Relatywizacja

Na początku sądziłem, że oglądam niechlujną, zaimprowizowaną instalację elektryczną, służącą do poprowadzenia prądu w głąb piwnicy. Jednak maleńkie klemy wieńczące druty nie pasowały mi do tego wyobrażenia. Oklejone przezroczystą taśmą kartoniki również miały się nijak do pierwotnie przypisanej funkcji. Przytwierdzono je do kabli i opisano po rosyjsku. „Usta”, „oczy”, „nos” – każdy kartonik miał swój własny przewód.

– Oni tym torturowali ludzi – odezwał się mój przewodnik.

– Jakich? – spytałem.

– Najpierw nauczycieli, urzędników, miejscową elitę, a potem łapali i przetrzymywali w piwnicy kogo popadnie. Z początku krzywdzili naszych planowo, później chyba tylko dla przyjemności – mężczyzna uśmiechał się smutno.

Nie chciał wchodzić do tej piwnicy. Znał jej przeznaczenie z czasów rosyjskiej okupacji, wszyscy w Cyrkunach je znali. Nieduże pomieszczenie pod budynkiem miejscowej szkoły już w pierwszych dniach „ruskiego miru” przekształcono w katownię. A samą szkołę w koszary. Żołdacy putina zmienili budynek w ruinę wymagającą generalnego remontu. O czym do tej pory nie było mowy, bo większość dzieci rodzice wywieźli do pobliskiego Charkowa lub dalej, a i pieniędzy na odbudowę zwyczajnie brakowało. Pozostała więc szkoła zdemolowana i opuszczona, a piwnicę pod nią szerokim łukiem omijały nawet miejscowe żuliki.

– Trochę strach tu siedzieć – usłyszałem z ust przewodnika.

– Te druty, jeśli rzeczywiście nimi torturowano, to narzędzie zbrodni – zauważyłem. – Ktoś powinien je zabezpieczyć.

– Daj spokój, takich piwnic były w Ukrainie setki… – mężczyzna machnął ręką. Wkurzyła mnie ta nonszalancja, ale nie był to pierwszy raz, kiedy się z nią zetknąłem. Zobojętnienie wspólnoty, z której wywodzą się ofiary, to jeden z efektów skali rosyjskich zbrodni. Jest w Ukrainie sporo pieczołowicie prowadzonych śledztw – zwłaszcza te, w które angażują się podmioty międzynarodowe – ale jest też masa jedynie zarejestrowanych zdarzeń, czemu nie towarzyszy gromadzenie obfitego materiału dowodowego. Wspomniane zobojętnienie to raz, dwa, zapewne nie bez znaczenia jest w tym kontekście wschodnie bałaganiarstwo, wzmocnione wojennym chaosem.

Ale w jednym mój rozmówca miał rację – katowni było w Ukrainie mnóstwo.

—–

Kilkanaście dni temu natknąłem się na rysunek francuskiego satyryka. Przedstawiał on karykaturalne postaci putina i szojgu, wpatrzone w ekran telewizora. „Jak ci Żydzi mogą tak bombardować cywilów w Gazie?”, pytał pierwszy. Na co drugi odparł: „Ale panie prezydencie, to są zdjęcia naszych z Ukrainy…”. Satyra wykrzywia świat, w tym konkretnym przypadku przypisując putinowi naiwność, o którą nie sposób go podejrzewać. Ma bawić – temu zwykle służy owo odkształcenie – a zarazem sygnalizować już całkiem poważne problemy. Wojna w Izraelu spadła rosji niczym gwiazdka z nieba, a jeden z najatrakcyjniejszych wymiarów tego daru ma charakter propagandowy. Determinacja, z jaką Izraelczycy przeprowadzają zbrojną ripostę wobec Hamasu – skutkująca dużą liczną ofiar ubocznych wśród cywilnych Palestyńczyków – służy moskalom do relatywizacji zbrodni popełnionych przez nich w Ukrainie. „Spójrzcie na Żydów. My, w porównaniu z nimi, wcale nie jesteśmy tacy źli/rosjanie wcale nie są tacy źli”, przekonują kremliny i pracujący dla nich aktywiści medialni z innych krajów, także ci z naszego podwórka. Narracja ta – żerując na naiwności użytecznych idiotów, antysemityzmie, ukrainofobii, ale i zupełnie zrozumiałym moralnym oburzeniu (wszak każdego zdrowego psychicznie człowieka oburza widok zabitego dziecka) – zyskuje ograniczoną, ale wcale niemałą popularność. Tymczasem jest niczym innym jak gwałtem na logice, faktach i przyzwoitości.

