po nieprzespanej nocy.

„Po najgorszej nocy w życiu” – Michał czuł, że znów zbiera mu się na mdłości. Właściwie to nie miał już czym rzygać, bo całą zawartość żołądka oddał kilka godzin wcześniej na leśną ściółkę. Ale skurcze nie odpuszczały, pobiegł więc za dom, wydalając z siebie niewielkie ilości kipiącej żółci.

– W porządku? – Wadim przyglądał mu się uważnie.

Domański pokręcił głową.

– Sam widzisz – odpowiedział.

– Nos do góry. – Lekarz podał Michałowi niedużą manierkę. – Flaki masz podrażnione, ale weź łyka, dobrze ci zrobi.

– Nie, nie chcę wódki. – Domański aż wzdrygnął się na samo wyobrażenie smaku alkoholu. – To prawda, że mają nas jeszcze dziś wycofać? – zapytał.

Wadim wzruszył ramionami.

– Tak mówią ludzie, ale czy tak będzie? – Medyk wziął haust wyskokowego napoju. – Organizacja to nie jest silna strona naszego wojska – dodał, znów przechylając manierkę. – Ale o tym przecież wiesz. – Wytarł usta dłonią.

– Oj, kurwa, wiem… – Michał skrzywił twarz w smutnym uśmiechu. Bałagan i niekompetencja, których świadkiem był przez ostatnie kilkanaście godzin, brutalnie obnażyły słabość już nie tyle wojska, co całego ukraińskiego państwa.

Informacja o makabrycznym znalezisku trafiła do kwatery głównej operacji antyterrorystycznej późnym popołudniem. „Nie ruszać – czekać!” – brzmiał lakoniczny rozkaz dowództwa ATO. Sztab Generalny, który również został poinformowany o zdarzeniu, rozkazał z kolei „natychmiast ustalić liczbę ofiar”. Czego nie dało się zrobić bez rozkopania grobu. Dowódca brygady, w skład której wchodził batalion Domańskiego, kazał więc kopać, i wysłał na miejsce dwóch prokuratorów. Ci, przez komórkę, skontaktowali się z dowódcą batalionu, radząc mu, by… nie rozpoczynał ekshumacji, póki na miejscu nie zjawi się ekipa dochodzeniowa ze sztabu ATO. Zdezorientowany i wściekły pułkownik rzucił telefonem o najbliższe drzewo, niszcząc aparat – i wtedy po raz pierwszy okazał się idiotą. Bo zamierzał wykonać rozkaz dowódcy brygady, który w międzyczasie zmienił zdanie, ale z jakichś powodów nie mógł tego zakomunikować przez radio, a próbował przez komórkę.

Chłopcy z kompanii Michała zaczęli więc odgarniać ziemię, odkrywając sześć kolejnych ciał. Więcej nie zdołali, bo choć udało się zorganizować reflektory, wieczorem prace wstrzymano. Stało się to na wniosek prokuratorów z Kijowa, którzy na pokładach śmigłowców lada moment mieli dotrzeć na miejsce. Gdy już przylecieli, jeden ze śledczych zrugał potwornie żołnierzy z łopatami, a pułkownika zapytał wprost, czy przypadkiem nie zależy mu na zacieraniu śladów.

Wtedy dowódca batalionu wyszedł na idiotę po raz drugi, bo zgodnie z prawdą powołał się na rozkaz dowódcy brygady. Ten, obecny już na polanie, zwalił winę na Sztab Generalny, a pułkownikowi – z dala od śledczych ze stolicy – zapowiedział rychły koniec kariery w szeregach gwardii narodowej.

A potem zaczął się kolejny cyrk.

Sprawa nagle okazała się bardzo pilna. Z jakiegoś powodu do rana miano wydobyć z grobu wszystkie ciała. Ponoć dowództwo ATO spodziewało się kontrataku rebeliantów, którzy przegrupowywali swoje siły kilka kilometrów dalej. Ekshumację powinny przeprowadzić profesjonalne ekipy, ale do północy udało się ściągnąć tylko kilku techników policyjnych z pobliskiego Słowiańska. Przez jakiś czas była jeszcze nadzieja, że dołączą do nich koledzy z sąsiedniego Kramatorska, lecz ci zapadli się pod ziemię podczas niedawnych walk o miasto. Mówiono, że przynajmniej niektórzy przyłączyli się do separatystów i razem z nimi wycofali się na wschód.

Prokuratorzy poprosili więc o pomoc żołnierzy. Ochotników, którzy wyciągali ciała do szóstej nad ranem. Wojskowi pracowali w maseczkach, które nie chroniły przed smrodem, i w rękawiczkach tak szczelnych, że po godzinie ich dłonie wyglądały jak galareta. Ale nikt nie narzekał – niemal cała kompania Domańskiego stawiła się na polanie, by na zmianę brać udział w ekshumacji. Michał czuł autentyczną dumę, wspominając teraz tę niezwykłą solidarność.

