Symbol

– Jedźcie do Słowiańska – zachęcał nas dziennikarz jednej z kijowskich redakcji. – To miejsce-symbol, pierwsze duże miasto wyzwolone z rąk separatystów latem zeszłego roku.

Pojechaliśmy.

Tylko na rogatkach zobaczyliśmy zniszczone posesje – w mieście w zasadzie nie było już śladów prowadzonych walk. W stojącej w centrum cerkwi jakaś para brała ślub, na znajdującym się obok placu kilkudziesięciu aktywistów nawoływało do uznania Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej za organizacje terrorystyczne. Spotkaliśmy tam również kilka Ukrainek rosyjskiego pochodzenia – pań w starszym wieku, które na nasz widok zaczęły lamentować.

– Lenin im nie pasuje. Że bandyta, mówią – zaczęła jedna z nich, mając na myśli prokijowski zarząd miasta. – A Włodzimierz Ilicz to dobry człowiek był. Gdy dowiedział się, że rozstrzelano carską rodzinę, to nie krył oburzenia. Rozpłakał się…

– Ehh – westchnęła druga babuszka. – W Sojuzie ludzie pracę mieli, mieszkania za darmo dostawali, na wakacje jeździli. A ta cała Ukraina to co nam dała? Emeryturę mam taką, że jak leki kupię, to na jedzenie nie starcza. I teraz jeszcze ta wojna… – kobieta zakryła dłonią twarz.

Być może te łzy były tylko teatrem na nasz użytek. Być może babuszki – jak twierdzili stojący obok milicjanci – udawały, tak naprawdę wykonując robotę zleconą im przez separatystów. Co nie zmienia faktu, że jest też Słowiańsk miejscem symbolicznym z innego powodu. Na placu, na którym spotkaliśmy stęsknione za radzieckim ustrojem kobiety, jak za dawnych lat stoi sobie pomnik Włodzimierza Lenina. Po Majdanie, i po eskalacji konfliktu na wschodzie, wiele marmurowych posągów wodza rewolucji wylądowało na bruku. Tyle że owa radosna zemsta dokonywała się zwykle w zachodnich i środkowych okręgach Ukrainy. Tam, gdzie większość stanowi ludność rosyjskojęzyczna, zapędy promajdanowych aktywistów zostały wyhamowywane przez powściągliwość lokalnych władz. I tak Lenin ze Słowiańska pozostał na cokole, choć przyozdobiono go w szaliczek z ukraińskiej flagi i wywieszkę, na której napisano: „zabiłem dwadzieścia milionów istnień ludzkich”.

Asekuranctwo zarządzających oswobodzonym miastem doskonale wpisuje się w postawę władz w Kijowie. Bo dlaczego Ukraina nie zerwała stosunków dyplomatycznych z Rosją? Dlaczego – mając ogromny wojskowy potencjał – nie kieruje w rejony ogarnięte rebelią większych sił? A tych, które już tam są, nie wykorzystuje w sposób bardziej efektywny? Na lotnisku w Dniepropietrowsku widziałem kilkanaście stojących bezczynnie Migów-29 i Su-25. W tym samym czasie walczące o Debalcewo oddziały – pozbawione wsparcia lotniczego – zbierały lanie od separatystów. Po niemal roku prowadzenia wojny nie da się tego wytłumaczyć brakiem doświadczenia.

Sensownie brzmi za to teza o ukraińskim samoograniczaniu, jako sposobie na nierozdrażnianie rosyjskiej mniejszości oraz Rosji. Jeśli istotnie tak to można wytłumaczyć, władze w Kijowie (i ich lokalne delegatury) zachowują się jak – przepraszam za porównanie – nieśmiała panienka przygotowująca się do pierwszej randki. Której wydaje się, że bardzo by chciała pójść – ale jednocześnie strasznie się boi.

A może, tak naprawdę, wcale jej się nie chce?

Tak czy inaczej, na wschodzie giną ludzie.

