„Międzyrzecze”

Dziś jest ten dzień! Na rynku ukazała się moja nowa książka, powieść pt.: „Międzyrzecze”. O czym traktuje? Pozwolę sobie wykorzystać notkę wydawniczą.

Wojny miało nie być. Rosja boryka się z poważnymi problemami, a Polski strzegą sojusze i silna armia. Znamy te argumenty, prawda? A jednak konflikt wybucha. Pancerne zagony wroga przelewają się przez granicę niepowstrzymaną, zdawać by się mogło, falą. NATO nie śpieszy się ze zbrojną interwencją – musi nam wystarczyć wysłany wcześniej sprzęt i szczupły amerykański kontyngent. Czy dodatkowe bataliony Leopardów, kolejne F-16 i pokaźna liczba baterii Patriot pozwolą wygrać tę wojnę? Przetrwać starcie z gigantem? Naczelne dowództwo Wojska Polskiego decyduje się na wdrożenie kontrowersyjnego planu Międzyrzecze…

„Międzyrzecze” to dla mnie swoisty debiut, po raz pierwszy bowiem napisałem o wojnie od początku do końca wymyślonej. Nie zmienia to faktu, że powieść jest mocno zakotwiczona w rzeczywistości…

(i tu znów oddaję głos wydawcy):

…a Ogdowski – z wykształcenia socjolog – pozostał wierny swojemu stylowi narracji. Oglądamy więc wydarzenia z różnych jednostkowych perspektyw, które złożone w całość dają obraz wojny jako doświadczenia granicznego. W ramach którego nie sposób jednoznacznie osądzić poczynań uwikłanych w dramatyczne wydarzenia ludzi.

Wojna wywleka z nas najlepsze i najgorsze cechy, często obie jednocześnie. I tacy są moi bohaterowi – ani dobrzy, ani źli; po prostu, próbujący przetrwać. Jak osoby, które spotkałem na swojej reporterskiej drodze, włócząc się po różnych wojnach i kryzysach.

Szukajcie w dobrych księgarniach, czytajcie i dawajcie znać, co o „Międzyrzeczu” sądzicie.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pan…

Podczas niedzielnych wyborów aż 60 tys. osób zagłosowało na Marka Kuchcińskiego – mając za nic fakt, że marszałek „sprywatyzował” sobie flotyllę samolotów VIP. Rodzina i znajomi królika? Chyba nie – dziesiątki tysięcy osób to za dużo, by mówić o takich powiązaniach.

A zatem skąd ów wynik? Czyżby do wyborców z Podkarpacia nie dotarły informacje o nadużyciach drugiej osoby w państwie? Mają je za nic? A może chodzi o słynny już mechanizm, zawarty w potocznym powiedzeniu: „ta władza też kradnie, ale przynajmniej się dzieli”? Pewnie na każde z tych pytań można by odpowiedzieć „tak”, lecz moim zdaniem, należałoby szukać głębiej.

Część moich znajomych apeluje, by nie przywoływać argumentów o pochodzeniu, wykształceniu czy wieku pisowskiego elektoratu. Bo ta, z gruntu elitarystyczna narracja, tylko utrwala wewnątrzpolskie podziały. Czyli co – nie pisać, że kot miauczy, bo jest kotem, i przypominanie mu kociego pochodzenia to faux pas? No sorry…

Do rzeczy. Setki lat pańszczyzny ukształtowały przedmiotowe wzorce zachowań pośród ofiar tego systemu – chłopi byli w relacjach z panami nikim i dobrze o tym wiedzieli. Nie brak opinii, które porównują ten stan do niewolnictwa w USA. Większość współczesnych Polaków to potomkowie chłopów pańszczyźnianych. Mechanizm społecznego dziedziczenia powoduje, że – w mniejszym lub większym stopniu – powielamy zachowania naszych przodków. Także te, których wolelibyśmy się wyzbyć.