Zwłoki układali na brezentowych płachtach, równiutko, jedne przy drugich, okrywając je pałatkami. W nogach ciał położyli foliowe woreczki, do których trafiła zawartość kieszeni zamordowanych oraz kartonowe tabliczki z imieniem, otczestwem, nazwiskiem i stopniem. Te ostatnie były tylko przy dwudziestu ośmiu ciałach – czterech chłopaków nie udało się zidentyfikować na podstawie rzeczy osobistych.

O siódmej rano, gdy wszyscy spodziewali się przyjazdu zapowiadanych od dawna chłodni, na skraju zdobytego dzień wcześniej przysiołka wylądował śmigłowiec Mi‑17. Domański od razu poznał charakterystyczne logo wymalowane na burcie. Maszyna latała w barwach należącej do prezydenta Ukrainy telewizji KRAW‑SAT. Chwilę później pokład helikoptera opuściła ekipa reporterska, z gwiazdą ukraińskich mediów Sandrą Tarasiuk na czele. „Kto inny miałby poinformować naród o bestialskiej zbrodni separatystów, albo nawet samych Rosjan, jeśli nie pupilka Witalija Krawczenki?” – przyszło wówczas do głowy Michałowi.

Wtedy też uznał, że wie już, skąd naprawdę wzięła się presja, by jak najszybciej wydobyć ciała. „Gdyby zostawić zwłoki w oryginalnym ułożeniu, jedne na drugich, trudno byłoby ukazać skalę zbrodni” – kalkulował. Jednak Domański – jak się niebawem przekonał – niewiele wiedział o zasadach „robienia telewizji”. Tarasiuk bowiem, imponując dziesiątkom mężczyzn, którzy spodziewali się widoku mdlejącej paniusi, bez cienia emocji przeszła wzdłuż szeregu martwych ciał. I ku zdumieniu zebranych zaczęła krzyczeć, że ekipa ekshumacyjna powinna zostawić przynajmniej część zwłok w grobie. I nie zdejmować im drucianych pęt.

Pyzaty pułkownik stał obok czarnowłosej, długonogiej gwiazdy i długo milczał. Aż wreszcie nie wytrzymał i wrzasnął: „I co!? Mamy im znów zadrutować ręce!? Wrzucić z powrotem do grobu!?”. To wtedy, po raz trzeci, okazał się idiotą. Gdy Sandra Tarasiuk, w towarzystwie prokuratorów z Kijowa i kilku generałów ze sztabu ATO, paliła papierosy na skraju polany, żołnierze przenosili ciała szesnastu ofiar do grobu. W dole zaś inni wojskowi, w tym Domański, zakładali zabitym druty na ręce.

To, co wydarzyło się później, było na swój sposób jeszcze bardziej przejmujące. Michał w każdym razie czuł ciarki na plecach na wspomnienie tej sytuacji. Dowódca batalionu sam chwycił za łopatę i zaczął przysypywać zwłoki zgodnie z sugestiami operatora kamery. „Ja to nawet rozumiem” – mamrotał pod nosem. „W wojnie propagandowej liczą się mocne obrazy. A ludziom trzeba pokazać grozę tego, co się tutaj stało. Trzeba, prawda?” – pytał Domańskiego i innych podwładnych. „Rozumiem, rozumiem, rozumiem” – powtarzał jak nawiedzony, wciąż operując łopatą. I płakał.

Czyta się? Ta powieść zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Ufam, że właśnie znalazłem kolejnych.

Jutro wracam do bieżącego raportowania. A już dziś polecam Waszej uwadze poniższe przyciski – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Za które wszystkim pięknie dziękuję!

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Nz. Okładka książki/Warbook/fot. Darek Prosiński

„Niedźwiedź”

To miała być trzecia z kolei doroczna defilada po zdruzgotaniu „ukraińskiego nazizmu”. Projekcja siły – huk dziesiątków odrzutowych silników, chrzęst setek gąsienic, tupot tysięcy podkutych buciorów; głośne „uraaa!” zwielokrotnione medialnym przekazem, idące w świat wraz z przesłaniem, że rosja jest niepokonana i nie ma sensu z nią zadzierać.

Bo „Ukraina głupcze…”.

No więc miało być imperialne święto, a dawne zwycięstwo stanowić jedynie pretekst do celebracji współczesnego triumfu. Wyszła zaś kolejna bieda-parada rozpaczliwie odwołująca się do coraz bardziej zamierzchłej historii. Z symbolicznym udziałem ciężkiego sprzętu – widać, że co tylko może, Moskwa wypycha na front – „opędzona” w dużej mierze młodzikami ze szkół wojskowych.

Kompletnie zignorowana przez światowe media.

I nawet pogoda nie dopisała, bo przed południem w Moskwie znów sypał śnieg.