—–

Cokół z nazwą miasta, przed wjazdem do Słowiańska, styczeń 2015/fot. Marcin Ogdowski

Centrum Słowiańska z pomnikiem Lenina. Na pierwszym planie babuszki-apologetki radzieckiego systemu/fot. Michał Zieliński
Centrum Słowiańska z pomnikiem Lenina. Na pierwszym planie babuszka-apologetka radzieckiego systemu/fot. Michał Zieliński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ofiara

– Chłopczyku, śmiało – posiniaczona twarz kobiety zwróciła się w moją stronę. – Śmiało, możesz robić zdjęcia. Żaden ze mnie złodziej czy inny bandyta. Nie mam powodów do wstydu. Rób zdjęcia chłopczyku, rób.

Zrobiłem. Choć rzeczywiście – chwilę wcześniej miałem obiekcje. Szpital w Selidowie pełen był cywilnych ofiar ostrzałów artyleryjskich oraz rannych żołnierzy, ale z jakiegoś powodu to widok tej właśnie babuszki – brutalnie pobitej przez kilku mężczyzn – wywołał moje wahania.

– Ja niewojenna ofiara, pewnie was nie interesuję… – kobieta machnęła ręką z rezygnacją i wlepiła wzrok w ścianę.

Zaprzeczyłem. I kilka razy zwolniłem migawkę.

Absurdem było twierdzenie, że siedząca na szpitalnym łóżku była urzędniczka kolejowa nie zasługuje na miano ofiary wojny. To fakt, nie raniły ją odłamki Grada czy moździerza, ale gdyby nie toczący się na wschodniej Ukrainie konflikt, kobieta najpewniej żyłaby sobie w spokoju ze swoją skromną emeryturą.

Pech chciał, że pochodziła z zajętego przez separatystów Doniecka. Gdzie człowiek bez gotówki skazany jest na pomoc humanitarną. Trafiającą do miasta nieregularnie, w niewystarczających ilościach.

A jeść i pić trzeba.

Wyśrubowane ceny w nielicznych otwartych sklepach tylko wzmagają głód pieniądza. Którego brakuje, gdyż rząd ukraiński zatrzymał transfery gotówki na ogarnięty rebelią wschód. W tej sytuacji co odważniejsi decydują się na wyjazdy na drugą stronę – by w działających po ukraińskiej stronie bankomatach i bankach podjąć swoje oszczędności. Można to zrobić samemu, można – za dziesięcioprocentową opłatą – zlecić owo zadanie pośrednikowi.

Tak czy inaczej, wyprawa wiąże się z koniecznością przekroczenia kilkunastu (!) blok-postów – trzymanych zarówno przez separatystów, jak i ukraińską armię. A i tak efekt końcowy nie jest pewny.

– Wiedzieli, po co jadę. Obserwowali. Napadli, gdy miałam już gotówkę – mimo swojej zdawkowości relacja mieszkanki Doniecka pełna była dramatyzmu. – Wszystko zabrali – kobieta zamilkła na chwilę. – Wszystko.

—–

Ofiara pobicia z selidowskiego szpitala/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Napięcia

Siedząca na przedzie furgonetki kobieta uderzała telefonem o kokpit. Denerwował ją widok ukraińskich żołnierzy stojących koło pojazdu. Jej kuzyn, kierowca, rzucał pod nosem rosyjskie przekleństwa, zupełnie nie przejmując się naszą obecnością. Chwilę wcześniej razem z Rafałem wsiedliśmy do auta, którym para uciekała z ostrzeliwanego miasta Debalcewo. Poprosiliśmy ich o podrzucenie do Artiomowska, skąd wciąż odchodził publiczny transport. Stamtąd mieliśmy zamiar ruszyć w stronę Kramatorska, gdzie założyliśmy swoją „bazę”.

Póki co jednak staliśmy na blok-poście. I już mieliśmy ruszać, gdy nagle rozsunęły się drzwi auta.

