Klincz

Mamy dziś siedemsetny dzień „specjalnej operacji wojskowej”. I właśnie zaczął się ostatni miesiąc drugiego roku pełnoskalowej wojny na Wschodzie. Agresorzy właśnie zakończyli rozmieszczanie dodatkowych zestawów rakietowych S-300 – w obwodzie leningradzkim, na północy rosji. Mają one zapewnić obronę przeciwlotniczą skupionym wokół Petersburga obiektom przemysłowym i infrastrukturze krytycznej. W nocy z 21 na 22 stycznia br. ukraińskie drony zaatakowały terminal LNG w Ust-Łudze (110 km od stolicy obwodu). Było to pierwsze uderzenie w tym rejonie, dotąd – z uwagi na odległość od granic Ukrainy – uchodzącym za bezpieczny.

Ukraińskie drony przedarły się do obwodu nad Białorusią. Skróciły drogę, lecz i tak musiały pokonać ponad 900 km. Zyskanie przez Ukraińców możliwości precyzyjnego rażenia na tak dużym dystansie oznacza, że wojna weszła w kolejną fazę, jakże odległą od buńczucznych zapowiedzi kremlowskiej propagandy z 24 lutego 2022 roku. „Trzy dni i Kijów nasz!”, twierdzili wówczas rosjanie. Kijowa jak nie mieli, tak nie mają, za to muszą troszczyć się o arcyważny dla nich Petersburg. I przełykać przy tym kolejną gorzką pigułę, bo to oni sami wydrenowali białoruską OPL, kosztem armii łukaszenki wetując własne straty na froncie.

—–

A i front dostarcza moskalom niemałych trosk. Nie doszło do załamania się ukraińskiej obrony na skutek zużycia armii w operacji zaporoskiej i ustania amerykańskiej pomocy wojskowej. Inicjatywa nadal jest po rosyjskiej stronie, ale atakującym „brakuje pary”. Ewidentnie kuleje logistyka, do tego stopnia, że na wielu odcinkach styku wojsk rosjanie nie mają wystarczającej ilości amunicji, żywności i wody. W takich miejscach tylko relatywna słabość Ukraińców decyduje o statyczności działań.

Kampania powietrzna skupiona jest na celach wojskowych, ale Moskwa nie chwali się sukcesami (a gdyby takie były, z pewnością trąbiłaby o nich głośno). Głośno jest za to o tej części działań wymierzonych w cywilów. Rakiety i drony spadające na ukraińskie miasta od końca grudnia ub.r. zabiły kilkadziesiąt osób, kilkaset raniły. Jakkolwiek wywołuje to w Ukraińcach żałobę, o utracie woli oporu społeczeństwa nie ma mowy.

Na razie nie ma też mowy o wznowieniu amerykańskiej pomocy, lecz i tu moskale nie mogą świętować. Europa bowiem „spięła pośladki” – Ukraina zyskuje kolejne deklaracje pomocy, tylko w grudniu Kijów otrzymał od partnerów wsparcie w wysokości 15 mld euro.

W takich okolicznościach wojna weszła w tryb „na przeczekanie”. Wielu analityków jest zdania, że pozostanie w nim przez cały 2024 rok.

—–

Czy rzeczywiście innej opcji nie ma?

Wszystko, co wiemy o rosyjskiej armii po 24 lutego 2022 roku, skłania do wniosku, że nie jest ona w stanie przeprowadzić rozległej operacji zaczepnej, która miałaby rozstrzygający charakter. Doniesienia o rychło mającej nastąpić, wielkiej rosyjskiej ofensywie, można więc włożyć między bajki. Nie wyklucza to jednak scenariusza lokalnych ataków, kanalizujących uwagę i zasoby Ukraińców, poza tym realizowanych z zamysłem osiągnięcia korzyści propagandowych. Możemy być pewni, że ewentualny upadek broniącej się od dziewięciu lat (!) Awdijiwki, zostanie przez Kreml ograny niczym wiktoria berlińska z 1945 roku.