Sypał na głowy zagranicznych gości putina, których obecność – jak jeszcze wczoraj donosiły zatroskane media – ma być dowodem przełamywania przez rosję międzynarodowej izolacji. No więc stanęli obok „bunkrowego dziada” prezydenci takich potęg jak Białoruś, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Turkmenistan, Kuba, Laos i Gwinea-Bissau. Czołg mi jedzie w oku, jeśli to jest owo przełamanie.

A Czasiw Jar wciąż niezdobyty, choć miał być prezentem rosyjskich generałów dla putina z okazji dnia pobiedy.

Tak, Czasiw Jar, dwunastotysięczne przed wojną miasteczko.

Wiem, wiem, aktualne zmagania na doniecczyźnie – ogniskujące się wokół „Czasika” – są o nieco większą stawkę. Idzie w nich mianowicie o takie nasze dwa Włocławki lub Elblągi – bliźniacze miasta Słowiańsk i Kramatorsk. Oto skala bieżących wyzwań i zdolności „drugiej armii świata”.

Patrząc z perspektywy jego konwencjonalnych zasobów, to nawet nie jest cień wojska, które wygrało wschodnioeuropejskie zmagania podczas II wojny światowej. Nie żeby tamta armia była jakoś szczególnie dobra – była duża, a ilość czasem przechodzi w jakość. Wtedy przeszła, teraz nieszczególnie może.

Znów widać to na froncie, po słabnącym impecie rosyjskiego natarcia.

Słabną, bo przygotowują się do wielkiej ofensywy – twierdzą co poniektórzy. I pewnie dlatego na placu czerwonym zabrakło dziś setek nowoczesnych czołgów, samobieżnych dział i mobilnych wyrzutni – skitranych gdzieś po krzakach w oczekiwaniu na sygnał do ataku. Gęste to muszą być krzaki… I pewnie dlatego Moskwa znów używa atomowego straszaka nieplanowanych ćwiczeń jednostek wyposażonych w broń jądrową – co czyni zawsze, gdy jej oddziały na froncie wpadają w kłopoty, bądź gdy Zachód przekracza następne „czerwone linie”, dostarczając ukraińskiej armii bardziej zaawansowane uzbrojenie.

Bo nie wiem, czy wiecie, ale ATACMS-y smażą kolejne rosyjskie sztaby, tylko w tym tygodniu posyłając w diabły dziesięciu orczych pułkowników.

Nie, nie lekceważę moskiewskiej watahy – dla państw- i armii-średniaków to bardzo groźny przeciwnik. Ale u licha, nie dajmy się zwodzić narracji o „obudzonym niedźwiedziu”, który teraz dopiero wszystkim – nie tylko Ukrainie – pokaże.

Pokaże, jak pokazała dzisiaj – z okazji dnia pobiedy – państwowa korporacja Rostec, prezentując grafikę myśliwca Su-57 pomalowanego w barwy samolotu Ła-7 z czasów II wojny. Nie pomalowanego okolicznościowo myśliwca, nie demonstratora, nawet nie atrapy, a grafikę przedstawiającą oba samoloty. Taki „miś” na miarę (neo)sowieckich możliwości. Bardzo a propos…

PS. Rzeczona grafika przedstawia maszynę należącą do radzieckiego asa myśliwskiego, Iwana Kożeduba. Który był Ukraińcem…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Parada w śniegu/fot. Kremlin.ru

„Uwikłani”

Osiem lat temu też było gorące lato. Ledwo co wróciłem z Donbasu i w głowie miałem pomysł na książkę. Powieść toczącą się w realiach ukraińskiej wojny, ale z Polakami w roli głównej. Usiadłem do komputera i po czterech tygodniach pracy, w trakcie których narzuciłem sobie naprawdę mordercze tempo, powstali „Uwikłani”.

O czym przypomniał mi dziś Facebook. A ja dzielę się tym wspomnieniem zamiast regularnym wpisem, bo odrobinę się zajechałem. Wybaczcie, ale potrzebuję nieco dłuższego weekendu, by się zregenerować.

Wracam z raportowaniem w poniedziałek, a dziś – w ramach „rekompensaty” – podrzucam fragment „Uwikłanych”. Książkę nadal można kupić – oto link do sklepu wydawnictwa Warbook.

Zapraszam do lektury otwierającego powieść rozdziału!

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 20 lipca

Młody żołnierz nazwiskiem Daniłow leżał kilka metrów od drewnianej chałupy, do której chwilę wcześniej usiłował wejść. Odrzucony siłą eksplozji darł się wniebogłosy, unosząc kikuty zakrwawionych przedramion.

– Aaa! – przez moment słychać było tylko ten potworny dźwięk.

Zaraz jednak odezwało się co najmniej kilka AKM‑ów, których serie siekały ściany rachitycznej budowli.