– Zabiorę się z wami na kolejny posterunek – oznajmił ukraiński wojskowy i nie czekając na zgodę kierowcy, usiadł obok mnie, stawiając kałacha między nogami. Miał gęstą blond-czuprynę, rumianą, piegowatą buzię i niebieskie oczy. Nie nosił szpanerskiego multicamu, lecz kurtkę z szerokim futrzanym kołnierzem. Rozpiętą, bez dystynkcji. Z kamuflażem innym niż ten na spodniach. Nie miał kamizelki taktycznej, zasobników na dodatkowe magazynki; całego tego „oszpejowania”, z którym coraz częściej na wschodnio-ukraiński front trafiają żołnierze rządowej armii. Z twarzy sprawiał wrażenie poczciwego ruskiego chłopa, z wyglądu – bałkańskiego czy kaukaskiego watażki.

Zdołaliśmy ujechać kilkaset metrów, gdy kobieta odwróciła się w naszą stronę.

– Po co tu przyjeżdżacie? – wysyczała, patrząc na Ukraińca. – Po co!?

Miała napuchniętą twarz, podkrążone oczy i przetłuszczone włosy w nieładzie. Mogła mieć czterdzieści, ale równie dobrze i ponad sześćdziesiąt lat.

– Dlaczego nie zostaniecie u siebie, na zachodzie!? – w oczach kobiety pojawiły się łzy.

Spojrzałem na Rafała. Obydwaj wiedzieliśmy, o co chodzi. Kijów wysyła na rosyjskojęzyczny wschód żołnierzy pochodzących przede wszystkim z zachodnich i centralnych obwodów, zakładając, że będą bardziej lojalni wobec rządu. Sami się o tym przekonaliśmy, pytając wojskowych o miejsca pochodzenia.

– A wy myślicie, że ja tu chcę być? – odparł łagodnym głosem żołnierz, zwracając głowę w stronę okna.

– Chcecie czy nie, strzelacie! – byłem zdumiony gwałtownością wybuchu kobiety.

– Ja strzelam! – tym razem nie wytrzymał żołnierz. – Ja!? – trzasnął kolbą automatu o podłogę. – Ja!?

Kobieta chyba przestraszyła się tej reakcji, bo wróciła na swoje miejsce.

– Ośmioro wnucząt mam, co one zrobią, jak będą żyć? – zawodziła pod nosem.

Ukrainiec nie reagował.

– Dom rozbity, iść nie ma gdzie – do narzekań przyłączył się kierowca. – Szlag by was wszystkich trafił!

– Saszka – kobieta położyła rękę na ramieniu kuzyna. – Cicho. Cicho, bo zabiją.

I wtedy żołnierz eksplodował po raz drugi.

– Zabiją!? – wrzasnął, chyba urażony sugestią. – Zabiją!? – powtórzył. – W dupie mam was, wasze życie i cały ten pieprzony Donbas! – zapewnił i szarpnął klamką.

Właśnie dojechaliśmy do kolejnego blok-postu – żołnierz wyszedł więc i z całej siły zasunął drzwi. Tak mocno, że furgonetka zadrżała w posadach.

—–

Blok-post przed miejscowością Debalcewo, w kierunku którego trzy dni temu zmierzały ukraińskie oddziały pancerne/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wyspa

Materialna tkanka pokrywająca Ukrainę jest brzydka, koślawa, zużyta i zniszczona. I wcale nie ma to związku z wojną. Infrastruktura tutejszych miast i wiosek sprawia wrażenie, jakby po 1991 roku – gdy upadł Związek Radziecki – pozostawiono ją samej sobie. Nie przejmując się zbytnio naturalnym procesem rozpadu.

Na tle tej szarej, przygnębiającej masy wyróżniają się, niczym wyspy nowoczesności i schludności… stacje benzynowe.

Szczerze mówiąc, owe kolorowe, rozświetlone, klockowate formy pasują do ponurego ukraińskiego krajobrazu niczym pięść do nosa. Ale są – w przypływie optymistycznych myśli przyszło mi nawet do głowy, że stanowią zapowiedź lepszych czasów, które być może czekają Ukrainę.