Zarazem rosjanom nie sprzyja kondycja ich własnej gospodarki. Wbrew twierdzeniom propagandy, sankcje działają – ograniczony dostęp do rozległego wachlarza niezbędnych półproduktów i urządzeń sprawia, że produkcja zbrojeniowa nie rośnie od lata 2023 roku. W efekcie armia rosyjska w coraz większym zakresie strzela podłej jakości amunicją z Korei Północnej. Nowego fabrycznie sprzętu jest w linii jak na lekarstwo, wojsko wciąż korzysta z renty po ZSRR. Pozwala to odtwarzać gotowość bojową w oparciu o wyciągany z magazynów demobil, ale o budowaniu nowej jakości nie ma mowy. Zwiększenie nakładów na obronność – które pozwoliłoby na zbudowanie przynajmniej dużej przewagi ilościowej – również nie wchodzi w grę. Wojsko i aparat bezpieczeństwa już teraz pochłaniają 40 proc. oficjalnego budżetu, wedle nieoficjalnych danych, 6 na 10 rządowych rubli idzie na podtrzymanie wojennego wysiłku.

Trudno nazwać taką sytuację komfortową, co nie zmienia faktu, że Ukraina ma gorzej. W czym Kreml widzi swoją szansę, zakładając, że rosja wytrzyma więcej i dłużej.

—–

W Kijowie nie są ślepi i dobrze wiedzą, kogo premiuje obecny klincz. Ale realnych sposobów na jego przerwanie nie ma. Nie ziści się skrajnie optymistyczny scenariusz – rysowany przez niektórych obserwatorów konfliktu – zgodnie z którym Ukraina ponowi latem, tym razem zwycięską kontrofensywę. Armia ukraińska nie jest i w najbliższych miesiącach nie będzie zdolna – podobnie jak rosyjska – do poważniejszych operacji zaczepnych. I wcale nie chodzi o problemy z mobilizacją i odtwarzaniem stanów osobowych (tu, zakładam, Ukraińcy sobie poradzą, bo to wyłącznie ich wewnętrzny problem). A o co?

Odpowiedź w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto aktywny link.

—–

Szanowni, jako się rzekło, książka jest już u Wydawcy. W „Posłowiu” tymczasem zawarłem  następujący fragment: „(…) chciałbym podziękować wszystkim, którzy mają swój wkład w powstanie tej książki. Dziękuję Patronom i 'Kawoszom’, którzy wspierali i wspierają mnie finansowo, za pośrednictwem serwisów Patronite i Buycoffee.to. Dziękuję Społeczności, jaka zgromadziła się wokół mojego blogu i profilu na Facebooku – za uznanie, krytykę i przede wszystkim za rzeczowe dyskusje. (…) Ufam, że było warto”.

Nz. Ofiary wczorajszego ataku rakietowego na Charków. „Rakiety i drony spadające na ukraińskie miasta od końca grudnia ub.r. zabiły kilkadziesiąt osób, kilkaset raniły. Jakkolwiek wywołuje to w Ukraińcach żałobę, o utracie woli oporu społeczeństwa nie ma mowy”/fot. Prokuratura Regionalna w Charkowie

„Szachista”

Koniec 2023 roku sprzyjał minorowym nastrojom w odniesieniu do Ukrainy i przyszłości toczonej przez nią wojny obronnej. Po nieudanej kontrofensywie Ukraińców, inicjatywę na froncie przejęła armia rosyjska. Nie przełożyło się to na znaczące zdobycze, ba, nawet na symboliczne, tym niemniej to rosjanie decydowali o tym, gdzie były toczone walki, zmuszając Ukraińców do angażowania w tych miejscach własnych sił i środków oraz, co najważniejsze, rezerw. Mało tego, 29 grudnia rosja udowodniła, że wciąż posiada zdolności będące poza zasięgiem Ukrainy – do rozległych uderzeń z wykorzystaniem bombowego lotnictwa strategicznego i dalekonośnych pocisków manewrujących.

2 stycznia znów nastąpił zmasowany atak, potwierdzający owe zdolności.

Zarazem na „froncie” polityczno-dyplomatycznym mieliśmy do czynienia z niepewnością co do dalszego finansowania ukraińskiego wysiłku wojennego przez Zachód. W efekcie główny lokator Kremla poczuł ożywczy wiatr. W serii buńczucznych wystąpień z ostatnich dni minionego roku podkreślał, że cele rosji w Ukrainie się nie zmieniają i że „specjalna operacja wojskowa” zakończy się sukcesem.