– Wstrzymać ogień! – Michał Domański uniósł lewą dłoń. – Tam nikogo nie ma! – krzyczał. – To była mina pułapka! – dodał i nie czekając na reakcję kolegów, ruszył w stronę rannego.

Zrobił ledwie kilka kroków i padł na brzuch – żołnierze za nim przestali strzelać, ale ci, których miał po prawej stronie, nadal walili w rozpadający się dom.

– Kurwa! Co za debile!? – zaklął po polsku, gdy tuż obok przeleciał pocisk odpalony z granatnika RPG.

„Ki chuj użył rury, i to na tak małą odległość!?” – przeszło mu przez myśl, gdy dociskał głowę do wilgotnej po niedawnym deszczu ziemi. Wraz z wybuchem poczuł ciarki na plecach, a potem zasypał go stos drewnianych odłamków. „Zabiją swojego…” – Michał troszczył się nie tyle o siebie, co o Daniłowa, który leżał tak blisko trafionego budynku. „Ochotnicy, psia ich mać!”.

Uniósł głowę, wypatrując rannego. Chłopak wciąż był w tym samym miejscu, teraz przywalony stertą desek. Domański nie słyszał jego jęków, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że poza nieprzyjemnym szumem w uszach nie dociera do niego niemal nic. „Ogłuszyło mnie” – uznał, zrzucając z siebie resztki zdemolowanej chałupy.

Podniósł się i z ulgą dostrzegł opuszczone kałachy kolegów. Przez moment walczył z pokusą, by pójść w ich kierunku i zdzielić pierwszego z brzegu kolbą w pysk. Opamiętał się jednak i podbiegł do Daniłowa.

– Trzymaj się! – znów mówił po polsku, zdejmując z nóg rannego kawałki wyrwanej eksplozją ściany. – Trzymaj!

– Misza! – Ktoś klepnął go w ramię. – Misza! – Dźwięk imienia przedarł się przez szum. Domański odwrócił się i zobaczył Wadima, trzydziestoparolatka, jednego z najstarszych chłopaków w oddziale.

– Miszka, zostaw, my się nim zajmiemy! – Wadim musiał krzyczeć, by Michał był w stanie go zrozumieć.

Domański pokiwał głową – Wadim był lekarzem, przed wojną w rodzinnej Winnicy jeździł w karetce pogotowia.

– Pomóżcie mu. – Michał raz jeszcze spojrzał na Daniłowa i jego okaleczone ręce. Spróbował przypomnieć sobie, skąd Ukrainiec pochodził. „Charków. Chyba Charków” – stwierdził. „Mają tam dobry, wojskowy szpital” – skojarzenie przyszło samo i na kilka sekund odpędziło ponury nastrój.

„I co z tego, kurwa, skoro to tak daleko?” – Domański westchnął głośno. Skrzywił usta w uśmiechu, w ten sposób żegnając się z rannym, i ruszył w miejsce, w którym zastał go wybuch miny pułapki.

Usiadł na twardej drewnianej ławie przed jednym z domów i zapalił papierosa.

Dobrze wiedział, co się niebawem wydarzy. Za jakieś trzydzieści–czterdzieści minut na miejsce dotrze zdezelowany ambulans z najbliższego cywilnego szpitala – najpewniej z odległego o kilkanaście kilometrów Słowiańska. Z kierowcą, wkurwionym, że musiał pętać się po wiejskich drogach, w rejonie, w którym jeszcze wczoraj toczyły się ciężkie walki. Z otyłą lekarką koło czterdziestki, narzekającą na polityków i oligarchów, bo ci „własnych synów na wojnę nie puścili”. I dwoma pijanymi sanitariuszami, którzy swój stan wytłumaczą stwierdzeniem, że „przecież nikt na trzeźwo w takie miejsce nie przyjedzie”. To oni zapakują Daniłowa do karetki, z której chłopak trafi na stół operacyjny pamiętający czasy świetności Związku Radzieckiego.

Tak to zwykle do tej pory wyglądało.

– Do dupy! – Michał wdeptał papierosa w ziemię. Wojskowe śmigłowce ewakuacji medycznej, doskonale wyposażone szpitale, lekarze najwyższej klasy – o systemie, który znał z poprzedniej wojny, tu można było tylko pomarzyć. „I jeszcze ta ochotnicza zbieranina, bez pojęcia o walce” – Domański westchnął ponownie. Wioska – a właściwie przysiółek liczący osiem chat – miała być już wcześniej sprawdzona. Tak wynikało z zapewnień dowódcy kompanii, który informował przez radio, że trafił na opustoszałą osadę. Gdy pluton Michała dotarł na miejsce, panowała tam już iście piknikowa atmosfera. Żołnierze ulegli jej na tyle, że kompletnie zignorowali stojącą na skraju chatę.

Z jakiegoś powodu zwróciła ona uwagę osiemnastoletniego Daniłowa. Chłopak szarpnął za klamkę wejściowych drzwi i…

I teraz umierał w otoczeniu niewiele starszych kolegów.