—–

W październiku 2022 roku rosjanie rozpoczęli – idąc tropem ich propagandy – „bój o ukraińską energetykę”. Już wtedy przekonywali, że uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe to oczywisty sposób prowadzenia wojny, próbując odkleić te działania od etykiety zbrodni wojennej. Tymczasem skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Atakowanie infrastruktury krytycznej, jeśli nie jest bezpośrednio wykorzystywana przez wojsko, JEST zbrodnią wojenną. Fakt, że w Ukrainie nie udało się osiągnąć deklarowanego celu – nie doszło do złamania woli walki na skutek „przeniesienia kraju w średniowiecze” i masowych zgonów – nie wynika z rosyjskiej dobroduszności. Nie jest przejawem tejże fakt, że naloty w ramach „boju o energetykę” pozbawiły życia „zaledwie” kilkuset cywilnych Ukraińców. Taki wynik to skumulowany efekt rosyjskich słabości – niedostatku środków walki, ich ułomności, niewłaściwego planowania, rozpoznania itp. – oraz ukraińskiej skuteczności – nade wszystko wysokiej jakości obrony przeciwlotniczej, ale i dobrej organizacji pracy, pozwalającej na szybkie, bieżące remonty uszkodzonej infrastruktury. Tym niemniej – raz jeszcze to podkreślę – cele Moskwy były jak najbardziej zbrodnicze.

Wróćmy do początku pełnoskalowej wojny. Dziennikarskie śledztwo 'New York Timesa’ pozwoliło odtworzyć chronologię masakry w Buczy. Dochodzenie oparto o zapisy z kamer monitoringu, treści przechwyconych rozmów telefonicznych rosjan (w tym rozmów prowadzonych z telefonów ofiar), odszyfrowane wiadomości radiowe i zeznania świadków. W okupowanej między 5 a 31 marca 2022 roku Buczy znaleziono łącznie ponad 400 zabitych cywilów. Mordercami z ul. Jabłońskiej – gdzie było szczególnie dużo ofiar – okazali się żołnierze 234. Pułku Desantowo-Szturmowego z Pskowa, elity rosyjskiej armii. Zidentyfikowano ich na podstawie sprzętu, naszywek, radiowych kodów czy tak banalnych z pozoru danych jak oznaczenia skrzynek amunicyjnych (z NYT współpracowali eksperci z Instytutu Studiów nad Wojną). „Zbrodnia w Buczy była częścią celowego i systematycznego, bezwzględnego aktu zabezpieczenia drogi do Kijowa”, napisano w raporcie. Żołnierze „przesłuchiwali i strzelali do nieuzbrojonych mężczyzn w wieku poborowym i zabijali tych, którzy stanęli im na drodze, niezależnie od tego, czy były to rodziny z dziećmi próbujące wydostać się z miasta, miejscowi wychodzący do sklepu, czy po prostu jadący do domu na rowerze”.

Wiosną br. opublikowano raport komisji dochodzeniowej Rady Praw Człowieka ONZ. Wyszczególnia on cały katalog zbrodni popełnionych przez rosję: umyślne zabójstwa, ataki na ludność cywilną, nielegalne przetrzymywanie ludzi w niewoli, gwałty i przymusowe deportacje dzieci. „Wiele umyślnych zabójstw, przypadków nielegalnego pozbawiania wolności, gwałtów i aktów przemocy seksualnej nastąpiło podczas przeszukań domów, których celem było znalezienie członków ukraińskich sił zbrojnych lub broni”, stwierdza raport. Samowolnie więzieni ludzie byli często przetrzymywani przez rosyjskie siły zbrojne w fatalnych warunkach w przepełnionych celach. „W jednym przypadku dziesięcioro starszych ludzi zmarło z powodu nieludzkich warunków w piwnicy jednej ze szkół, a inne więzione osoby, w tym również dzieci, musiały dzielić to samo pomieszczenie z ciałami zmarłych”. Podczas gwałtów członków rodziny, także tych najmłodszych, zmuszano do oglądania zbrodni.

—–

Według najnowszych danych Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka, od początku inwazji rosji na Ukrainę zginęło ponad 9 tys. cywilów, a blisko 16 tys. zostało rannych. W raporcie podkreśla się, że rzeczywiste liczby ofiar cywilnych są znacznie wyższe, należy bowiem wziąć pod uwagę opóźnienia w otrzymywaniu informacji z miejsc, w których toczą się walki oraz fakt, że wiele doniesień jest wciąż niepotwierdzonych. Dotyczy to w szczególności Mariupola, Lisiczańska, Popasnej i Siewierodoniecka, miast okupowanych przez rosjan, którzy odmawiają przekazywania szczegółowych danych. Zachodnie agencje wywiadowcze szacują – w oparciu na przykład o dane z obserwacji satelitarnej – że tylko w Mariupolu zginęło co najmniej 20-25 tys. cywilów. Do takich wniosków przywodzi m.in. analiza przyrostu obszarów przeznaczonych na pochówki. W związku z tym ogólna liczba ofiar cywilnych może być nawet siedem razy wyższa. I oczywiście, część z tych osób mogła zginąć bezpośrednio na skutek działań armii ukraińskiej. Ale obrońcy Mariupola nie musieliby się bronić, gdyby nie zostali napadnięci. Nie ryzykowaliby życiem cywilów, gdyby rosjanie pozwolili mieszkańcom wyjść z miasta – na co moskale przystali dopiero po pewnym czasie, wcześniej strzelając do kolumn uciekinierów. Niezależnie od przebiegu pojedynczych incydentów, odpowiedzialność za wszystkie śmierci spoczywa na rosji.