Co ma pańszczyzna do wyboru Kuchcińskiego? Ano tak jak kiedyś chłop godził się, by pan zabierał mu większość zbiorów, by lepiej jadł, mieszkał, miał przywileje, tak dziś wyborca godzi się, by polityk nadużył władzy. „Bo panu wolno, panu się należy”. I jeszcze skapnie coś z pańskiego stołu…

Zatem Kuchciński mógł wozić tyłek luksusowym samolotem, mógł użyczać go rodzinie – i jednocześnie mógł liczyć na głosy wyborców. „Bo panu się należy”.

Od dekad wyzbywamy się tego pańszczyźnianego jarzma. PRL – jakkolwiek wyzwolił chłopów – poprzez swe autorytarne zapędy, nie wniósł w to dzieło wielkiego wkładu. Pana już się nie baliśmy, ale władzy – owszem. Tak naprawdę zatem dopiero od 30 lat możemy mówić o stopniowym uwalnianiu się z niewolniczej mentalności. W niektórych regionach Polski idzie to lepiej, w innych gorzej. Przodują, co oczywiste, społeczności wielkomiejskie, w większym stopniu wystawione na kulturowe zmiany. Znacznie gorzej jest w małomiasteczkowej i wiejskiej Polsce. Na przykład na Podkarpaciu.

Najistotniejszym hamulcowym od zawsze pozostaje kościół – jedyna pozostałość po feudalizmie we współczesnym porządku instytucjonalnym. To jego urzędnicy narzucają wiernym relacje patron-klient, wymuszają uległość, lojalność, daniny. Odwołując się do „boskiego namaszczenia”, usiłują modelować politykę i ustrój naszego kraju. „Bo im się należy”.

Zatem z kościołem na karku nadal będziemy pielęgnować w sobie pozostałości pańszczyźnianej natury. Co grozi nie tylko wyborem aferzystów, ale generalnie wpływa na jakość i skalę naszego uczestnictwa w życiu społeczno-politycznym. Przekonanie, że „nic nie mogę, nie ma więc sensu głosować”, to inna strona tego samego medalu…

—–

Nz. Vipowski G-550, fotografia z albumu „Sięgając nieba”/fot. Bartek Bera

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Al”

Co jest niezbędną cechą każdego astronauty? Poczucie humoru – nie ma wątpliwości pułkownik Alfred Worden, członek misji Apollo 15. „Al” – jak każe do siebie mówić – trenował niemal trzy lata, bez gwarancji, że kiedykolwiek wystartuje w kosmos. – Gdyby nie umiejętność robienia sobie żartów, na pewno bym nie przetrwał – przekonuje legenda astronautyki.

Wordena humor nie opuścił także podczas wyprawy. Gdy kapsuła z trzyosobową załogą wylądowała już na Pacyfiku, zawisł nad nią śmigłowiec marynarki wojennej USA.

– Daliśmy marynarzom do zrozumienia, że dla nas, pilotów sił powietrznych, konieczność skorzystania z ich pomocy nie jest zbyt komfortową sytuacją – śmieje się 87-letni dziś pułkownik.

Spotkanie z Alem odbyło się w krakowskiej siedzibie Motorola Solutions
Spotkanie z „Alem” odbyło się w krakowskiej siedzibie Motorola Solutions

Worden przebywał w kosmosie dwanaście dni, na przełomie lipca i sierpnia 1971 roku. Samotnie krążył wokół Księżyca, podczas gdy dowódca misji, David Scott, i pilot modułu księżycowego, James Irwin, eksplorowali powierzchnię ziemskiego satelity. „Piętnastka” była dziewiątą misją załogową programu Apollo i czwartą, podczas której doszło do lądowania. Była to zarazem pierwsza wyprawa charakteryzująca się dłuższym, trzydniowym pobytem na Księżycu i skupiająca się, w większym stopniu niż wcześniejsze, na badaniach i obserwacjach naukowych. W drodze powrotnej Worden opuścił moduł dowodzenia, aby wyjąć film z kamer panoramicznych, niedostępnych z wnętrza pojazdu. Tym samym wykonał spacer kosmiczny jeszcze na orbicie Srebrnego Globu, w odległości trzystu piętnastu tysięcy kilometrów od Ziemi.