—–

Czyta się? Ta książka zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Co niezmiernie cieszy, ale i przywodzi do łba dziki pomysł. Taki, by rzucić wszystko i napisać kolejną powieść, może kontynuację, tym razem w realiach pełnoskalowego konfliktu. Kusi, więc może kiedyś…

Dobrego weekendu!

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Oryginalne ujęcie, wykorzystane do projektu okładki „Uwikłanych”. Zdjęcie powstało latem 2015 roku w Szyrokino, wykonał je towarzyszący mi wówczas fotoreporter/fot. Darek Prosiński

Bachmut

Zerknąłem na profil mojego „ulubionego” prorosyjskiego aktywisty medialnego – by zorientować się w nowych trendach, jakie obowiązują w przekazie moskali „na Polskę” (a nie zawsze są one tożsame z tym, co serwowane jest przez rosjan na użytek wewnętrznej propagandy). No i czytam, że „krwawa bitwa o Bachmut pochłania kolejne ofiary, oprócz tysięcy Ukraińców ostatnio zginęło wielu ochotników/najemników z innych państw, w tym pięciu Gruzinów oraz dwóch Polaków i obywatel Stanów Zjednoczonych”. Potem jest cytat za brytyjskim Telegraphem (tytuł i lead artykułu z 9 grudnia): „Wewnątrz miasta Bachmut: Dziwna i bezsensowna śmiertelna pułapka, wysysająca wyczerpaną armię Ukrainy. Miasto widziało setki zabitych lub rannych każdego dnia w krwawych frontalnych atakach, ale ma niewielkie znaczenie militarne”. I tyle. Czytelnik zostaje z przekonaniem, że Bachmut to „maszynka do mielenia mięsa” dla Ukraińców i zagraniczniaków. Coś mu nie gra w przekazie, gdy czyta o ledwie ośmiu poległych ochotnikach, no ale zaraz potem dostaje fragment z zachodniej prasy, gdzie kilka przymiotników potęguje nastrój grozy. Żaden z tego majstersztyk, ale dobre zagranie, generalnie wpisujące się w linię kremlowskiej propagandy, która opisuje bachmuckie zmagania w kategoriach epickiej bitwy, decydującej o losach „operacji specjalnej” (gdzie „tamci”, co oczywiste, ponoszą dużo większe straty niż „my”).

Jeśli w ogóle opisuje – tu bowiem potrzebne jest istotne zastrzeżenie. Ukraina wciąż pozostaje „na propsie” w rosyjskiej telewizji i Internecie, ale coraz częściej zastępują ją inne tematy. rosjanie, zamiast wieści z frontu, dostają paszkwilanckie artykuły o zgniłym i upadającym Zachodzie, mogę też sobie – w „prajmtajmie” – posłuchać wróżek i wróżów. Jest w tym sporo znamiennej dekadencji, ale ja dziś nie o tym.

Wróćmy do bitwy o Bachmut i jej medialnych odsłon. Artykuł z Telegrapha nie jest „wypadkiem przy pracy”. Ponure w wymowie teksty ukazują się w wielu innych tytułach w Polsce i w pozostałych krajach zachodniej wspólnoty. Niemal kropka w kropkę przypomina to olabożny nastrój z czasów walk o Siewierodonieck, które też skrwawiały Ukraińców i miały doprowadzić do ich spektakularnej porażki. Rosyjskie i „nasze” media grały tu w jednej drużynie, choć zakładam, że intencje były inne (w przypadku „naszych” chodziło zapewne o źle wyrażaną troskę oraz o clickbait – nie pokuszę się o stwierdzenie, co w tej parze było ważniejsze). Jak się skończył „Siewierodonieck”, wiemy – dość wspomnieć, że był to ostatni sukces rosjan, który na tyle zdziesiątkował najeźdźczą armię, że utraciła inicjatywę operacyjną na froncie. Od tego czasu rosjanie tylko przegrywają, a wąziutki bachmucki odcinek frontu jest jedynym, gdzie próbują jeszcze atakować.