To rosja wreszcie ponosi odpowiedzialność za śmierć ćwierci miliona żołnierzy (z czego dwie trzecie własnych) i rany kolejnych ponad 300 tys. (w tym 120 tys. Ukraińców). Tak, takie są statystyki tej wojny. I nie umniejszą ich zabiegi typu „a w Gazie i Izraelu przez miesiąc zginęło 10 tys. ludzi”. Nie wiem, czy rzeczywiście aż 9 tys. Palestyńczyków straciło życie po 7 października br. (Izrael zgłasza śmierć 1,3 tys. własnych obywateli). Mam mocno ograniczone zaufanie do danych napływających z Gazy, niemniej gęstość zaludnienia, gęstość zabudowy, jej fizyczne zintegrowanie z infrastrukturą Hamasu (podwójne zastosowanie szkół, szpitali, piekarni itp., będących zarazem koszarami, pozycjami obronnymi czy magazynami amunicji), oraz intensywność izraelskiego ostrzału skłaniają mnie do wniosku, że ofiar musi być dużo. To oczywisty humanitarny dramat, z którym, mimo wielkiej sympatii dla państwa żydowskiego, nie zamierzam dyskutować. Ale nie stanowi on pretekstu do wybielania rosjan, nie jest dla nich okolicznością łagodzącą czy powodem amnestii. Co się stało, już się nie odstanie – odebranych przez moskali i za ich sprawą żyć, nic nie wskrzesi. Kara zatem musi być, także w postaci napiętnowania rosji i rosjan.

A teraz wyobraźmy sobie armię federacji wysłaną nie do rozległej i słabo zaludnionej Ukrainy, a do niewielkiego ludzkiego mrowiska, jakim jest Gaza. Armię zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, pielęgnującą etniczne uprzedzenia. Dowodzoną przez nieudolnych generałów, nieporadną taktycznie, z powodu technologicznego zapóźnienia i braku precyzyjnej amunicji strzelającą wagonami pocisków. Gdybanie, za którym sam nieszczególnie przepadam, ale warto taki eksperyment myślowy przeprowadzić. Warto też – już na koniec – zwrócić uwagę na wymiar informacyjny i społeczny konfliktu na Bliskim Wschodzie, na to, jak rezonuje on w krajach Zachodu. Wiele wiodących mediów nie szczędzi Izraelowi krytyki, podobne słowa padają z ust polityków, liderów opinii, przedstawicieli elit, mas zwykłych ludzi, którzy wychodzą na ulice. Nie przeszkadza to Moskwie i jej propagandzistom w formułowaniu zarzutów „zachodniej hipokryzji”, co jest zarówno krytyką, jak i sposobem na wykazanie własnej wyższości. No więc w kontekście tej wyższości chciałbym Wam przypomnieć, że w rosji mówienie o zbrodniach armii rosyjskiej jest surowo karane – więc się o tym nie mówi. Ba, nawet masowych wystąpień propalestyńskich w tym kraju nie było, bo władza boi się antywojennych protestów, nawet zgodnych z jej oczekiwaniami. Spec-operacja to nie wojna, ale wiadomo, licho nie śpi…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. szkoła w Cyrkunach. Opisana piwnica znajduje się w starej części kompleksu, w widocznym na pierwszym palnie czerwonym budynku/fot. własne

Fatalizm

Wojenno-reporterskie abecadło nakazuje, aby zaraz po przybyciu w nowe miejsce ustalić, gdzie w razie konieczności – ostrzału czy ataku – można by się schronić. Tak też uczyniłem, gdy razem z kolegą-reporterem dotarliśmy do ostatniego blok-postu armii ukraińskiej pod Debalcewem, o które wówczas – zimą 2015 roku – zaczynały się walki.

Żołnierz, którego zaczepiłem, z trudem oderwał wzrok od mojej kamizelki. Później dowiedziałem się, że z tej, którą miał na grzbiecie, ktoś ukradł tylny wkład balistyczny.

– Moździerze walą tu regularnie – zaczął, pokazując wgłębienia w asfalcie i dziury na poboczu drogi. – Jak usłyszymy świst, spieprzamy tu.

