Przeczekanie

Niemal cztery lata po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę, mimo marnych sukcesów i koszmarnych strat, rosja nie wydaje się gotowa, by zakończyć wojnę. Ba, putin wciąż wierzy, i daje temu wyraz, że może ów konflikt wygrać – i że jest już bliżej niż dalej na drodze do zwycięstwa. Stąd sztywne stanowisko Moskwy, którego częścią jest pogardliwe wręcz lekceważenie inicjatyw dyplomatycznych USA i prezydenta Donalda Trumpa.

putin nie jest generałem. Nie dowodzi, nie planuje operacji militarnych, wszystko wskazuje na to, że jest wojskowym dyletantem. To stwierdzenie faktu, nie zarzut – politycy nie muszą znać się na wojennym rzemiośle, mają od tego ludzi. Czy ludzie putina – z gen. gierasimowem na czele – są kompetentni, to już inna historia; temat do rozważań w odrębnym tekście. Na gruncie tego artykułu dość stwierdzić, że rosyjski prezydent nie kalkuluje jak wojskowy. Wciąż za to pozostaje pod wpływem schematów myślowych typowych dla ludzi służb specjalnych. Nawet jako trzeciorzędnego kagiebistę, putina wyuczono, że od doraźnych efektów ważniejsze są długofalowe skutki. Że sukcesy przychodzą po latach mozolnej pracy, że trzeba być cierpliwym i znosić liczne niedogodności po drodze. Więc kremlowski dyktator je znosi, wciąż przekonany, że może – ale też że musi – wygrać. Co konkretnie się za tym kryje?

Zmęczenie

putin gra na czas. Wie, że demokracje są niecierpliwe. Że wyborcy w USA, Niemczech czy Francji nie chcą wojny, która trwa latami (nawet jeśli ich kraje nie są w nią bezpośrednio zaangażowane). Liczy, że zmęczenie społeczne przełoży się na presję polityczną – i że finalnie Ukraina zostanie zmuszona przez swoich sojuszników i donatorów do ustępstw.

W tym kontekście najnowsza decyzja Donalda Trumpa, by nie przekazywać Ukrainie pocisków Tomahawk, jest dla Kremla sygnałem, że Zachód się cofa. Bo jeśli Stany Zjednoczone nie sięgają po jedne ze swoich najpotężniejszych narzędzi, to rosja może kontynuować wojnę bez ryzyka poważniejszej eskalacji.

A nie tylko USA są w tej grze. W Niemczech rośnie presja, by ograniczyć kosztowną pomoc wojskową. We Francji prezydent Macron balansuje między twardą retoryką, akceptowaną przez liberalną część społeczeństwa, a realną niechęcią do eskalacji, popularną na prawicy. Nawet w Brukseli, gdzie jeszcze niedawno mówiono o „strategicznej cierpliwości”, dziś coraz częściej słychać głosy o „strategicznym kompromisie”.

Na tym tle Polska jawi się jako wyjątek. Warszawa – niezależnie od tego, kto akurat rządzi – utrzymuje twardą linię wobec rosji. Wspiera Ukrainę militarnie, politycznie, logistycznie. Ale i tu widać zmęczenie, nade wszystko jednak rosnącą skalę antyukraińskich nastrojów, która sprawia, że poparcie dla dalszego zaangażowania w konflikt nie jest już tak jednoznaczne jak w 2022 roku. Dlatego rosja prowadzi wobec Polski grę równoległą: z jednej strony grozi, z drugiej – próbuje destabilizować. Kampanie dezinformacyjne, ataki cybernetyczne, prowokacje na granicy z Białorusią – to nie przypadek, to strategia. Działająca, wszak antyukraińskie nastroje są w istotnej mierze efektem inspirowanej przez rosjan nagonki.

Reasumując wątek, putin jest przekonany, że nie musi pokonać Ukrainy militarnie. Wystarczy mu, że Zachód się cofnie, że Polska się zawaha (i na przykład zamknie lotnisko w Jasionce). Że Waszyngton powie „nie teraz”, Berlin „może później”, a Paryż „spróbujmy negocjacji”. Wtedy Ukraina zostanie sama. A samotna Ukraina to taka, którą można zmusić do kapitulacji – nie na polu bitwy, ale przy stole rozmów.