Propagandowe media i profile – także prorosyjskie trolle działające w Polsce – podjęły tę narrację z zachwytem. Nie zabrakło przy tym opinii o strategicznym i geopolitycznym geniuszu władimira putina, który nie tylko „dopnie swego”, ale też „wszystko przewidział”.

Rosyjska propaganda słynie z absurdalnych wyjaśnień i interpretacji, które nijak mają się do rzeczywistości. Ale faktem jest, że czasem sprawy układają się w taki sposób, że post factum można dokonać ich korzystnej racjonalizacji/reinterpretacji. Za przykład niech posłuży sytuacja Ukrainy z lat 2014-21. Opisując ją, kremlowscy propagandziści skupiali się na istnieniu dwóch separatystycznych republik oraz zamrożonym konflikcie, który osłabiał gospodarkę Ukrainy i perspektywy jej integracji z Zachodem. Słowem, sukces. Ba, mający potwierdzenie w faktach, wszak wojna w Donbasie ukraińskiej ekonomii nie służyła, podobnie jak otwarta kwestia granic.

Tyle że nie taki był cel Moskwy w 2014 roku. Kreml zamierzał wówczas przejąć całe Zadnieprze i południe kraju. „Noworosyjski” miał być nie tylko Donieck i Ługańsk, ale również Charków, Dnipro i Odesa. Patrząc zatem z perspektywy pierwotnych założeń, prowadzona w warunkach wojny hybrydowej agresja się nie powiodła. W najlepszym razie odniosła mocno ograniczony sukces. No ale korzystne dla putina interpretacje i tak były w obiegu, budując mit zdeterminowanego i skutecznego dyktatora.

Dokładnie tak samo jest i tym razem – trudna sytuacja Ukrainy ma być dowodem, że kremlowski zbrodniarz to „szachista 5G”. Nie pomylił się i działa zgodnie z planem, którego szczegółów i rozmachu maluczcy po prostu nie ogarniają. Ta wtórna racjonalizacja dotychczasowych niepowodzeń rosji ma dwie zasadnicze słabości. Po pierwsze, jest na „tu i teraz”; lada moment może się okazać, że Ukraina wcale nie jest taka słaba, a Zachód tak niezdecydowany w dalszym udzielaniu pomocy. Po drugie, wymaga odrzucenia wiedzy o pierwotnych rosyjskich zamiarach oraz gwałtu na logice w podejściu do oceny kosztów interwencji. Oczywiście, obie postawy są możliwe, wielu odbiorców rosyjskiej propagandy im ulegnie, także i w Polsce. Ale choćby i zakrzyczane, fakty pozostaną faktami.

Przyjrzyjmy się im bliżej. Podstawowym celem rosyjskiej agresji – publicznie artykułowanym także przez kremlowskich notabli – było zajęcie wschodniej i południowej Ukrainy oraz zwasalizowanie reszty. Zamiar ów miano zrealizować poprzez kilkudniową, intensywną kampanię wojskową, po której nastąpiłaby kilkutygodniowa operacja policyjna (pacyfikacja). Wszystko to miało dziać się przy militarnej bezczynności Zachodu oraz nieznacznych ekonomicznych reperkusjach. Sukces putinowskiej armii miał jednocześnie wywrzeć mrożące wrażenie na zachodniej wspólnocie i zmusić ją do uznania wschodniej Europy za rosyjską strefę wpływów. Obejmowałaby ona również Polskę i kraje nadbałtyckie.

Sprawy, jak wiemy, potoczyły się inaczej. NATO wsparło Ukrainę bronią, amunicją i danymi wywiadowczymi. Mogłoby to uczynić w dużo większym zakresie, ale i tak skalę pomocy należy uznać za ogromną.

Sojusz się skonsolidował i rozrósł. Wejście w struktury Finlandii (a lada moment i Szwecji) znacząco pogarsza sytuację strategiczną rosji u jej północnych granic i w basenie Morza Bałtyckiego. Państwa Sojuszu, które przez dekady zmniejszały arsenały i cięły koszty na obronność, dziś nie mają już złudzeń, że była to zła polityka. Na zachód od Bugu zaczęła się intensywna remilitaryzacja i choć dynamika tego procesu wielu rozczarowuje, wektor zmian został wytyczony, a one same konsekwentnie następują.