„Tu” na pierwszy rzut oka wyglądało jak zrujnowana szopa, która jakimś cudem znalazła się na części jezdni. W istocie jednak był to niewysoki budyneczek ze sporej wielkości pustaków, obłożony workami z piaskiem. Typowa wojenna improwizacja, mająca wszak pewne cechy solidności. Tak przynajmniej sobie wmawiałem, zakładając, że pianka izolacyjna widoczna w szczelinach ścian służy izolacji właśnie – nie zaś, że jest spoiwem łączącym bloczki.

„Przed odłamkami na pewno ochroni” – kalkulowałem, idąc za wojskowym.

– Ale jest jeden problem – Ukrainiec miał brudną twarz, a w niej wielkie niebieskie oczy. Strasznie zmęczone, ale w tej chwili – dałbym sobie rękę uciąć – zerkające na mnie trochę zawadiacko.

Spojrzałem na niego pytająco. Obrócił się i jako pierwszy wszedł do ciemnego pomieszczenia, w którym strasznie śmierdziało spalenizną.

– Wczoraj przywalili nam w dach – powiedział, a ja dostrzegłem solidną wyrwę w żelbetowej płycie. Nakrytą jakąś dyktą, podwiewaną przez wiatr. – Chyba się donieckie pederasty wstrzeliły – dodał.

Tym razem to ja się uśmiechnąłem.

Ale ciężki wojskowy dowcip nie zmieniał faktu, że wcale nie było mi do śmiechu.

– A schron jakiś macie? – odezwał się zza moich pleców kolega.

– No tak – potwierdził wojskowy.

Dziura w ziemi znajdowała się kilkanaście kroków dalej, już na poboczu.

– Grady zniszczyły dreny – mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku pobliskiego pola. – Wykopaliśmy schron, ale podszedł wodą i zatonął. A jak przyszedł mróz, to woda zamarzła.

Faktycznie – jama niemal po sklepienie wypełniona była lodem.

– Nie rozkuwaliście? – spytałem.

– A po co? – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Niedługo nas stąd wycofają, nie ma sensu się męczyć.

– A jak znów przyleci granat?

– To przyleci.

Westchnąłem. Wokoło, jak okiem sięgnąć, było płasko – a my staliśmy w samym środku tej patelni.

Omiotłem wzrokiem najbliższą okolicę, szukając użytecznego narzędzia, najlepiej kilofu. Gdybym go znalazł, sam wziąłbym się za rąbanie lodu. No ale nie znalazłem, ostatecznie więc machnąłem ręką. Nic złego się nie stało, a my kilka godzin później byliśmy już w innym miejscu.

Wtedy, gdy opisana sytuacja miała miejsce, wziąłem ją za przejaw wschodniego fatalizmu. Tego pogodzenia z losem, któremu towarzyszy umniejszanie własnej wartości i, przede wszystkim, niewiara we własną sprawczość. „Czego bym nie zrobił i tak mnie stłamszą, pokonają, zabiją”, oto esencja takiej postawy. Typowej dla rosjan, ale obecnej także pośród innych etnosów, dotkniętych „dobrodziejstwem” rusyfikacji. Dlaczego tę historię wspominam? Rozmawiałem kilka dni temu z zaprzyjaźnionym oficerem ukraińskiej armii. Mniejsza o region, w którym stacjonuje, w każdym razie w pewnym momencie przyznał, że jego ludzie mnóstwo czasu poświęcają na rozbudowę pozycji obronnych.

– Czyli ani kroku wstecz – stwierdziłem. – A inicjatywa wraca do moskali…

– Nie w tym rzecz – zaprzeczył mój rozmówca, wojujący z rosjanami już od dziewięciu lat (z przerwami). – Żołnierz nam się zmienia, dziś jest bardziej samodzielny, bardziej świadomy tego, jak wiele zależy od niego samego. Moi chłopcy po 10-12 godzinach walki padają na twarz, ale i tak biorą saperki i ryją w ziemi. I nieważne, jakie plany ma dowództwo. Nieważne, że za kilka dni zmienią ich koledzy z innego oddziału. Wiesz, że wiosną i latem zeszłego roku wielu naszych żołnierzy zginęło tylko dlatego, że trafili na pozycje jako zmiennicy, a tam nie było nic poza płytkimi dołami? Bo poprzednikom nie chciało się pogłębiać okopów, bo nikt im nie kazał tego robić. Sowiecka wyuczona nieudolność, jeden z największych wrogów ZSU. Z nim też musimy wygrać, żeby przeżyć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Kazimierzowi Mitlenerowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Jakubowi Dudzie, Łukaszowi Podsiadle, Danielowi Alankiewiczowi i Czytelnikowi o pseudonimie Knurek.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Widok z opisanego w tekście blok-postu/fot. własne

Niepewność

Poproszono mnie, bym napisał, kto moim zdaniem wygra wojnę w Ukrainie i co konkretnie to zwycięstwo będzie oznaczać. „Bo chyba trzeba zrewidować myślenie na ten temat…”, twierdzi podrzucający inspirację Czytelnik.