Przewaga

rosja nie ma przewagi technologicznej – przynajmniej nie w takim zakresie, który pozwalałby jej pokonać Ukrainę w sposób szybki i decydujący. Nie dysponuje systemami, które mogłyby zneutralizować zachodnie uzbrojenie, nie ma przewagi w zakresie precyzyjnych uderzeń, nie kontroluje przestrzeni powietrznej. Ale ma coś innego. Ma ludzi. I gotowość do ich poświęcenia.

Według danych Center for Strategic and International Studies (CSIS) – jednego z najważniejszych amerykańskich think tanków zajmujących się analizą polityki zagranicznej i bezpieczeństwa międzynarodowego – tylko w 2025 roku rosja straciła bezpowrotnie ponad 100 tys. żołnierzy. To liczba, która w każdym innym kraju wywołałaby kryzys polityczny, społeczne protesty, może nawet zmianę władzy. Ale nie w rosji. Tam Kreml wciąż nazywa wojnę „zrównoważoną” i liczy na zwycięstwo w konflikcie na wyczerpanie.

rosyjskie społeczeństwo, choć zmęczone, nie wykazuje oznak masowego sprzeciwu. Dlaczego tak się dzieje napiszę za chwilę, na razie dość stwierdzić, że putin wie, że może rzucać kolejne fale rekrutów – nawet jeśli są słabo wyszkoleni, nawet jeśli giną tysiącami. Dla niego to nie koszt, to narzędzie. Mięso armatnie, które ma zmiękczyć ukraińskie pozycje, ujawnić punkty obrony, wyczerpać amunicję. Po „mięsie” do akcji wchodzą jednostki szturmowe – lepiej wyposażone, lepiej dowodzone, ale wciąż będące częścią tej samej logiki wojny totalnej.

Do tego dochodzi przemysł zbrojeniowy, który – mimo sankcji – wciąż funkcjonuje. Nie w skali, którą obiecuje rosyjska propaganda, ale wystarczająco, by podtrzymać wojenny wysiłek. Fabryki w Tatarstanie, za Uralem czy w obwodzie moskiewskim pracują na trzy zmiany, remontując czołgi, produkując amunicję i drony. Częściowo z rosyjskich komponentów, częściowo z importu – bo Iran, Korea Północna i Chiny dostarczają to, czego rosji brakuje. Silniki, układy optyczne, materiały wybuchowe, elektronikę. „Na lewo” – poza systemem sankcyjnym – i zupełnie legalnie, gdy rzecz dotyczy komponentów podwójnego zastosowania.

putin wierzy, że Ukraina nie wytrzyma tej jednoczesnej presji wojny i wyścigu zbrojeń. Że pęknie pierwsza. Nie trzeba mu więc spektakularnych zwycięstw – jego wojska mogą dreptać w miejscu. Nie znaczy to, że terenowe zdobycze zupełnie się nie liczą – machina propagandowa musi „mieć co jeść”. Dlatego żołdacy putina powinni czasem coś zdobyć. Coś w zasięgu ich ograniczonych możliwości, jak „twierdzę Pokrowsk” czy „fortecę Kupiańsk”, o które toczą się właśnie zacięte walki. Nie są to Charków czy Odesa, ale na użytek człowieka rosyjskiego wystarczy…

Narracja

W rosji nie ma wolnych mediów. Nie ma debaty. Jest przekaz: „bronimy się przed NATO”, „walczymy z nazistami”, „ratujemy Donbas”. To nie slogany – to fundament rosyjskiej narracji wojennej, powtarzany w telewizji, radiu, internecie, w szkołach i na billboardach. Według analizy RAND Corporation z maja 2025 roku, ponad 80 proc. rosyjskich obywateli deklaruje, że czerpie informacje o wojnie z państwowych źródeł, takich jak Kanał Pierwyj, Rossija 24 czy RIA Novosti.

putin nie musi tłumaczyć strat, nie musi odpowiadać na pytania. Może prowadzić wojnę w rytmie, który sam narzuca. Może zmieniać cele, redefiniować sukces, ogłaszać zwycięstwo nawet tam, gdzie go nie ma. Dla społeczeństwa rosyjskiego liczy się obraz – nie rzeczywistość. A obraz jest starannie konstruowany: przez ministerstwo obrony, przez propagandystów, przez duchownych, którzy błogosławią „świętą wojnę”.