I czynią to z determinacją. Presja na Bachmut nasiliła się dwa miesiące temu, ale zasadniczo walki o miasto trwają już od maja. W tym czasie oddziałom rosyjskim udało się przesunąć linię frontu o… 12,5 km. Za jaką cenę? Dzienne rosyjskie straty oscylują wokół 500 zabitych i rannych, mniej więcej jedna trzecia z tego przypada na odcinek bachmucki. To dużo, a w liczonej tygodniami perspektywie czasowej bardzo dużo. Biorąc pod uwagę skalę rosyjskiego zaangażowania w Ukrainie – dość, by uczynić Bachmut drugim Siewierodonieckiem, w czym kryją się intencje ukraińskiego dowództwa. Walery Załużny nie toczy samobójczego boju, ale robi to, na czym on i jego podwładni znają się najlepiej – wykrwawia rosjan. Oczywiście, ponosząc straty, ale nie są one wyższe od rosyjskich. I być nie mogą, wszak to rosjanie dokonują frontalnych ataków, a ich walce artyleryjski – jakkolwiek zgładził już niemal całą materialną powłokę Bachmutu – non stop się zacina, bo Ukraińcy skutecznie paraliżują dostawy amunicji, ładując himarsami po rosyjskich tyłach. No i ów walec „zawsze” był przereklamowany – bił gęsto, lecz na oślep, po pozycjach, które na czas nawały były (i są) przez obrońców opuszczane. Jeśli więc giną tysiące – jak chce tego przywołany na wstępie aktywista – to rosjan, rzucanych do co rusz ponawianych ataków (i to przy założeniu, że patrzymy na bitwę od jej początku, nie zaś na kilkudniowy wycinek).

Giną w okolicznościach, które przypominają pierwszowojenne zmagania, kiedy zdobycze terytorialne usiłowano osiągać przy użyciu ludzkiej masy. Co zresztą jest jedynym uprawnionym porównaniem do czasów Wielkiej Wojny. Mówienie o Bachmucie jako o współczesnym Verdun to nadużycie. Wiem, że zdjęcia wypalonych kikutów drzew czy zalanych błotem okopów uwalniają wyobraźnię, ale nie – nie ta skala, nie ta śmiertelność, nie to natężenie walk (podczas 10 miesięcy zmagań pod Verdun, w które zaangażowanych było 1,8 mln żołnierzy – a niemal 700 tys. zginęło (!) – wystrzelono 36 mln pocisków artyleryjskich; mniej więcej 120 tys. dziennie). Ale wróćmy do częściowo zasadnej analogii – „raszyn-stajl” sprowadza się do pchania w „ukraińską paszczę” kolejnych fal źle wyposażonych i niedoszkolonych „mobików”. Ich jedynym zadaniem jest przyjęcie na siebie ukraińskiego ognia, by tym samym zużyć zapasy obrońców, samych obrońców, a jednocześnie zdemaskować ich pozycje ogniowe. Za „mięsem” poruszają się lepiej wyekwipowane i wyszkolone oddziały wagnerowców – i to one, choć przecież też nie bez strat, odpowiadają za rosyjskie „sukcesy”.

Taka taktyka – z jej fatalną relacją między kosztem a zyskiem – nie mieści się w głowach zachodnich wojskowych. Zwłaszcza że ewentualne korzyści operacyjne wynikłe z zajęcia ruin Bachmutu nie będą wielkie. W mediach mówi się o mieście jako o bramie do Kramatorska i Słowiańska, jakby teren między tymi miejscowościami był spacerówką, a nie obszarem od dawna przygotowanym do obrony, zaś ćwierć milionowa kramatorsko-słowiańska aglomeracja wioseczką, którą bierze się z marszu. Tymczasem nawet jeśli rosjanie zdobędą Bachmut, dalej nie pójdą, bo zabraknie im sił.

Po co więc tak uporczywie walczą o miasto? Odpowiedź wymyka się porządkowi wojskowemu, mieści się bowiem w porządku politycznym i propagandowym. Najeźdźcy – po całej serii upokarzających porażek – niczym powietrza potrzebują j a k i e g o k o l w i e k zwycięstwa. putin chciałby pochwalić się przed narodem zdobyciem bachumuckiej twierdzy jeszcze przed końcem roku. Koszty nie grają roli. Swoją drogą zobaczcie, z jakim upadkiem mamy do czynienia. Rzekomo druga armia świata za swój wielki sukces uzna przejęcie miasta wielkości Suwałk. Przy założeniu, że je zdobędzie.

Bo czy zdobędzie? Dla Ukraińców walki o Bachmut nie są sprawą życia i śmierci. Trudna sytuacja broniących się tam oddziałów nie jest trudną sytuacją całej ukraińskiej armii. Bachmut jest jak magnes, który ma przyciągać co „aktywniejsze” opiłki rus-armii. To niewdzięczna rola, ale dzięki niej sztabowcy gen. Załużnego mogą poświęcić uwagę innym odcinkom frontu – ługańskiemu i zaporoskiemu. Na którymś z nich dojdzie niebawem do kolejnej kontrofensywy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Łukaszowi Kotale, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi i Monice Kołakowskiej. Ponadto: Marii Ryll, Dariuszowi Pietrzakowi, Juliuszowi Zającowi i Katarzynie Byłów.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Pawłowi Gralakowi, Michałowi Baszyńskiemu, Robertowi Wasiakowi oraz Czytelniczce o imieniu Ania. Ponadto: Piotrowi Mrawikowi, Agnieszce Stepaniak, Beacie Baranowskiej, Czytelnikowi posługującemu się nickiem wbardzinski, Czytelnikowi o imieniu Stefan oraz Piotrowi Dopierale.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Ukraińska artyleria w walkach o Bachmut/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

Kunktatorstwo?