Wojna przyniosła rosji sankcje, utratę zachodnich odbiorców kopalin (nie wszystkich, ale spadek wymiany jest olbrzymi), zmuszając Moskwę do ściślejszej kooperacji z Chinami. Na warunkach utraconej podmiotowości i rosnącego uzależnienia od Pekinu. Przestawienie gospodarki na wojenne tryby odbywa się kosztem drenowania oszczędności i mimo nominalnych przyrostów, nie oznacza realnego zwiększenia PKB i dobrobytu (w rosji, niczym w III Rzeszy, produkuje się dziś „armaty zamiast masła”). Wojsko pochłania 30 proc. oficjalnego budżetu…

…i co jeszcze? O tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Irinie Wolańskiej, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Remiemu Schleicherowi, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich 5 dni: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Łukaszowi Lisowi, Łukaszowi Podsiadle i Stefanowi Zatorskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. putin podczas noworocznego orędzia/fot. Kremlin.ru

„Podpis”

Nie daję wiary doniesieniom, wedle których za atakiem Hamasu na Izrael stoi rosja. Że niby modus operandi i potencjalne korzyści – o czym w dalszej części wpisu – „zdradzają podpis Moskwy”. Od razu zastrzegam – moja argumentacja ma charakter logiczny (dedukcyjno-indukcyjny); nie dysponuję jakąś zakulisową wiedzą.

Ponieważ wojna w Izraelu ma dla nas znaczenie przede wszystkim w kontekście ukraińskim, warto zauważyć, że opinie tego typu kolportowane są i przez źródła (pro)rosyjskie, i (pro)ukraińskie, oczywiście, w oparciu o odmienne motywacje. W pierwszym przypadku idzie o utrzymanie mitu „rosji-demiurga”, bytu o globalnej wpływowości i sprawczości. W drugim, to element szerszej kampanii dyskredytacji federacji, jej władz i rosjan jako takich. „To nie jest cywilizowane państwo i nie są cywilizowani ludzie”, brzmi sedno przekazu. W obu przypadkach chodzi o to samo, tyle że odbiorcy są różni, różna jest też ich wrażliwość. Przedstawienie rosji jako „zła tego świata” przynosi negatywne emocje u człowieka Zachodu, rosjanom może schlebiać, wszak „najważniejsze, że się nas boją”. Ot, kolejny paradoks wojny informacyjnej, propagandowej.

Doniesienia o „podpisie Moskwy” zakorzenione są w tym samym schemacie myślowym, co mit o „drugiej armii świata”. I tak jak sama kampania wojenna ujawniła potiomkinowski charakter moskiewskiego wojska, tak fatalne rozpoznanie Ukrainy i jej możliwości obnażyło realne zdolności rosyjskich służb specjalnych. Stwierdzić, że skrewiły robotę na „łatwym terenie”, to jakby nic nie mówić. Zakładać, że aparat wywiadowczy takiej jakości zdolny jest do zrealizowania spektakularnej akcji w zupełnie obcym środowisku, to czysta naiwność. Zwłaszcza że przesłanki mówiące o udziale Moskwy są raczej liche.

Hamas – wzorem rosyjskich „specjalsów” – użył paralotni, strzela z rosyjskiej broni typowej dla oddziałów specjalnych GRU, wykorzystuje drony z podwieszonymi ładunkami (co jest nieodłącznym elementem zmagań w Ukrainie) i ujawnił, że dysponuje wyspecjalizowanymi grupami hakerów, być może przeszkolonych w rosji. Czyżby? Paralotnie pojawiły się w arsenale terrorystów wiele lat temu, gdy Izrael zaczął wznosić mur graniczny. Rosyjską broń można kupić od pośredników i producentów na całym świecie. Wojna w Ukrainie to poligon doświadczalny nie tylko dla regularnych armii, ale i grup terrorystycznych. One również się uczą i sięgają po nowe patenty (ten dronowy jest skądinąd pierwotnie ukraiński). A hakerzy? Owszem, rosja ma w tym zakresie spore zdolności (choć ukraiński konflikt dowiódł, że i one są przereklamowane), ale ma je też Iran.