Według badania CSIS z września 2025 roku, 72 proc. rosjan popiera kontynuację „specjalnej operacji wojskowej”, choć jednocześnie ponad połowa nie potrafi wskazać, gdzie dokładnie toczą się walki ani jakie są cele strategiczne tej wojny. To nie poparcie – to efekt propagandy. To zgoda na wojnę, której nie rozumieją, ale której nie kwestionują.

Mechanizm ten działa, bo w rosji nie ma alternatywy informacyjnej. Niezależne media zostały zdelegalizowane lub wypchnięte za granicę. Dostęp do zagranicznych źródeł jest blokowany – zarówno technicznie, jak i prawnie. A ci, którzy próbują mówić inaczej, trafiają do więzienia. Według danych organizacji OVD-Info, od początku 2022 roku ponad 20 tysięcy osób zostało zatrzymanych za „dyskredytację armii”, a kilkaset skazano na wieloletnie wyroki.

To daje putinowi swobodę strategiczną. Może prowadzić wojnę nie tylko bez społecznej kontroli, ale wręcz z aktywnym wsparciem – choćby milczącym. Może ogłaszać sukcesy tam, gdzie są porażki. Może zmieniać cele – z „denazyfikacji” na „ochronę ludności rosyjskojęzycznej”, z „demilitaryzacji” na „walkę z NATO”. I nikt nie zapyta: „dlaczego?”. Bo pytania są nielegalne.

rosja prowadzi wojnę nie tylko na froncie, ale też w głowach. I to właśnie ta wojna – informacyjna, propagandowa, psychologiczna – pozwala Kremlowi kontynuować działania mimo strat, mimo izolacji, mimo braku realnych sukcesów. Bo jeśli społeczeństwo wierzy, że wygrywa – to władza nie musi się tłumaczyć.

Strach

Ale nawet najbardziej zniewolone umysły potrafią się czasem wybić na chwilę niezależności. I właśnie ta chwila – krótka, niepozorna, ale potencjalnie wybuchowa – jest ostatnią zmienną, która determinuje działania putina.

Przeczytacie o tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu TVP.Info – oto link do tego materiału.

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Nz. Mężczyzna wynoszący dziecko z zaatakowanego przez rosjan przedszkola w Charkowie (do tego zdarzenia doszło kilka dni temu)/fot. DSNS

Martwi

Komendant, którego odwiedziliśmy, był postawnym jak na afgańskie warunki mężczyzną. Wyprostowany niczym struna, miał czyściutki mundur i starannie przystrzyżoną brodę. Gdy śmiał się – a uśmiech właściwie nie schodził mu z twarzy – obnażał garnitur równiusieńkich białych zębów. Chłop mógłby robić za reklamę swojej formacji – Afgańskiej Policji Narodowej – tak dobrze się prezentował.

Ale nie za wygląd mu płacono, a za utrzymanie porządku w jednym z sektorów miasta Ghazni. Był 2013 rok, talibska rebelia rozkręciła się już na dobre, więc nie o zwykłą policyjną robotę tu chodziło. ANP de facto pełniła rolę lekkiej piechoty i brała udział w antypartyzanckich akcjach. Jej przeciwnikiem byli bojownicy, nie złodzieje czy inni pospolici przestępcy. Policjanci regularnie się z nimi strzelali, regularnie ginęli i zostawali ranni.

Robota niebezpieczna, lecz przyzwoicie płatna, rzecz jasna jak na realia ówczesnego Afganistanu (szeregowy funkcjonariusz dostawał jakieś 150 dolarów za miesiąc).

Niech Was jednak nie zwiedzie ton tych akapitów – ANP to nie byli dobrzy chłopcy, a łobuzy. Najbardziej skorumpowana i inwigilowana przez talibów struktura w Afganistanie. Nasze wojsko współpracowało z nią – tak jak z afgańską armią – z konieczności. Przy czym współpraca to duże słowo, wszak wszelkie wspólne działania regulowała zasada bardzo ograniczonego zaufania. W praktyce wyglądało to tak, że afgańscy dowódcy dowiadywali się o zadaniach w ostatniej chwili. I nawet wówczas ich wiedza była szczątkowa. Kablowali bowiem ile wlezie…

No ale mimo wszystko to byli swoi i to im, my – NATO, ISAF, Zachód – płaciliśmy. Walizkami żywej gotówki, którą odbierali lokalni komendanci, po to, by rozprowadzić hajs pośród podwładnych. Tak to powinno było wyglądać.