Pytacie, jakie moim zdaniem będą dalsze kroki Rosjan w Ukrainie, jak przełoży się to na sytuację międzynarodową. No to po kolei.

Jeśli idzie o front, Rosjanie mocno skoncentrowali się na próbach przełamania ukraińskiej obrony w Donbasie. Co ciekawe, czynią to w kilku miejscach jednocześnie, choć na stosunkowo małym obszarze. Celem wydaje się być uchwycenie bliźniaczych miast – Słowiańska i Kramatorska – mających istotne znaczenie symboliczne. To dwa największe ośrodki miejskie wyzwolone przez armię ukraińską w 2014 roku, co wówczas stanowiło gorzką pigułę dla Moskwy. „Słyszymy kanonadę, ale wciąż liczymy, że nasi chłopcy zatrzymają orków”, pisze mi koleżanka ze Słowiańska. Po czym ze smutkiem dodaje, że nie wszyscy żywią taką nadzieję. „Znów pojawiły się babuszki tęsknie spoglądające w przeszłość. Wiek gwarantuje im bezkarność, nawet nie kryją się z opiniami, jak to dobrze będzie, gdy nastanie Rosja”.

Poznałem takie babuszki zimą 2015 roku, właśnie w Słowiańsku. Ukrainki rosyjskiego pochodzenia, które na mój widok zaczęły lamentować.

– Lenin im nie pasuje – mojej rozmówczyni chodziło o pomnik w centrum miasta. – Że bandyta, mówią – miała na myśli lokalne władze. – A Włodzimierz Ilicz to dobry człowiek był. Gdy dowiedział się, że rozstrzelano carską rodzinę, to nie krył oburzenia.

– Ehh – westchnęła druga babuszka. – W Sojuzie ludzie pracę mieli, mieszkania za darmo dostawali, na wakacje jeździli. A ta cała Ukraina to co nam dała? Emeryturę mam taką, że jak leki kupię, to na jedzenie nie starcza. I teraz jeszcze ta wojna… – kobieta zakryła dłonią twarz.

Zdaniem stojących obok milicjantów, te łzy były elementem przedstawienia. Roboty zleconej przez separatystów i Rosjan. Nie przesądzam i tak jak wówczas, tak i dziś staram się nie oceniać. Ludzie realizują różne strategie w obliczu zagrożenia i niekoniecznie musi to być wyrachowana zdrada. Tak czy inaczej, miejmy świadomość, że na wschodzie Ukrainy nadal część ludności zachowuje prorosyjskie postawy. Wedle statystyk, na jakie powołuje się rząd w Kijowie, jest to raptem kilka procent społeczeństwa, lecz moi ukraińscy znajomi zawodowo zajmujący się socjologicznymi diagnozami, szacują, że w przypadku wschodnich obwodów może to być nawet 25 procent ludności. Oczywiście ów odsetek spada w miejscach doświadczonych rosyjskim barbarzyństwem, lecz wspomniany Słowiańsk i Kramatorsk jeszcze nie zmierzyły się z realiami frontowych miast.

Wracając do rozważań stricte militarnych – Rosjanom chyba na dobre udało się wyhamować ukraińską kontrofensywę na południu, ale wiele wskazuje na to, że obawiają się kolejnych operacji, w związku z czym wzmacniają kierunek chersoński kosztem sił zgromadzonych na podejściu do Zaporoża. Czy to oznacza rezygnację z prób zajęcia tego miasta? Tak, przy czym decyzję w tej sprawie agresorzy podjęli już jakiś czas temu, uznając, że są zbyt słabi na szturmowanie tak dużego ośrodka (wielotygodniowe boje o ponad 6-krotnie mniejszy Siewierodonieck dały Rosjanom do myślenia). Wydaje się, iż z perspektywy rosyjskiego dowództwa ważniejsze jest utrzymanie dotychczasowych zdobyczy na południe od linii dolnego Dniepru (z takimi miastami jak Chersoń, Melitpol i Berdiańsk).

I generalnie, nie spodziewam się, by nawet po ewentualnym przełamaniu w Donbasie, najeźdźcy byli w stanie kontynuować natarcie. W rosyjskiej sztuce operacyjnej istnieje tradycja pójścia za ciosem, bez oglądania się na straty, tyły i rozciągnięte linie zaopatrzeniowe. „Zrobiliśmy wyrwę!? To się w nią wlewamy, urrrrraaaaa!”. Ale mówiąc wprost, armia rosyjska w Ukrainie jest na to za słaba. Nie działa w warunkach ilościowego rozmachu rodem z czasów ZSRR, a to, co angażuje do walki, jest już zwyczajnie zmęczone – co tyczy się zarówno ludzi, jak i sprzętu (każda lufa ma określoną wytrzymałość, nie da się z niej strzelać „bez przerwy”).