Iran, którego roli na Bliskim Wschodzie wielu obserwatorów zwyczajnie nie docenia. Uważając „kraj ajatollahów” za gospodarczy i militarny skansen – co w dużej mierze zgodne jest z prawdą, ale nijak ma się do możliwości Teheranu w zakresie „mieszania” w regionie. „Mieszania” dla uzyskania pozycji lidera świata muzułmańskiego i dla realizacji pomocnej w tym zakresie misji zniszczenia Izraela, będącej elementem ideologii państwowej Iranu. Hamas zaś to irańskie „długie ramię” na obszarze dawnej Palestyny, de facto część jego sił specjalnych. Czy naprawdę trzeba szukać kolejnych podmiotów, by móc wyjaśnić dynamikę ostatnich zdarzeń z Izraela i Strefy Gazy?

Oczywiście, Teheran i Moskwa są dziś w sojuszu, co z pewnością przekłada się na wymianę różnych usług. Na przykład wywiadowczych – a rosja, za sprawą żydowsko-rosyjskiej emigracji ma w Izraelu sporą siatkę agenturalną. Ale Iranowi niepotrzebna jest inspiracja Kremla, by atakować Izrael. Nie potrzebuje też zasobów rosji – zarówno jeśli idzie o sprzęt, jak i know-how.

Faktem za to jest, że rosja usiłuje bliskowschodni konflikt wykorzystać, przede wszystkim w kontekście ukraińskim. Mocno do roboty wziął się moskiewski aparat propagandowy. Niektóre przekazy są „subtelne” – jako przykład niech posłuży próba relatywizacji rosyjskich zbrodni w Ukrainie. Obrazki z bombardowania Gazy mają być dowodem humanitaryzmu rosjan, którzy aż tak brutalni nie są. Coś jak w popularnym dowcipie o Stalinie, który tylko niegrzeczne dziecko skrzyczał, a przecież mógł zabić. Inna sprawa, że na poziomie faktów to kompletny idiotyzm – izraelska armia regularnie apeluje o opuszczanie potencjalnych celów i ułatwia tworzenie korytarzy humanitarnych, zaś spektakularność wybuchów często jest efektem wtórnych eksplozji, gdyż porażone obiekty pełną podwójną funkcję, mieszkalną i magazynową (Hamas lokuje arsenały w cywilnych domach). Jak podczas oblężeń zachowują się rosjanie, widzieliśmy w Mariupolu, Siewierodoniecku czy Bachmucie. Jak „selektywne” są ich ostrzały artyleryjskie, może zaświadczyć los charkowskiej Saltówki. I jakoś niespecjalnie widzę różnicę między mordercami z Buczy, a hamasowskimi oprawcami, ucinającymi głowy dzieciom w kibucu Kfar Aza.

Jednak sednem (pro)rosyjskiej narracji jest co innego. W odniesieniu do zachodniego odbiorcy, przekonanie go, że nie da się pomagać jednocześnie Izraelowi i Ukrainie. Zwłaszcza że ta ostatnia jest „niewdzięczna”, bo część przekazanej broni opchnęła na czarnym rynku – i teraz tego sprzętu używają hamasowcy. Dowodów nie ma, ale ich brak nigdy nie stanowił dla rosjan problemu. Kreml ma świadomość, że zachodnie rządy muszą się liczyć z opiniami wyborców, taki przekaz jest więc próbą pośredniego sterowania polityką zagraniczną sojuszników Ukrainy. Przekaz o niemożności jednoczesnej pomocy nakierowany jest również na Ukraińców – ma w nich zrodzić poczucie osamotnienia i bezsensu stawianego oporu, skoro „lada moment zostaniemy sami”.

Nie chcę przesądzać, czy te działania osiągną pożądany przez rosjan skutek. Jestem jednak pewien, że realnie żadnego porzucania Ukrainy nie będzie. Że niezależnie od skali konfliktu na Bliskim Wschodzie, nie stanowi on zagrożenia dla dalszego wspierania Kijowa. Kto sądzi inaczej, nie docenia potęgi finansowej Stanów Zjednoczonych, dla których ukraińskie transfery to ledwie ułamek możliwości. I oczywiście, owo wsparcie jest w USA przedmiotem sporu politycznego między władzami a opozycją, do tego stopnia, że w najbliższych tygodniach nie należy się spodziewać delegowania nowych środków. Ale z bieżącej puli zostało Bidenowi jeszcze 5 mld dol., co przy dotychczasowej skali pomocy oznacza niemal dwa miesiące finansowania dostaw broni i amunicji. Niezależnie od politycznych napięć między demokratami a republikanami, trwają też prace legislacyjne nad zapewnieniem finansowego wsparcia dla wysiłków wojennych Ukrainy na lata 2024-25. Mowa tu o funduszach wielkości od 50 do 100 mld dol.