A jak wyglądało? Gość, którego wizytowałem w towarzystwie wysokich rangą oficerów WP, miał pod sobą 120 chłopa; tak przynajmniej deklarował. Lecz z jakiegoś powodu, mimo tego ludzkiego dostatku, nie potrafił upilnować swojego kurnika, co zrodziło wątpliwości naszych sztabowców. Jednym z celów wizyty było policzenie oddziału, na co ów komendant z ochotą przystał. A potem wystawił na dziedzińcu posterunku trzydziestu paru ludzi. Część nieobecnych miała być na mieście (choć wszystkie wozy stały na parkingu), a część – no cóż, pojechała do domów w innych prowincjach, wykonywała jakieś tajne zadania, pochorowała się i wylądowała w szpitalu; jakich tam nieszczęść, dramatów i nieoczekiwanych historii nie było… „Ju-noł mister, jak przyjedziecie następnym razem, będą miał ich wszystkich pod ręką”.

Taaaaa…

W afgańskiej armii i policji przez lata funkcjonował system tzw. „martwych dusz” – fikcyjnych żołnierzy i funkcjonariuszy, których nazwiska widniały w dokumentach, ale którzy nie istnieli, dawno zginęli, zdezerterowali albo zostali odesłani do domów. Dowódcy pobierali za nich pensje, premie i racje żywnościowe.

Według raportu SIGAR (Special Inspector General for Afghanistan Reconstruction) z 2023 roku, system „ghost soldiers” funkcjonował przez całą misję NATO w Afganistanie, a jego istnienie było znane zarówno afgańskim władzom, jak i zachodnim doradcom.

W sierpniu 2021 roku, gdy talibowie rozpoczęli ofensywę, okazało się, że wiele jednostek ANA i ANP nie istnieje. Dowództwo w Kabulu operowało na danych, które były fikcyjne – liczba żołnierzy, dostępnego sprzętu i amunicji była zawyżona nawet o 30–50 proc. W efekcie fronty się załamały, a talibowie zajmowali kolejne miasta niemal bez walki.

Tak się ten pic na wodę skończył.

Zostawmy Afganistan i zerknijmy na armię rosyjską w Ukrainie.

Wojna obnażyła nie tylko jej brutalność wobec przeciwnika. Z coraz częstszych doniesień wynika, że rosyjscy oficerowie dopuszczają się morderstw na własnych żołnierzach – nie z powodów dyscyplinarnych, lecz dla pieniędzy. Żołd, który frontowcy otrzymują za udział w walkach, stał się łakomym kąskiem dla dowódców, którzy w warunkach chaosu i bezkarności traktują podwładnych jako źródło dochodu.

Według danych niezależnego rosyjskiego portalu Mediazona, od początku pełnoskalowej inwazji na Ukrainę prawie tysiąc rosyjskich żołnierzy zostało oskarżonych o morderstwo lub umyślne spowodowanie ciężkiego uszczerbku na zdrowiu ze skutkiem śmiertelnym. Rosyjskie sądy wojskowe notują stały wzrost takich spraw, a rok 2025 wskazuje na dalsze przyspieszenie tego trendu. Choć wiele z tych zbrodni dotyczy przemocy wobec cywilów lub jeńców, coraz częściej pojawiają się przypadki wewnętrznych egzekucji – dokonywanych przez oficerów na własnych żołnierzach.

Rosyjscy żołnierze w Ukrainie zarabiają co najmniej sześciokrotność średniej pensji w kraju. Pozorny dostatek, bo żołnierze płacą oficerom za urlopy, za przeniesienie do bezpieczniejszych sektorów, za dostęp do narkotyków i alkoholu. Albo po prostu płacą – za to, że oddychają. Ci, którzy nie płacą, znikają. W niektórych przypadkach ich śmierć jest tuszowana jako „polegli w boju”, choć nie ma żadnych dowodów na udział w walkach.

Wiosną 2025 roku ukraiński wywiad wojskowy HUR opublikował przechwycone rozmowy rosyjskich żołnierzy z jednostki stacjonującej pod Bachmutem. Jeden z rozmówców opowiadał, że dwóch młodych rekrutów zostało zastrzelonych przez oficera po tym, jak odmówili oddania premii bojowej. Ich ciała miały zostać wrzucone do leja po bombie, a oni zgłoszeni jako „zaginieni w akcji”.