– Spędziłem w próżni trzydzieści osiem minut, mając doskonały widok i na Ziemię, i na Księżyc – wspomina pułkownik. – Niesamowite doznanie…

Odbyło się ono z okazji 50. rocznicy lądowania na Księżycu
Odbyło się ono z okazji 50. rocznicy lądowania na Księżycu

Na tyle niesamowite, że nie zanosi się na „powtórkę z rozrywki”. Zapytany o powrót człowieka na Srebrny Glob, Alfred Worden wskazuje inny cel – Marsa. Ale nie ma złudzeń, że stanie się to za jego życia.

– Potrzeba nam co najmniej trzydziestu lat – mówi, dodając, że technologia jest dziś dużo doskonalsza niż przed laty, lecz jednocześnie stała się koszmarnie droga. – Zapomnijmy o międzypaństwowym wyścigu – przekonuje. – To nieefektywna forma podboju przestrzeni kosmicznej.

Trudno nie przyznać pułkownikowi racji. Program Apollo kosztował rząd Stanów Zjednoczonych ponad dwadzieścia pięć miliardów ówczesnych dolarów. Przy uwzględnieniu inflacji, dzisiaj byłaby to suma niemal czterokrotnie większa.

– Żadnego kraju nie stać na wyłożenie takich pieniędzy z własnej kieszeni – twierdzi Worden. – Międzynarodowa współpraca to konieczność.

Al chętnie rozdawał autografy...
„Al” chętnie rozdawał autografy…

Te słowa mają jeszcze inny, symboliczny wymiar. Program Apollo był dzieckiem swoich czasów – przede wszystkim politycznej i militarnej rywalizacji między USA a ZSRR. Waszyngton, w ramach zimnowojennych rozgrywek, usiłował udowodnić Moskwie technologiczną i organizacyjną wyższość, przy okazji testując rozwiązania techniczne, niezbędne do zwycięstwa w wyścigu zbrojeń. Ów zimnowojenny rys można było dostrzec w życiorysach astronautów, z których większość trafiła do NASA z wojska

– Czułeś się żołnierzem wysłanym na kosmiczną misję czy naukowcem zaangażowanym w badanie Księżyca? – pytam „Ala”.

– Byłem człowiekiem, któremu przydały się oba rodzaje treningu – i wojskowy, i naukowy – odpowiada dyplomatycznie astronauta.

Dziś większość jego następców to cywile, a on sam mówi o dawnych rywalach per „przyjaciele” – co stanowi niemały powód do radości.

...i odpowiadał na pytania dziennikarzy
…i odpowiadał na pytania dziennikarzy

Cieszy również to, że Warden – mimo zaawansowanego wieku – nie rezygnuje z działalności publicznej. Do Polski przyleciał na zaproszenie Motoroli Solutions – firmy mocno zaangażowanej w program Apollo – aby opowiedzieć o kulisach kosmicznego podboju z perspektywy jego uczestnika.

I tu odrobina osobistej refleksji. Kilka lat temu dopadła mnie choroba – akurat w przededniu spotkania z Markiem Edelmanem. Musiałem je odwołać, choć bardzo chciałem poznać przywódcę żydowskiego ruchu oporu. Parę tygodni później pan Marek zmarł – a ja zostałem w poczuciu nieodwracalnej straty. Jako dziecko marzyłem o sposobności porozmawiania z kimś, kto odbył księżycową misję. Wówczas, w czasach komuny, było to marzenie ściętej głowy. Na szczęście świat się zmienił i dawne marzenie udało się zrealizować.

– Eee – macha ręką „Al”, gdy przekonuję go, jak wielki zaszczyt mnie spotkał.

Zdaje się, że ów brak nadęcia i bezpretensjonalny sposób bycia to wizytówka pułkownika.