Na przedmieściach Popasne również stoi stacja benzynowa. Nieczynna, częściowo obłożona workami z piaskiem. Ostrzeliwana, bo będąca elementem rozbudowanego posterunku armii ukraińskiej. To w niej znaleźliśmy schronienie zaraz po przyjeździe do miasteczka. Na dworze było strasznie zimno, rozpalona burżujka – jak określa się tu kozy – dawała zatem złudne poczucie bezpieczeństwa. Tym większego, że stojące na stole wódka i jedzenie budowały klimat przewidywalnej swojskości.

– Grada nie usłyszysz – dowódca, w cywilu milicjant z dochodzeniówki z ponad 20-letnim stażem, przywołał nas do rzeczywistości. – To ponaddźwiękowa rakieta; dopiero, gdy spadnie pierwsza, wiesz, że coś się dzieje.

– Wytrzyma? – jeden z nas wskazał dłonią sufit.

To nie było mądre pytanie. Trudno przecież oczekiwać, by projektanci stacji benzynowych zakładali, że stropy będą musiały poradzić sobie z uderzeniami granatów moździerzowych czy rakiet. „Do dupy z takimi wysypami nowoczesności” – szydziłem z własnych refleksji.

– Kolega zaraz pokaże, gdzie jest najbliższy schron – usłyszeliśmy wymijającą odpowiedź ukraińskiego oficera. – Ale najpierw zjedzcie – mężczyzna uniósł drewnianą tacę z plastrami słoniny.

Była przepyszna. Z pełnymi ustami i pachnącymi dłońmi chwilę później poszedłem zobaczyć ów schron. A właściwie zakryty okop w kształcie „postawionej na głowie” litery L.

Bardzo szybko przyszło nam z niego skorzystać. Huk artylerii nie słabł ani na moment – czasem wręcz narastał, gdy do głosu dochodziły eksplodujące seriami Grady – ale zdołaliśmy się już do niego przyzwyczaić. Ten pojedynek rozgrywał się ponad nami, a pociski spadały na pozycje separatystów oraz armii ukraińskiej odległe od nas o kilka kilometrów.

– Do schronu! – Siergiej, młody inżynier z Winnicy, zmobilizowany do wojska kilka tygodni temu, jako pierwszy zbiegł do jamy.

– Grad? – zapytałem go, gdy już cała nasza dziennikarska czwórka była w schronie.

Żołnierz wzruszył ramionami. Zdaje się, że nie miało to dla niego żadnego znaczenia.

Kilka minut później mogliśmy wyjść. Było późne popołudnie, wiedziałem, że za chwilę zacznie się robić szaro. Chwyciłem więc aparat, chcąc zrobić zdjęcia odległych o jakieś trzysta metrów bloków mieszkalnych. Dzień wcześniej spadły na nie rakiety – w dachu jednego z najbliżej położonych budynków widać było sporą dziurę. I wówczas, kątem oka, dostrzegłem jakiś ruch.

To był mężczyzna – właśnie zamykał drzwi do komórki bądź garażu, po czym schylił się i podniósł stojące obok wiadro. Zdaje się, że miał w nim drewno na opał.

– Tam wciąż mieszkają ludzie!? – spytałem Siergieja, nie spuszczając oka z mężczyzny, który wolnym krokiem ruszył w stronę bloku.

– No tak – usłyszałem w odpowiedzi.

—–

Przedmieścia Popasne/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Żubrówka

Łada gnała jak szalona, co wydawało się zrozumiałe w sytuacji, w której na drogę w każdej chwili mogły spaść rakiety wystrzelone z wyrzutni Grad. Tak przynajmniej twierdzili żołnierze z posterunku, który właśnie opuściliśmy.

Te słowa potwierdzali ukraińscy i gruzińscy dziennikarze – wyraźnie poruszeni, nerwowo palący papierosy. Ich auto utknęło na blok-poście z powodu jakiejś usterki, a oni sami jeszcze godzinę wcześniej byli w Popasne.

– Grady biły jak opętane – mówił jeden z nich. – Jak już wyjeżdżaliśmy, kilka rakiet uderzyło blisko nas.