W rosyjskiej armii nie istnieje realny system kontroli wewnętrznej. Oficerowie są chronieni przez hierarchię, a żołnierze – często rekrutowani z biednych regionów – nie mają żadnych narzędzi, by dochodzić sprawiedliwości. System martwych dusz ma się więc dobrze.

Nie bez powodu zacząłem od Afganistanu – i nie chodziło mi tylko o ilustrację pt. nihil novi. Znając rosyjską pogardę dla „dzikich ludów” chciałbym podkreślić różnicę między ANP/ANA a armią putina. Afgańscy komendanci nie robili krzywdy swoim ludziom – po prostu kazali im spierdalać do domów. Albo ich wymyślali, co w kraju analfabetów i szczątkowej biurokracji gwarantowało bezkarność. „Cywilizowani” rosyjscy oficerowie łasi na kasę podwładnych sięgają po przemoc i śmierć. Co kraj, to obyczaj…

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Czytelnikowi o nicku Zajcef Fizzlewick, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Tomaszowi Krajewskiemu i Magdalenie Kaczmarek. A także: Juliuszowi i Elżbiecie Wolny, Piotrowi Rucińskiemu, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Bognie Gałek, Krzysztofowi Krysikowi, Mateuszowi Piecuchowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jarosławowi Terefenko, Marcinowi Gonetowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Dinarze Budziak, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Habeli i Annie Sierańskiej.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Julii Dubno i osobie o nicku Mar bli.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Nz. Funkcjonariusze ANP z prowincji Ghazni, zdjęcie ilustracyjne/fot. własne

Demonstracja

30 października 1961 roku, nad arktycznym archipelagiem Nowa Ziemia, Związek Sowiecki zdetonował najpotężniejszy ładunek w historii ludzkości. Termojądrowa „Car Bomba”, znana również jako RDS-220 lub kodowo „Iwan”, miała moc 50 megaton TNT – ponad trzy tysiące (!) razy większą niż „atomówka”, która obróciła w perzynę Hiroszimę. Została zrzucona z wysokości ponad 10 km przez bombowiec Tu-95, a specjalny spadochron spowolnił jej opadanie, dając załodze 50 proc. szansy na ucieczkę.

Eksplozja była tak potężna, że kula ognia miała średnicę 8 km, a grzyb atomowy sięgnął 64 km wysokości i był widoczny z odległości prawie 900 km. Fala sejsmiczna okrążyła Ziemię trzykrotnie, promieniowanie cieplne było w stanie spowodować oparzenia trzeciego stopnia w dystansie 100 km od miejsca eksplozji. Jeden z nadzorujących projekt fizyków, Andriej Sacharow, tak bardzo zaniepokoił się niszczycielskimi skutkami „Car Bomby”, że przeszedł na pozycję przeciwników broni jądrowej i wkrótce stał się najsłynniejszym radzieckim dysydentem…

Od 16 lipca 1945 roku, kiedy to na pustyni w Nowym Meksyku Stany Zjednoczone zdetonowały bombę „Trinity”, na Ziemi doszło do ponad 2000 testów jądrowych. Najwięcej z nich przeprowadziły USA (1032 prób), Związek Radziecki (715) i Francja (210). Chiny i Wielka Brytania mają na swym koncie po 45 prób, Indie, Pakistan i Korea Północna – po kilka. Testy te – zarówno nadziemne, jak i podziemne – odbywały się w różnych lokalizacjach: od pustyni Nevada, przez atol Bikini na Pacyfiku, po Nową Ziemię w Arktyce i pustynię Lop Nor w Chinach. Drugą największą bombę, o nazwie „Shrimp” (ang. krewetka), zdetonowali Amerykanie – w 1954 roku w ramach operacji Castle Bravo. Na miejsce testów wybrano Atol Bikini na Wyspach Marshalla, a ładunek miał moc 15 megaton TNT.

Po detonacji „Krewetki” skażenie radioaktywne rozprzestrzeniło się na setki kilometrów i konieczna okazała się ewakuacja mieszkańców atoli Rongelap i Utrik. W rejonach często powtarzanych testów (jak Nevada czy Semipałatyńsk) odnotowano zwiększoną zachorowalność na nowotwory, deformacje płodów i choroby tarczycy. Na dawnych atomowych poligonach woda i gleba do dziś są skażone – na przykład na atolu Enewetak wciąż obowiązuje zakaz osiedlania się. Według badań National Cancer Institute, dziesiątki tysięcy przypadków raka tarczycy w USA miały związek z opadem radioaktywnym z prób atmosferycznych. I to m.in. skutki dla zdrowia publicznego były powodem stopniowego odchodzenia od prób. USA przeprowadziły ostatni test w 1992 roku, ZSRR w 1990 roku.