Kto przewiduje porzucenie Ukrainy za sprawą konfliktu izraelsko-palestyńskiego (irańskiego!), ten nie docenia determinacji politycznej amerykańskiej administracji i szerzej, politycznego establishmentu obejmującego oba konkurencyjne ugrupowania. USA nie zdefiniowały jasno swoich celów wobec rosji, ale wobec Ukrainy owszem. Nasz wschodni sąsiad ma nie tylko zachować niepodległość, ale i terytorialną integralność – to jeden z kluczowych elementów waszyngtońskiej polityki zagranicznej, obecnie niedyskutowalny.

Ktoś, kto ma wspomniane przewidywania, przede wszystkim nie docenia potęgi amerykańskiej armii i przemysłu zbrojeniowego. Nie docenia też możliwości, jakimi w tym zakresie dysponuje Izrael. Jerozolima już otrzymała pierwszą partię amerykańskiej pomocy – najprawdopodobniej spory zapas pocisków Tamir do Żelaznej Kopuły. Ale w przypadku IDF – w odróżnieniu do ZSU – nie ma potrzeby budowania zdolności od podstaw – to armia od zawsze zachodnia, wybornie wyszkolona i wyposażona. Materiałowo dobrze przygotowana do wojny nie tylko z Hamasem czy Hezbollahem, ale całym muzułmańskim sąsiedztwem.  Efektywność wykorzystania pomocy będzie zatem od razu wysoka, zwłaszcza że po drugiej stronie nie stoi regularne wojsko (jak ma to miejsce w Ukrainie). Innymi słowy, „szybciej i więcej za mniej”.

Żydom, poza Tamirami, może zabraknąć lotniczych bomb (nie tyle samych ładunków, co oprzyrządowania czyniącego je „inteligentnymi”). I antyrakiety i amunicja lotnicza nie są przedmiotem pomocy USA dla Ukrainy, nie ma zatem mowy o konkurowaniu o zapasy. No i nie zapominajmy, jaki jest charakter sojuszu amerykańsko-izraelskiego – Waszyngton gwarantuje Jerozolimie bezpośrednie wojskowe wsparcie w razie poważnego zagrożenia dla integralności żydowskiego państwa. W tej chwili do wschodniej części śródziemnomorskiego akwenu płynie amerykańska grupa lotniskowcowa, Biały Dom rozważa posłanie kolejnej. A każdy taki zespół – tylko z tym, co „pod ręką”, na pokładach i pod nim – ma możliwości uderzeniowe średniej wielkości państwa.

Oczywiście, w razie poważnej eskalacji – jeśli Żydzi wejdą do Gazy i uwikłają się w ciężkie walki, a jednocześnie dojdzie do ataku na ich granice – zapasy zaczną topnieć i trzeba je będzie uzupełniać nie tylko selektywnie, ale o cały asortyment środków bojowych. W najbardziej skrajnym przypadku, zakładającym bezpośredni udział USA w wojnie (mało prawdopodobny), owe środki będą zużywać także Amerykanie. Dla „trzeciego” może więc zabraknąć, ale…

Ale to wcale nie jest zła wiadomość dla Ukraińców. Waszyngton miesiącami wahał się w sprawie amunicji kasetowej dla Kijowa. Zmiękł, gdy okazało się, że rosjanie wzmogli presję na północno-wschodnim odcinku frontu, usiłując odciągnąć Ukraińców od Zaporoża. Poprawienie efektywności ukraińskiej artylerii, która zaczęła strzelać „kaseciakami”, zatrzymało rosjan (znajomy ukraiński wojskowy mówił mi wówczas, że moskale znów przestali zbierać ciała zabitych, bo kompletnych zwłok znacząco ubyło na rzecz resztek nadających się co najwyżej do „pakowania do wiadra”). Z perspektywy władz USA zgoda na transfer amunicji kasetowej oznaczała poważny akt polityczny, ale w wymiarze czysto wojskowym i księgowym do żadnej rewolucji nie doszło. A Waszyngton ma wciąż rozległe możliwości, by stosunkowo niewielkim kosztem poprawić efektywność – rozumianą jako skuteczność na polu bitwy – pomocy wojskowej dla Ukrainy.