W moim postrzeganiu konfliktu w Ukrainie nie zaszła żadna rewolucja, którą musiałbym Wam sygnalizować, niemniej nie wszyscy są tu ze mną od dawna, a i pojawiły się nowe zmienne, na jakie warto zwrócić uwagę. Zatem pozwolę sobie na komentarz porządkujący dotychczasowe oceny oraz na odrobinę dywagacji.

Przegląd wielu zachodnich mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – Ukraina wojnę przegrywa, nie ma szansy na zwycięstwo, trwają zakulisowe naciski sojuszników, których celem jest zmuszenie Kijowa do rozpoczęcia rozmów pokojowych. Nie podejmę się oceny, ile z tych ponurych doniesień opiera się o nietrafione analizy, ile zaś jest skutkiem działań rosyjskiej agentury wpływu. Faktem jest, że konflikt wszedł w fazę pozycyjną, która w odległym planie premiuje rosję, jednak w perspektywie „dziś” i „jutro” nie pozwala wskazać zwycięzcy. Obaj zawodnicy pozostają w klinczu, zbyt silni, by paść, za słabi, by zadać sobie powalający cios. Nie sposób też wskazać żadnych publicznych wypowiedzi decyzyjnych osób, które potwierdzałyby dyplomatyczną presję na Ukrainę. Znamienne, że redakcje informujące o naciskach, zawsze powołują się na anonimowe źródła. Te oficjalne dystansują się od takich sensacji.

Tak czy inaczej, owe doniesienia mają realny wpływ na nastroje opinii publicznych w Europie i Stanach. Najogólniej rzecz ujmując, optymizmu co do powodzenia ukraińskiej sprawy jest już znacznie mniej, co dotyczy także Polaków i naszej percepcji zmagań na wschodzie.

Samym Ukraińcom tymczasem daleko od defetyzmu.

– Wszystko będzie dobrze, trzeba nam tylko trochę więcej amunicji – przekonywał mnie niedawno Wiktor, przedsiębiorca ze Lwowa. Mężczyzna przed inwazją handlował specjalistycznymi pojazdami, teraz zajmuje się skupowaniem i sprowadzaniem z całej Europy samochodów terenowych, które następnie trafiają do ukraińskiej armii. – Nasi chłopcy wiedzą, jak tego diabła pokonać.

Słowa wolontariusza dobrze korespondują z oficjalnym stanowiskiem władz w Kijowie, które wciąż obstają przy konieczności przywrócenia granic z 1991 r. Wrześniowy sondaż grupy socjologicznej Rating po raz kolejny potwierdza, że taka jest również wola, i takie są nadzieje, większości społeczeństwa: 68 proc. Ukraińców uważa, że w wyniku wojny Ukraina powróci do międzynarodowo uznanych granic z początków niepodległości.

To tyle, jeśli idzie o diagnozę bieżących nastrojów. A jakie są fakty?

Cele rosyjskiej operacji w Ukrainie daleko wykraczały poza granice tego kraju. Kreml, poza fizycznym rozszerzeniem strefy wpływów, rzucił także rękawice NATO, grając na wewnętrzne osłabienie Sojuszu. W obliczu skuteczności rosyjskiej siły miał on wycofać się z Europy Środkowo-Wschodniej, by nie prowokować „niedźwiedzia”. Ten jednak w wymiarze geopolitycznym poniósł spektakularną porażkę i w dającej się przewidzieć perspektywie nic tego nie zmieni. NATO się skonsolidowało i powiększyło, jeszcze bardziej zbliżając do granic federacji. Jeśli zaś idzie o samą Ukrainę – obecnie moskale zajmują nieco ponad 17% powierzchni kraju, przed 24 lutego 2022 r. okupowali 7%, w marcu tego samego roku ponad 26%. Innymi słowy, do tej pory utracili prawie połowę tego, co zdobyli po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny. Zaś ich wysiłek militarny w znakomitej większości koncentruje się na utrzymaniu dotychczasowych zdobyczy. Armia ukraińska – mimo niepowodzenia kontrofensywy na Zaporożu (i zużycia wielu wartościowych zasobów) – pozostaje w niezłej kondycji. Nie sądzę, by zeszła z tego poziomu w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy, w najgorszym scenariuszu nadal zachowując zdolności do skutecznej obrony. Zakończenie wojny w takich okolicznościach byłoby ograniczonym sukcesem obu stron.

Otwartym pozostaje kwestia: ze wskazaniem na kogo byłoby to zwycięstwo; pochylę się nad tym w dalszej części tekstu.