Ostatnia potwierdzona testowa eksplozja jądrowa miała miejsce 3 września 2017 roku i została przeprowadzona przez Koreę Północną. Reżim Kim Dzong Una ogłosił, że użyto wówczas bomby wodorowej, ale eksperci nie są zgodni co do jej rzeczywistej natury.

Od tego czasu na Ziemi nie eksplodował żaden ładunek jądrowy. Zadecydował o tym również rozwój techniczny. Współczesna technologia pozwala na przeprowadzanie symulacji komputerowych, które odwzorowują zachowanie ładunków jądrowych z niezwykłą precyzją. Programy takie jak amerykański Stockpile Stewardship wykorzystują w tym celu dane z wcześniejszych testów oraz moc obliczeniową superkomputerów. W tym kontekście niedawna deklaracja prezydenta USA Donalda Trumpa – który ogłosił zamiar wznowienia prób jądrowych – wydaje się niezrozumiała. Po co Amerykanom kolejne testy?

Po prawdzie nie wiadomo, czy rzeczywiście do nich dojdzie. Jeśli tak, nie będzie w nich chodzić o sprawdzenie czy bomba „działa” – bo to wiadomo – lecz o pokaz siły, demonstrację determinacji i próbę odzyskania inicjatywy w globalnym układzie sił. Mówiąc wprost, to komunikat dla Moskwy, Pekinu i Pjongjangu. Sygnał: „Nie cofniemy się. Jesteśmy gotowi sięgnąć po najcięższe środki.” Ale deklaracja Trumpa może być też skierowana do własnego elektoratu. Wzmacnianie armii, twarda postawa wobec Chin, odrzucenie „miękkich” traktatów – to wszystko wpisuje się w retorykę siły, która dobrze rezonuje z konserwatywną częścią społeczeństwa. W tym ujęciu próby jądrowe stają się nie tylko narzędziem geopolityki, ale i kampanii wyborczej prowadzonej na rzecz ruchu Make America Great Again.

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Ten tekst, w rozszerzonej wersji, opublikowałem na portalu „Polska Zbrojna” – oto link do tego materiału.

Nz. eksplozja „Car bomby”, screen z sowieckiego filmu propagandowego.

Aksjomat?

Polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych coraz częściej wymyka się próbom sensownej syntezy. Łaska Trumpa na pstrym koniu jeździ, o czym boleśnie przekonują się Ukraińcy. Co z tego wynika dla Polski?

Po pierwsze: czas porzucić przekonanie, że sojusz z USA to aksjomat. To układ dynamiczny – zależny od polityki, nastrojów, kalkulacji. Polska, jako państwo frontowe, musi przyjąć do wiadomości, że amerykańska polityka zagraniczna jest podatna nie tylko na zmiany administracji, ale w jakiejś mierze zależy też od kaprysów głowy państwa. Że pomoc może być uzależniona od kalkulacji geopolitycznych, a nie od zobowiązań traktatowych. I że nawet najbardziej spektakularne deklaracje – o „niezachwianym wsparciu” czy „strategicznym partnerstwie” – mogą zostać zrelatywizowane, gdy w grę wchodzi szybki deal.

Po drugie: przykład Ukrainy pokazuje, że nawet bliski partner może zostać wezwany do „ustępstw na rzecz pokoju”. Że gwarancje bezpieczeństwa mogą być reinterpretowane, a zasady, na których zbudowano ład międzynarodowy – negocjowane. I że w sytuacji kryzysowej to nie katalog zobowiązań, lecz bieżący interes polityczny decyduje o tym, kto otrzyma pomoc, a kto zostanie wezwany do „realizmu”.

Po trzecie wreszcie: musimy mieć własną strategię – nie tylko wobec rosji, lecz także wobec zmieniającej się roli Ameryki. Musimy inwestować we własne zdolności obronne, budować regionalne koalicje, rozwijać niezależne systemy technologiczne. Być gotowymi na moment, w którym wiarygodność sojusznicza USA zostanie wystawiona na próbę. Przetrwanie naszego kraju nie może być zależne od wyniku tego testu…

—–

To mój krótki komentarz do wydarzeń z ostatnich dni. Jego bardziej rozwiniętą wersję, opublikowaną na portalu „Polska Zbrojna, znajdziecie pod tym linkiem.