– Na filmach, gdy rakiety wznoszą się w powietrze, twarze astronautów wykrzywiają dziwaczne grymasy – „Al” robi zabawną minę. – Z naszymi buziami wszystko było w porządku, a o tym, że już wystartowaliśmy, poinformowała nas wieża kontroli lotów. Sami nie mieliśmy o tym pojęcia. W starcie nie ma nic dramatycznego.

Śmieję się, słysząc te słowa. W sumie nie chodzi o nic więcej, tylko o eksplozję, niemal dosłownie pod tyłkiem, setek ton paliwa. Rzeczywiście, nic dramatycznego…

—–

Fot. Dzięki uprzejmości firmy PR Inspiration

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Niezwyciężony

Fanom historii alternatywnych Marcina Ciszewskiego przedstawiać nie trzeba. Reszcie napiszę tylko, że to autor kultowej serii „WWW…”, opartej o założenie, że kilkusetosobowy, uzbrojony po zęby oddział współczesnego Wojska Polskiego, trafia do przeszłości. I zaczyna swoją wędrówkę od września 1939 roku, po Powstanie Warszawskie. Korygując dość istotnie przebieg walk i niemiecką okupację. Wiem, brzmi niezbyt mądrze, ale uwierzcie mi, czyta się to dobrze, mając przy tym nielichą zabawę i – mimo wszystko – świetną lekcję historii. Marcin bowiem zręcznie wplata prawdziwe wątki w wymyśloną opowieść.

W swojej najnowszej książce Ciszewski zmienia nieco formułę. Nie ma już zabawy z pogranicza fantastyki, dostajemy za to alternatywny świat, oparty wszak o technologiczną realność prawdziwego 1941 roku. Żadnych cudów na kiju typu urządzenie do podróży w czasie. Bo choć tytułowy „Invictus” (ang. „Niezwyciężony”) – okręt przewagi strategicznej, kilkukrotnie większy i cięższy od największych pancerników przeciwnika – wydaje się być potworem nie z tego świata, wszystko, czym dysponuje, dało się zbudować na przełomie lat 30. i 40. „George Washington” – jak oficjalnie nazywa się ów kolos – ma to po prostu większe (czy ma tego, po prostu, więcej…).

Wojna, która już była

Po co? To pytanie, które można rozważyć na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, pozostając w uniwersum wyznaczonym przez ramy książki. Robi to sam Ciszewski, wkładając w usta głównego bohatera szereg wątpliwości związanych z sensownością budowy superpancernika, w sytuacji, w której wyraźnie rysuje się nowa tendencja w prowadzeniu wojen morskich. Na pierwszą linię wychodzą lotniskowce i to one – za sprawą swoich samolotów – zaczynają decydować o przebiegu bitew. Wpływowi wojskowi i politycy dopinają jednak swego, co – jak chyba trafnie odczytuję intencje autora – ma być ilustracją starego jak samo wojowanie problemu – że większość armii świata zawsze przygotowuje się do wojny, która już była. A tylko nieliczne, zazwyczaj te planujące agresję, idą w kierunku innowacji. Jak to się zwykle kończy, dobrze wiemy.

No i jest jeszcze druga płaszczyzna – jej wskazanie to atrybut recenzenta. Zastanawiam się zatem, po co historii opisanej w „Invictusie” ów superpancernik? Niezależnie od jego osadzenia w realiach, lepiej czytałoby się opowieść, w której US Navy miałaby to, czym rzeczywiście dysponowała w 1941 roku. Więcej, mniej – to już rzecz drugorzędna. Niezwykłą wartością alternatywnych historii jest bowiem to, że po ich lekturze możemy sobie powiedzieć: hmm, no tak mogło się przecież stać.

Urrraaaa na USA!