Najpierw bowiem zwróćmy uwagę, z jakimi perspektywami wchodziła do pełnoskalowej wojny armia ukraińska. Dziś oczekujemy od niej blitzkriegu, gdy kilkanaście miesięcy temu wątpiliśmy, czy zdoła zrealizować „program minimum”, jakim były ocalenie podmiotowości i niepodległości Ukrainy, ochrona jak największych grup ludności przed rosyjskimi prześladowaniami oraz utrzymanie strategicznych obszarów kraju. Udana operacja obronna i zeszłoroczne kontrofensywy rozbudziły nadzieje zachodnich opinii publicznych i Ukraińców. Nic w tym dziwnego, ale takie podejście przesłania elementarną prawdę: że w obliczu różnicy potencjałów między rosją a Ukrainą, już sam fakt, że ta druga przetrwała jako państwo i obecnie walczy „tylko” o granice, zasługuje na miano wielkiego zwycięstwa.

Choć brakuje przekonujących dowodów, by Zachód chciał się ze wspierania Ukrainy wymiksować, taki scenariusz nie jest niemożliwy. Punkt ciężkości proukraińskiego sojuszu spoczywa na Stanach Zjednoczonych, a zwycięstwo Donalda Trumpa zapewne oznaczałoby (nie od razu, ale na przestrzeni kolejnych miesięcy po objęciu władzy w styczniu 2025 r.) koniec bądź radykalne przycięcie wojskowej pomocy. Ba, nawet bez Trumpa u władzy mamy już symptomy kryzysu – w Waszyngtonie trwają właśnie legislacyjne przepychanki między demokratami a republikanami, gdzie stawką jest m.in. kwestia dozbrajania Kijowa. Dotychczasowe fundusze są na wyczerpaniu (użyto już 90% środków), nowych jak na razie nie ma. Prezydent USA dysponuje niemałą swobodą w kwestiach finansowych związanych z bezpieczeństwem, no i niezłomnie deklaruje chęć dalszego wspierania Ukrainy. Sądzę więc, że obecny kryzys zostanie zażegnany, ale jego skutkiem i tak będzie niepewność. Jeśli niepewność w odniesieniu do źródeł finansowania wojennego wysiłku zdominuje postrzeganie rzeczywistości przez ukraińskie elity władzy i armii, istotnie możemy mieć do czynienia z poważną rewizją planów Kijowa.

Po prawdzie, wytwarzanie takiej niepewności jest rodzajem presji, ale to efekt działań niepodejmowanych przez amerykański rząd, a opozycję.

Tak czy inaczej, nasilająca się niepewność, a być może w którymś momencie rzeczywisty brak wsparcia, oznaczałby dla Kijowa konieczność ułożenia się z Moskwą – zapewne akceptację jej zdobyczy terytorialnych. Ale właśnie – dokładna ocena skali porażki/sukcesu obu stron (owo „wskazanie” sprzed kilku akapitów), zależałaby od dalszych działań Zachodu. Jeśli pokojowi towarzyszyłaby integracja Ukrainy z UE i NATO, Ukraińcy zyskaliby więcej niż stracili – tym bowiem byłoby zniesienie egzystencjalnego zagrożenia i niechybny cywilizacyjny skok. Jeśliby Zachód całkiem się od Ukrainy odwrócił, pokój nie oznaczałby końca rosyjskich zakusów wobec południowego sąsiada. W perspektywie 5-10 lat – po odbudowie mocno zdemolowanej armii – rosjanie znów by uderzyli, grając, jak 24 lutego 2022 r., o pełną stawkę.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Mural przedstawiający żołnierza ZSU. Charkowska dzielnica Saltówka, październik 2023 roku/fot. własne

Wszyscy?

Inwazja rosji na Ukrainę zamroziła relacje dyplomatyczne między oboma krajami. Nie zmienia to faktu, że grupy urzędników z jednej i drugiej strony pozostają w roboczym kontakcie. Obie armie każdego dnia biorą do niewoli jeńców, których los jest następnie przedmiotem poufnych negocjacji. W efekcie od wiosny zeszłego roku, mniej więcej raz na dwa tygodnie, odbywają się wymiany pojmanych żołnierzy. Zwykle nie są spektakularne i dotyczą kilkudziesięciu osób. Tym sposobem Ukraina odzyskała już 2,6 tys. wojskowych, rosja o kilkuset mniej (niestety, brakuje na ten temat oficjalnych, szczegółowych danych).

We wspomnianych negocjacjach rysuje się asymetria – Ukrainie bardziej zależy na odzyskaniu „swoich chłopców” niż rosji na powrocie własnych. I nie chodzi tu wcale o brak rekruta i potrzebę pilnego odzyskania jak największej liczby żołnierzy. Skala pojmań w żaden sposób nie wpływa na możliwości mobilizacyjne armii ukraińskiej. Nadrzędnym powodem jest rosyjskie bestialstwo wobec jeńców – to ono motywuje Ukraińców do ratowania swoich. Stąd stała gotowość do wymiany, najlepiej w formacie „wszyscy za wszystkich”. Strona ukraińska regularnie wychodziła z taką propozycją. Gdyby do jej realizacji doszło, byłoby to wydarzenie z rzadka obserwowane w historii konfliktów zbrojnych. Najczęściej bowiem wszystkich jeńców zwalniano do domów dopiero po zakończeniu działań zbrojnych.