Zdjęcie ilustracyjne, wykonałem je latem tego roku na przygranicznym pasku. Za trzcinami jest już Białoruś, czyli de facto roSSja.

Kulisy

Jak szacuje amerykański Instytut Studiów nad Wojną, gdyby Ukraina otrzymała pociski Tomahawk o zasięgu 2,5 tys. km, w obszarze ich rażenia znalazłoby się 1945 rosyjskich obiektów o znaczeniu militarnym. Gdyby nad Dniepr dotarły rakiety o zasięgu do 1,6 tys. km – wówczas byłoby to 1655 potencjalnych celów. Niemal całe zaplecze machiny wojennej putina funkcjonowałoby zatem w realiach stałego zagrożenia. A utrata tylko niektórych obiektów oznaczałaby poważne kłopoty. Dla przykładu, produkcja Szahedów odbywa się w jednym miejscu – w republice Tatarstanu, 1300 km od Ukrainy. Zniszczenie tej fabryki odebrałoby rosjanom podstawowe narzędzie presji na Kijów.

I właśnie stąd bierze się nerwowa reakcja Kremla na doniesienia o możliwym transferze uzbrojenia. putin zapowiada pogorszenie „dobrze układających się ostatnio” relacji ze Stanami Zjednoczonymi, miedwiediew grozi odwetem całemu NATO, a na najniższym poziomie – w mediach społecznościowych, także w Polsce – zaobserwować można istotne wzmożenie pośród (pro)rosyjskich aktywistów i „użytecznych idiotów”, przestrzegających przed sprowokowaniem rosji do wojny jądrowej.

„Nic nowego”, można by skomentować, wracając pamięcią do wielu podobnych sytuacji, kiedy Moskwa kreśliła „nieprzekraczalne czerwone linie”. Chciałbym, by i tym razem owo „tupanie nóżką” zostało zignorowane – i by Ameryka rzeczywiście przekazała Ukraińcom Tomahawki. Lecz po prawdziwe niespecjalnie w to wierzę. Moim zdaniem Waszyngton blefuje (otartym pozostaje pytanie, czy Kijów też, czy Ukraińcy jednak liczą na pozyskanie rakiet) – wypuszczając kontrolowane przecieki o rozmowach na temat przekazania Tomahawków, USA chcą zmusić rosję do powrotu do negocjacyjnego stołu. Przekaz jest prosty: „albo zaczniecie rozmawiać z Ukrainą, albo wasza sytuacja drastycznie się pogorszy”. Co zrobi Biały Dom, gdy Kreml powie „sprawdzam!” – nie wiem, ale już teraz dostrzegam u Amerykanów poważną zmianę w podejściu do rosjan.

—–

Widać ją przy okazji ukraińskiej kampanii „grillowania” rosyjskiego zaplecza przemysłowego, przede wszystkim petrochemicznego. Precyzja, z jaką Ukraińcy rażą rosyjską infrastrukturę, nie bierze się „znikąd”. Poza rosnącą doskonałością techniczną broni to też efekt dobrego rozpoznania – a na tym obszarze wykraczamy poza kompetencje ściśle ukraińskie. Ktoś mógłby stwierdzić: „a jaki problem znaleźć i trafić rafinerię; przecież do tego Google Maps wystarczy”. Tyle że sama lokalizacja to ledwie wstęp do ataku. rosjanie mają kilkadziesiąt rafinerii, o różnej wielkości i różnym udziale w ogólnej produkcji. Ich parametry nie są sztywne: wydajność jest zmienna, zależy od wielu czynników. Największy zakład może być podrzędnym celem, jeśli akurat niewiele produkuje. By osiągnąć odpowiednią synergię środków i korzyści, trzeba wiedzieć w co w danym momencie uderzyć. Ustalić, który element łańcucha jest teraz kluczowy – to po pierwsze.