A co dzieje się w „Invictusie”? Ano mamy tu świat, w którym Polacy przegrywają Bitwę Warszawską w 1920 roku. Bolszewicy idą dalej, oddolne, rewolucyjne ruchy ułatwiają im zdobycie Niemiec, Francji i całej zachodniej Europy. Broni się tylko Wielka Brytania, ale 20 lat później – mimo pomocy USA – i ona upada. Azja i Europa stają się Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich, bezwzględnie zarządzanym przez Stalina, który w grudniu 1941 roku wysyła siły inwazyjne na USA. Ich część atakuje kontynent przez Cieśninę Beringa i Alaskę, jednak główne uderzenie ma nastąpić na atlantyckie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Potężna flota desantowa płynie więc przez ocean – i to na jej spotkanie rusza „George Washington” i resztki przetrzebionej w wojnie angielskiej (alternatywna Bitwa o Anglię), US Navy.

Nie opowiem wam, jak się to kończy – trudno wszak mówić o prostym happy endzie. Raczej mamy tu wstęp do kolejnej książki (całego cyklu?). Tak czy inaczej, fani powieści marynistycznej, morskiej batalistyki (czy batalistyki w ogóle), będą ukontentowani. Mając w sobie marynarskie geny, a za sobą lekturę chyba wszystkiego, co w latach 80. i 90. dało się zdobyć na temat bitwy o Atlantyk i wojny na Pacyfiku, z satysfakcją czytałem o kolejnych pojedynkach „Invictusa” i jego zespołu. Ma to nerw, ma dynamikę. I właśnie z uwagi na tę część, jestem w stanie dać książce 6 na 10 punktów.

Świat pełen szarości

Dwa zabieram za sposób narracji – nie lubię powieści pisanych w czasie teraźniejszym, zwłaszcza zaś w osobie pierwszej (wprowadzanie wątków będących doświadczeniem innych osób wychodzi wówczas bardzo karkołomnie). Jeden za „Invictusa” i koncepcję superpancernika, płynącego na spotkanie armady.

A za co uszczknąłem z zestawienia jeszcze jeden punkt? Za wizję radzieckiego imperium. Ciszewski pisze o nieludzkim systemie, zarządzanym wyłącznie strachem i strachu będącym istotą życia obywateli ZSRR. Oczywiście, zawsze może powiedzieć – w mojej książce tak właśnie ma być i jest. Jego prawo. Problem w tym, że Marcin bawi i uczy – może więc zostawić Czytelnika z przekonaniem, że Sowiety to było piekło na ziemi. A jakkolwiek był to paskudny ustrój, zwłaszcza w czasach Stalina, ludzie starali się w nim normalnie żyć. Bawili się, kochali, uczyli, pracowali, wielu wierzyło, że ma dobre życie. Skąd tak powszechny w postsowietach sentyment za komunizmem, u nas zresztą też obecny? Ano stąd. O diabelskim imperium zła, będącym niczym jeden wielki obóz koncentracyjny, mogą sobie pisać Amerykanie czy Europejczycy z Zachodu. Oni nie mają pojęcia, jak się tu żyło. Od autorów z tej części kontynentu oczekiwałbym kreski przesiąkniętej szarością. Nasz świat bowiem nigdy nie był czarno-biały.

—–

W historii Ciszewskiego Japonia sprzymierza się z ZSRR. Do sowieckiej armady płynącej w stronę USA, dołączają cesarskie superpancerniki „Yamato” i „Musashi”/fot. Yamato Museum/domena publiczna

invictus_okladka

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Niezapominanie

Już kilka miesięcy temu Netflix udostępnił serial dokumentalny pt.: „Einsatzgruppen – brygady śmierci”. Algorytm zaproponował mi go od razu, ale długo wzbraniałem się przed oglądaniem. Wiedziałem, że na to trzeba odpowiedniej psychicznej dyspozycji, a jakoś nie czułem się na siłach, by wracać do tematu zbrodni popełnionych przez SS.

Kilka dni temu odpaliłem pierwszy odcinek, ostatni obejrzałem dziś w nocy. Skończyłem wbity w kanapę.