Czy taki scenariusz jest w ogóle możliwy? Pierwsze negocjacje w tym zakresie prowadzono latem ub.r., lecz rosjanie przerwali je po upokarzających klęskach na charkowszczyźnie i chersońszczyźnie. Do kwestii niestandardowej wymiany powrócono wiosną tego roku, jednak bunt prigożyna wywołał czystki w rosyjskim MON, skutkiem czego przez kilka tygodni nie było pośród rosjan decyzyjnych osób. Temat wrócił na agendę pod koniec lata, z nieoficjalnych informacji wynika, że dotychczasowe ustalenia są „bardzo obiecujące” (co piszę w oparciu o solidne źródła w ukraińskim resorcie obrony). Niewykluczone, że finalizacja nastąpi jeszcze w tym roku, nie tyle z przyczyn humanitarnych, co z powodu rosyjskiej chęci zademonstrowania światu „dobrej woli”. Ukraińcom nie w nos taka otoczka, jednak priorytetem pozostaje „ściągnięcie naszych chłopców do domu”.

Obie strony niechętnie mówią o statystykach dotyczących wszelkiego rodzaju strat. Moskwa o własnych jeńcach nie mówi nic. O ukraińskich również milczy i nie współpracuje z ONZ w tej sprawie. Kijów przyznaje się do 7 tys. zaginionych żołnierzy, a tamtejsi urzędnicy publicznie szacują, że połowa z nich to wzięci do niewoli (reszta to polegli, których ciał nie znaleziono oraz dezerterzy). Ukraińcy nie podają konkretnych danych na temat wziętych do niewoli rosjan, ale zapewniają, że druga strona wie o wszystkich swoich jeńcach. Szacuje się, że na terenie Ukrainy przebywa około 2 tys. schwytanych moskali.

Łącznie daje to co najmniej 5,5 tys. przetrzymywanych przez oba kraje wojskowych, z których większość stanowią Ukraińcy. Owa większość to wciąż działający „efekt Mariupola”, kiedy rosjanie za jednym razem pojmali 2,5 tys. ukraińskich żołnierzy. Ukraińcom nigdy nie udało się osiągnąć takiego sukcesu. Najwięcej moskali w jednej bitwie – prawie ośmiuset – wzięli do niewoli we wrześniu 2022 r., podczas kontrofensywy na charkowszczyźnie.

Jeńcy spędzają w niewoli co najmniej kilka miesięcy, choć są pośród nich i tacy, którzy „siedzą” od początku inwazji. Są też pojmani na tak krótko, że nie trafili do oficjalnej ewidencji. Obie armie stosują praktykę „podręcznych obozów” – konkretne jednostki trzymają jeńców w strefie walk i na podstawie porozumień z dowódcami niższego szczebla z drugiej strony, wymieniają obcych na swoich. Taka niewola trwa od kilku godzin do kilkunastu dni i choć praktyka ta jest formalnie zakazana przez dowództwa obu armii, nadal ma miejsce.

O przetrzymywanych w takich okolicznościach Ukraińcach ich rodacy mówią, że mieli dużo szczęścia. O bestialstwie wobec jeńców pisałem już wielokrotnie, więc tylko tytułem przypomnienia pozwolę sobie na krótki cytat z wypowiedzi Dmytro Łubineca, ukraińskiego rzecznika praw człowieka.

– 86 proc. jeńców, którzy wrócili z rosyjskiej niewoli, potwierdziło, że dopuszczano się wobec nich przemocy fizycznej – mówił podczas audycji w portalu Ukraińska Prawda. – Dysponujemy kilkudziesięcioma nagraniami ukazującymi ścięcie głowy, obcinanie kończyn, organów płciowych, nosa, uszu, kości palców. Są to treści nagrane i udostępnione w sieci przez rosyjskich wojskowych (…), by zmotywować własnych żołnierzy do walki do końca w obawie przed odwetem przeciwnika.