Po drugie, rosjanie działają w realiach „krótkiej kołderki”, jeśli idzie o możliwości obrony przeciwlotniczej. Nie są w stanie zapewnić ochrony wszystkich niezbędnych elementów własnej infrastruktury (żadne państwo nie ma takich mocy). Jedne chronią lepiej, inne gorzej lub wcale, część obiektów ma rotacyjną osłonę. Nałóżmy na to rosyjski bałagan i otrzymujemy sytuację, w której bieżące możliwości lokalnych „parasoli OPL” stają się zmienną-niewiadomą. Nie sztuka posłać rój dronów, sztuką jest, by przynajmniej część z nich nie została namierzona i zestrzelona. Jak myślicie, kto daje Ukraińcom te „oczy i uszy”, kto buduje ich świadomość sytuacyjną z dala od granic, gdzie nie sięgają ukraińskie radary i stacje nasłuchowe? Ukraina ma sprawne służby wywiadowcze, niezłą agenturę w rosji, ale wielu niezbędnych informacji nie da się pozyskać bez rozpoznania satelitarnego. W tym zakresie w ograniczony sposób wspiera Kijów Europa (głównie Francja), przede wszystkim jednak jest to domena Amerykanów.

—–

Wiem, że to stwierdzenie rodzi pewien dysonans, przynajmniej u części Czytelników – Donald Trump zrobił bowiem w ostatnich miesiącach wiele, byśmy zwątpili w dobre intencje Stanów Zjednoczonych wobec Ukrainy i generalnie w amerykańską wiarygodność sojuszniczą. Dał asumpt do twierdzeń, że jest miękkim graczem wobec rosji, ba, że wręcz nie pozwoli jej zrobić krzywdy. Nie zamierzam psychologizować, ani też chodzić tropem teorii spiskowych, „wyjaśniających” zachowanie prezydenta USA; poprzestanę na stwierdzeniu, że polityka obecnej administracji była dla mnie rozczarowująca. Nadal jest, gdyż oczekiwałbym od Waszyngtonu bardziej zdecydowanych działań wobec Moskwy, prowadzonych z pozycji dominującego w tej relacji supermocarstwa. rosja nie jest dla Stanów równorzędnym partnerem, a utrwalanie u putina iluzji imperialnej siły i sprawczości to niebezpieczny proceder i, w dużej mierze, „wina Trumpa”. Tym niemniej dostrzegam to, o czym pisałem – zakulisowy wkład Amerykanów w bolesną dla rosji kampanię.

I dlatego śmieszą mnie opinie, zgodnie z którymi atakując zakłady w głębi rosji, Ukraina „gra na nosie nie tylko putinowi, ale też Trumpowi”. Przy całym moi szacunku dla walczącego kraju, jego armii i społeczeństwa, za niepoważne uważam próby „nadupodmiotowienia” Ukraińców w tej opowieści – przedstawienia ich jako tych, którzy są w pełni samodzielni i nie oglądają się na opinie innych. Mimo rosnącego finansowego zaangażowania Europy w pomoc Ukrainie, w wymiarze czysto wojskowym nadal większość zachodniego wsparcia pochodzi z USA. Czy naprawdę ktoś wierzy, że Kijów zaryzykowałby przerwanie tej „żyły stali” i robił coś, na co nie ma przynajmniej cichego przyzwolenia Waszyngtonu? Ukraińcy próbowali już wcześniej „grillować” rosyjską petrochemię, ale nasilenie obecnej kampanii zbiegło się z fiaskiem zabiegów pokojowych Trumpa. W tym nie ma przypadku, to przejście na inny poziom „wymiany argumentów”. A Tomahawki to sygnał, że stawkę można podbić wyżej, w czym zresztą zawiera się kolejny komunikat: Ameryka ma techniczne, konwencjonalne (!) zdolności, by serią szybkich, precyzyjnych uderzeń odciąć tlen całej rosyjskiej machinie wojennej. Doprowadzić do zapaści jej zaplecza bez potrzeby konfrontowania się w zwarciu. To oczywistość, która w ostatnim czasie – tu, nad Wisłą – zaczęła nam gdzieś umykać. Warto zatem i ten aspekt podkreślić, zwłaszcza w obliczu defetystycznych narracji o rosji, która „w razie wojny zasypie nas dronami”. Tylko gdzie je wyprodukuje?

Ten tekst, w obszerniejszej wersji, opublikowałem w portalu „Polska Zbrojna” – oto link do całości materiału.

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, moje książki powstają także dzięki Wam! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Nz. Płonąca rafineria pod Krasodarem/fot. anonimowe źródło rosyjskie