Mając w głowie te słowa, przykleiłem twarz do szyby. Mimo hałasu silnika wciąż słyszeliśmy złowrogi pomruk artylerii. Wydawało mi się zatem, że prędzej czy później dostrzegę pióropusze nieodległych wybuchów.

Tymczasem na zewnątrz nie działo się nic, zaś mijane wioski sprawiały wrażenie opustoszałych. I wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie armaty, wyrzutnie czy zaczajeni w zabudowaniach strzelcy stanowią dla nas zagrożenie, ale właśnie styl jazdy naszego kierowcy, który za nic miał lód i paskudne dziury.

Mężczyzna obruszył się na sugestię, że pędzi z obawy przed ostrzałem.

– Zabiją to zabiją – odparł, nie ściągając nogi z gazu. – Żonie leki wiozę – dodał kilkanaście sekund później. – Nie chcę, żeby mi baba ducha wyzionęła.

Rzeczywiście nie chciał. Zwolnił dopiero parę kilometrów dalej, przed częściowo zwalonym mostem.

– „Separy” próbowały go wysadzić latem zeszłego roku – tłumaczył, przejeżdżając obok prowizorycznie załatanej dziury. I gdy tylko zjechał z przeprawy, znów ruszył z kopyta. A ja zaśmiałem się w duchu z własnych dylematów. Tuż za blok-postem, siedząc już w ładzie, zrobiło mi się głupio, gdy zakładałem hełm. Przecież kierowca nie miał żadnej ochrony. Teraz jednak czułem, że to wcale nie był zły pomysł. „Przynajmniej nie obiję sobie łba, jak wylądujemy w jakimś rowie”.

*          *          *

Drobna sylwetka ukraińskiego żołnierza wyrosła na tle prowizorycznych budynków posterunku. Kierowca zaczął hamować, a lekko pochylony wojskowy ruszył biegiem w stronę naszego auta.

– Wychodźcie, wychodźcie! – krzyczał. – Do schronu! – wskazał ręką najbliższą jamę, nakrytą żelbetową płytą i workami z piaskiem. Odgłosy wymiany artyleryjskiego ognia brzmiały niezwykle donośnie. W zasięgu wzroku widać zaś było leje i powalone wybuchami drzewa. Kolejny raz nie trzeba nam było powtarzać – migiem opuściliśmy ładę i chwilę później siedzieliśmy w schronie. Nie dłużej niż dwie minuty.

– Chodźcie – młody żołnierz jako pierwszy wyszedł z bunkra, kryjąc się za ścianą z worków z piaskiem. – Musicie przebiec tam – wskazał ręką na budynek stacji benzynowej odległy o jakieś sto metrów. – Tam jest nasz dowódca.

– A gdzie jest nasz kierowca? – spytałem, dopiero teraz zorientowawszy się, że starszego pana nie ma między nami.

– No pojechał dalej – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Idźcie, idźcie – ponaglił.

Ruszyliśmy jeden za drugim. Po lodzie, poganiani hukiem kanonady i nawoływaniami oficera, stojącego w drzwiach stacji.

– Raźniej chłopcy, raźniej! – krzyczał, a gdy przekroczyłem prób budynku, klepnął mnie w ramię. – Zapraszamy! – dodał głosem gospodarza, ucieszonego wizytą gości.

Cóż, stół rzeczywiście był suto – jak na wojenne warunki – zastawiony.

– Mamy wasz wigor – jeden z nas wyjął z plecaka ziołowo-alkoholowy wynalazek z tutejszych aptek, ponoć wzmagający potencję.

– A my… – wojskowy uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szafeczki. – A my mamy waszą żubrówkę.

—–

Jeden z ukraińskich blok-postów/fot. Marcin Ogdowski

Wódka jak wódka - na stole była też słonina/fot. Rafał Stańczyk
Wódka jak wódka – na stole była też słonina/fot. Rafał Stańczyk

Postaw mi kawę na buycoffee.to