A dodajmy do tego karmienie paszą dla zwierząt (albo niekarmienie wcale) i brak opieki medycznej – wówczas w pełni pojmiemy, skąd determinacja Ukraińców, aby wywieźć „swoich” z tej „nieludzkiej ziemi”…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przeprawa w okolicach Izjumu, fotografia z wiosny br. Symboliczna, ilustrująca stan kontaktów ukraińsko-rosyjskich. Zerwanych, ale z zachowaniem wąskich kanałów komunikacji/fot. Darek Prosiński

Młodość

Arnold Schwarzenegger i Sylwester Stallone to bohaterowie mojej wczesnej młodości. Dla mnie wprost związani z czasem wielkiego przełomu – upadkiem komuny i początkiem III RP. Uczyłem się wtedy życiowej zaradności, dorosłych ról, prowadząc „mobilną wypożyczalnię kaset video”. Lewiznę do spodu, polegającą na odpłatnej wymianie kaset, robioną na bazarze, z podróżnej torby. Wymagającą bajery, bo każdą kasetę wymieniało się jednego dnia po kilka razy, więc nie sposób było obejrzeć większości oferowanych tytułów. Zachwalało się zatem w ciemno, na bezczela. Z oczami dookoła głowy, bo milicja, policja, a na końcu straż miejska polowała na takich gnojków bardziej niż na asów od „gry” w trzy kubki. Trzeba było umieć spierdalać i wtapiać się w tłum. Dla 14-15 latka życie na krawędzi. Adrenalina była, hajs się zgadzał, a i zawartość kaset dawała dodatkową radość. Ile ja się wtedy naoglądałem filmów…

Te z Arnoldem i Sylwestrem należały do kanonu. Nie kupowałem granych przez nich bohaterów po całości, jak wielu moich kolegów. Schwarzenegger i Stallone nie wzbudzili we mnie miłości do siłki, nie chciałem wyglądać jak oni. Zdaje się, że od początku uważałem ich ciała za przerysowane, karykaturalne. Ale postaci siłaczy, co to kulom się nie kłaniają i wszystko przetrwają (ba, obcego z kosmosu rozpieprzą wpizdu), trafiały w sedno moich ówczesnych potrzeb. Było jak było; już jako dzieciak wiedziałem, że świat potrafi być chujowy, a przemoc jest jego nieodłączną częścią. Więc gdy Arni czy Sly rozprawiali się z draniami, hurtowo i spektakularnie, przyglądałem się temu z dziką satysfakcją. Uwielbiałem to przesłanie o bezradności siły złego na jednego.

Moi klienci też uwielbiali.

Kino akcji lat 80. i 90. – z tym swoim przerysowaniem, którego mięśnie superbohaterów były uosobieniem – źle się zestarzało. Także w moich oczach. I choć później widziałem w nim przede wszystkim niezamierzony pastisz, sentyment do postaci granych przez obydwu S. pozostał. Ale zostało też przekonanie, że faceci od filmowych rozpierduch nie za wiele mają światu do zaoferowania. Że żadni z nich aktorzy dramatyczni, pewnie też niespecjalnie ciekawi ludzie. Ot, nabuzowane testosteronem i sterydami maczydła.

I wtedy wjeżdżają na scenę dwa dokumenty – „Arnold” i „Sly” – oba wyprodukowane przez Netfliksa i na tej platformie udostępnione. Oba poświęcone tytułowym bohaterom, z narracją prowadzoną przez nich samych, snujących opowieść o swym życiu. Mój boże, jakie to jest dobre, jak świetnie zrealizowane. A zarazem jak odkrywcze dla kogoś, komu utrwalił się we łbie wizerunek niezbyt ogarniętych mięśniaków. Oto bowiem dostajemy filmy przesiąknięte głęboką autorefleksją, miejscami dowcipne, kiedy indziej wzruszające. Narracje prowadzone przez dojrzałych mężczyzn paskudnie poturbowanych przez życie (z wiodącym motywem traumy wynikłej z przemocy domowej). Ludzi sukcesu, świadomych poniesionych kosztów. Skruszonych łobuzów. Twardzieli, przez całe życie goniących za miłością i akceptacją. Kochających ojców. Mądrych facetów; mądrych nie tylko życiowym doświadczeniem, ale i ponadprzeciętnym zmysłem obserwacji. W tych rolach – ale zupełnie naturalnych! – dobrze się ich słucha, dobrze ogląda.

Tyle że Arnie i Sly podsumowują swoje życia i robią to z pełną świadomością nadchodzącego finiszu. Schwarzenegger ma 76, Stallone 77 lat. Obydwu towarzyszy nadzieja na długą starość, ale i przekonanie, że ich czas przeminął. Definitywnie. Więc także o przemijaniu są oba filmy. Trudno nazwać bohaterów staruszkami, ale ich obecna fizyczność – jakże inna w zestawieniu z witalnością młodych ciał – nieuchronie wiedzie widza ku refleksjom związanym ze śmiercią. Przywiodła i mnie, zostawiając z myślą, że jak umrą superbohaterowie, umrze też kolejny pomost łączący mnie z moją własną młodością. A choćby i z tym kaseciarskim interesem, w którym takie filmy jak „Commando” czy „Rambo” odegrały niebagatelną rolę.

—–

Szanowni, piszę nie tylko o wojnie. Ufam, że i takie teksty Wam odpowiadają. A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam linki poniżej. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Kazimierzowi Mitlenerowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu i Michałowi Motakowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Arnold Schwarzenegger i Sylwester Stallone/fot. materiały dystrybutora