Weźmy przykład ATACMS-ów – Biden zgodził się kilkanaście dni temu na wysyłkę niewielkiej liczby pocisków. Ich użycie w skali kilkudziesięciu sztuk napsuje rosjanom krwi, ale sytuacji na froncie nie zmieni. Co innego, gdyby Ukraińcy mieli możliwość wystrzelenia w najbliższym czasie kilkuset ATACMS-ów – wtedy realny jest paraliż rosyjskiej logistyki. Kalkulacja „więcej za niewiele więcej” nie jest oczywistym wyborem. Ale w sytuacji niedoborów jakiegoś rodzaju broni czy amunicji, zapewne znów pojawi się jako atrakcyjna alternatywa. A w Waszyngtonie potrafią liczyć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przykład rosyjskiego „humanitaryzmu” – ostrzelany szpital w miejscowości Lipce. Zajęty następnie przez wojsko, które wyrzuciło pacjentów…/fot. Marcin Ogdowski

Propagandyści

„Błogosławiona przez was rakieta trafiła prosto w największą świętość: ołtarz”, napisał Wiktor, wikariusz eparchii odeskiej Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego (UKPPM) do patriarchy cyryla. Formalnie zatem jest to list do najwyższego zwierzchnika, wysłany po tym, jak rosyjska rakieta zniszczyła Sobór Przemienienia Pańskiego w Odesie.

Wojna z rosją ma także wpływ na organizację życia religijnego w Ukrainie. Tamtejsza Cerkiew – Kościół Prawosławny Ukrainy (KPU) – w 2018 roku zerwała z podległością wobec Moskwy, ale w kraju nadal funkcjonuje odłam – wspomniany UKPPM – uznający przywództwo cyryla. Rozłamowi towarzyszą poważne napięcia, włącznie z oskarżeniami o kolaborację, wysuwanymi przez wiernych KPU. Nie są to zarzuty bezpodstawne, bo wielu duchownym UKPPM udowodniono działalność agenturalną na rzecz rosji, tym niemniej względna popularność „starej” Cerkwi nie ma silnego związku z prorosyjskimi sympatiami. Wielu wiernych przynależy do UKPPM raczej z przyzwyczajenia niż z wyboru światopoglądowego (co piszę świadom uproszczenia, ale nie czas i miejsce na rozważania z zakresu socjologii religii).

Podział na Kościół „nasz” (ukraiński) i „ich” (moskali) na dobre zakorzenił się w społecznej wyobraźni Ukraińców. Jednym z jego skutków jest obojętność – a czasami wręcz zadowolenie – części mieszkańców Ukrainy, wyrażane w obliczu rosyjskiego barbarzyństwa, kiedy ofiarami padają funkcjonariusze „Kościoła moskiewskiego” czy „moskiewskie” obiekty sakralne. „Uderzyli w swoich”, sam usłyszałem coś takiego w Odesie, gdy w marcu tego roku lokalny wolontariusz opowiadał mi o ataku rakietowym, w którym rannych zostało trzech duchownych. I nie mówił tego ze smutkiem.

I dlatego właśnie zniszczenie Soboru Przemienienia Pańskiego w Odesie – trafionego rakietą w nocy z soboty na niedzielę – nie rezonuje w Ukrainie tak mocno, jak mogłoby rezonować uderzenie w obiekt sakralny. Co nie zmienia faktu, że dla wiernych UKPPM to sytuacja wywołująca co najmniej konfuzję – czego najlepszym przykładem fragment listu wikariusza Wiktora.

A nuż skończy się to kolejnymi odejściami ze „starej” Cerkwi.