Zatem z rosyjskim przełamaniem czy bez – co w tym momencie jest równie prawdopodobnym scenariuszem; Ukraińcy mogą Rosjan w Donbasie zatrzymać, mogą też w sposób kontrolowany oddawać im skrawki terytorium – o żadnym blitzkriegu w najbliższym czasie nie ma mowy. Marsz na zachód w stronę linii Dniepru wciąż pozostaje mokrym snem sowieciarskich domorosłych strategów (jakiś czas temu napisałbym jeszcze, że także rosyjskich generałów, ale ci – wszystko na to wskazuje – coraz twardziej stąpają po ziemi). W najbliższych tygodniach armię rosyjską w Ukrainie czeka proces odbudowy zdolności bojowych. Już teraz są one mocno ograniczone, gdyż jednorazowo, w ciągu doby, dowództwo sił inwazyjnych może posłać do walki 20-30 tysięcy żołnierzy (a bywały dni, że zaledwie 10 tysięcy ludzi). Nawet przy założeniu, że Rosjanie są w stanie postawić mur artyleryjskiego ognia (a są…), to dramatycznie za mało, by przeprowadzić coś więcej niż lokalne operacje zaczepne.

Szczęśliwie dla Moskwy jest jeszcze czym uzupełniać stracony sprzęt – choć jakość wyciąganego z magazynów uzbrojenia wydaje się konsekwentnie obniżać. Nadal też istnieją „luzy mobilizacyjne”, pozwalające na zastępowanie utraconego personelu bez konieczności rozpoczęcia powszechnego, wojennego poboru. Tyle że to nic więcej jak klajstrowanie, cerowanie krótkiej kołderki. Jeśli Moskwa nadal liczy na spektakularny przełom, musi posłać na front dwa, jak nie trzy razy tyle wojska.

Chyba że…

I tu przechodzimy do części politycznej. Chyba że Kreml poprzestanie na silnej – nie od razu zabójczej, ale i tak niebezpiecznej – presji na wschodzie, przy jednoczesnym konsekwentnym rujnowaniu ukraińskiej gospodarki. Inwazja już dziś przyniosła Ukrainie likwidację niemal 20 procent miejsc pracy, za kilka tygodni może to być 40 procent. W warunkach powszechnej mobilizacji nie przekłada się to na oficjalne wskaźniki bezrobocia – siły zbrojne absorbują liczną rzeszę potencjalnych bezrobotnych – ale żołnierz zysku nie generuje (za to koszty owszem), niczego nie wytwarza, owoców jego pracy nie da się wyeksportować z korzyścią dla budżetu. Pozbawiona możliwości sprzedaży produktów rolnych Ukraina stanie wkrótce na skraju bankructwa. Zachodnia pomoc finansowa będzie niczym kroplówka – nie pozwoli temu państwu umrzeć. Tylko czy tak da się w nieskończoność?

Rosja konsekwentnie buduje warunki do wywołania kryzysu żywnościowego na świecie, do którego dojdzie, jeśli ukraińskie zapasy nie trafią na rynek. Co więcej, tworzy narrację, w myśl której to Ukraina jest winna ekonomicznym perturbacjom. A pamiętajmy, że niemal połowa globu „kupuje” rosyjską wizję konfliktu na wschodzie. To drugi i trzeci świat, z ograniczoną wpływowością na istotne procesy gospodarcze czy polityczne, niemniej w swej masie będące w jakiejś mierze przeciwwagę dla Zachodu. Wyobraźmy sobie zmowę prorosyjskich państw w obliczu głodu w północnej Afryce czy na Bliskim Wschodzie. „Ofertę” typu: „przestańcie pomagać Ukrainie, bo jeśli tego nie zrobicie, zasypiemy was milionami głodnych uchodźców”. Kunktatorskie z naszej (polskiej) czy ukraińskiej perspektywy postawy polityków z Włoch, Francji czy Niemiec biorą się właśnie z lęków przed takimi scenariuszami.

A Moskwie w to graj. A Moskwa – w obliczu niemożności blitzkriegu – przeciągnie wojnę do zimy, licząc, że embarga na kopaliny odbiją się rykoszetem po zachodnich Europejczykach. „Zmarzną im dupy, to przestaną pomagać Kijowowi”, kalkuluje Putin.

I jest tylko jeden sposób, by mu pokrzyżować szyki, uratować Ukrainę przed zagładą, świat przed głodem, a środkowo-wschodnią Europę przed egzystencjalnym zagrożeniem. Należy dozbroić ukraińską armię. Dać jej wszystko, co pozwoli wyrzucić agresora i na dekady odebrać mu możliwości do przeprowadzania kolejnych bandyckich inwazji.

Wszystko i szybko.

—–

Nz. Ukraińscy artylerzyści prowadzący ogień z amerykańskiej haubicy. Tych haubic powinno być na froncie 3-4 razy więcej…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to