„Einsatzgruppen…” oparto o klasyczną formułę. Składają się nań archiwalne filmy, zdjęcia, są relacje żyjących jeszcze świadków, ocaleńców i morderców (film powstał dziesięć lat temu), opatrzone komentarzami historyków. Niby większość faktów była mi już znana, sporą część kadrów i zdjęć widziałem przy innych okazjach, a mimo to film zostawił mnie z przerażającą, nową dla mnie konstatacją. Grupy specjalne SS liczyły sobie zaledwie 3000 osób – a odpowiadały za śmierć milionów ludzi, głównie Żydów. Tajemnicą ich zatrważającej skuteczności były oddziały pomocnicze, w których służyli ochotnicy z podbitych przez Niemców krajów. To głównie oni mordowali; esesmani zawiadywali zbrodniami, dokumentowali je, gdy trzeba było, dobijali rannych.

Prawdziwi architekci i inżynierowie zagłady. Teraz trochę lepiej rozumiem, jak można było podejść do ludobójstwa z urzędniczą skrupulatnością, jako do logistycznego wyzwania.

Ale zabijani nie byli cyferkami. Uświadomili to sobie nawet najbardziej zatwardziali naziści, gdy przed oczami stanęło im widmo klęski III Rzeszy. Wtedy nastąpił drugi akt dramatu z Einsatzgruppen w roli głównej – próby tuszowania zbrodni. I tu znów Niemcy nie brudzili sobie rąk – do otwierania masowych grobów, palenia ciał i mielenia kości ofiar wykorzystywali więźniów. Jeden z nich, Żyd, opowiada w filmie o koledze, który w opróżnionym z trupów dole znalazł legitymację wuja. Jego samego nie mógł zidentyfikować, zwłoki bowiem, po dwóch latach w ziemi, były już w stanie zaawansowanego rozkładu. Uznał więc ów kolega, że najpewniej zaniósł na stos krewnego, nawet o tym nie wiedząc. „Wtedy i ja zdałem sobie sprawę, że mogłem spalić własnych rodziców” – mówi do kamery starszy pan. „Bo nie rozpoznałem ich ciał”.

Niemniej poruszające są kadry zarejestrowane podczas procesu Adolfa Eichmanna w Izraelu. Piszę o fragmencie, w którym Leon Wells (zd. Weliczker), były żydowski więzień zmuszony do tuszowania zbrodni, relacjonuje, na czym polegała jego praca. W 1961 roku Wells jest już obywatelem USA. Po angielsku mówi z wyraźnym wschodnioeuropejskim akcentem. Wolno, prostymi zdaniami, bez aluzji i dygresji. Lecz to nie tak, że ocaleniec słabo zna ów język. Już po usłyszeniu kilku zdań staje się oczywiste, że mężczyźnie chodzi o to, by być do bólu konkretnym. Techniczne aspekty zbrodni brzmią wówczas jeszcze bardziej złowieszczo. I nie sposób ich zapomnieć…

A pamięć – czy jak kto woli niezapominanie – są dziś kluczowe. Bo żyjemy w czasach, kiedy państwowa ideologia coraz mocniej osadza się na wskazywaniu wrogów, kiedy wspiera ją w tym kościół, mówiący o „zagrożeniu dla kultury i wiary ojców”. I pisząc o skutkach tych działań, nie mam na myśli półgłówków urządzających w lesie „urodziny Hitlera”. Idzie mi o to, że postawy wyrażające nacjonalizm, ksenofobię, antysemityzm i homofobię, przestały być dziś powodem do obciachu. Coraz więcej Polaków, coraz częściej, publicznie, obnosi się z nimi, mając je za powód do dumy.

Od słów do czynów daleka droga, ale jest się czym niepokoić. Dlatego warto obejrzeć i nakłonić znajomych do obejrzenia „Einsatzgruppen – brygady śmierci”. A kto nie ma czasu, niech poświęci kilka minut na załączony fragment jednego z najlepszych seriali wojennych – „Kompanii braci”. Widać tam doskonale, do czego prowadzi szaleństwo społecznego wykluczania…

—–

Nz. Jedna z tysięcy egzekucji przeprowadzonych przez grupy specjalne na terenach okupowanych ZSRR/fot. domena publiczna

Postaw mi kawę na buycoffee.to