Dla rosyjskiej propagandy to sytuacja wyjątkowo niezręczna, kremliny bowiem ogrywają wewnętrzny podział religijny w Ukrainie zgodnie z własnym interesem. Członków UKPPM przedstawiając jako wspólnotę prześladowaną za wiarę i prorosyjskość. „Swoich”. A tu jep!, rosyjska flota wrzuca im rakietę w uświęcone miejsce. Zapewne nie z premedytacją, a na skutek legendarnej celności rosyjskich środków rażenia, no ale „mleko się rozlało”. Co robią spece od przekazu? Odwracają kota ogonem. Twierdzą, że w świątynię trafiła ukraińska rakieta przeciwlotnicza. I przedstawiają świadectwa, jak relacja rzekomego świadka: „Jestem z Odesy i widziałem jak ukraińska rakieta trafiła w Sobór Przemienienia Pańskiego (…). Bardzo mnie to zasmuciło. Świecie, usłysz nas, ZSU nas zabija”, czytamy. Ta narracja przedostała się również do Polski, kolportowana przez prokremlowskich aktywistów medialnych i całą masę naiwnych „użytecznych idiotów”. Tymczasem nie ma żadnych dowodów wskazujących na taki scenariusz.

Ale załóżmy na moment, że tak właśnie było – że ukraińska antyrakieta z jakiegoś powodu nie dosięgła pierwotnego celu i uderzyła w świątynię (bądź na cerkiew spadły jej szczątki i wywołały pożar). Wówczas warto się zastanowić nad pewną kwestią: co mianowicie nad Odesą robiła rosyjska rakieta? Przyleciała w podróż krajoznawczą?

Ano właśnie…

Dla uzupełnienia obrazu dodam, że w weekend na skutek rosyjskich ostrzałów zniszczono w Odesie 25 zabytków, będących częścią historycznej zabudowy, wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

—–

O tym, że ich kraj znajduje się w stanie wojny, nad ranem mogli się przekonać mieszkańcy Moskwy. Co najmniej dwa ukraińskie drony – a mówi się również o czterech – nadleciały nad kompleks budynków należących do rosyjskiego ministerstwa obrony. Oczywiście rosjanie chwalą się, że obezwładnili maszyny „bronią elektroniczną” (rodzajem zagłuszarek, które „oślepiły/ogłupiły” systemy dronów?), niemniej jedna z nich uderzyła w budynek (a wedle innych źródeł w sąsiedni obiekt) należący do wywiadu wojskowego. A ściślej do filii zajmującej się cyberprzestępczością, czyli także przeprowadzaniem ataków hakerskich.

Niezależnie od tego, czy taki był cel bezzałogowców-samobójców, niezależnie też od zakresu poczynionych szkód, poranny atak zasługuje na więcej uwagi. Oto bowiem znów duże ukraińskie drony dalekiego zasięgu wleciały nie niepokojone nad rosyjską stolicę. Gdzież ta słynna „bańka antydostępowa” Moskwy? Co robiła OPL na dystansie kilkuset kilometrów dzielących terytoria ukraińskie od miasta? Kolejna ukraińska eskapada potwierdza, że rosjanie zdekompletowali krajową obronę przeciwlotniczą, przesuwając część sprawnych systemów na front i w miejsca notorycznie narażone na ataki, w ten sposób kompensując wcześniej poniesione straty. Być może czas, towarzysze, wykonać ruch w drugą stronę, bo jak wam spalą ministerstwo obrony, to dopiero będzie ból…

—–

I na koniec jeszcze jedna kwestia, sprowokowana Waszymi pytaniami o mój stosunek do opisanych wydarzeń. W czwartek zginął w Ukrainie niejaki michaił łuczin, w sobotę zaś rostisław żurawliow. Pierwszy to znany bloger militarny („misza na Donbasie”), drugi – „korespondent wojenny” agencji RIA Novosti. Obydwaj ponieśli śmierć w wyniku ukraińskich ostrzałów artyleryjskich, łuczin w okolicach Doniecka, żurawliow na Zaporożu.

Nikt celowo do nich nie strzelał – ogień artylerii wymierzony był w rosyjskie oddziały, którym łuczin i żurawliow towarzyszyli. I nie, nie ma we mnie ani krzty współczucia, które mogłoby być skutkiem własnych zawodowych doświadczeń. Ci goście bowiem nie zasługiwali na miano reporterów – byli jedynie narzędziami, które pod przykrywką dziennikarskiej aktywności służyły do rozsiewania kremlowskiej propagandy i dezinformacji. Dziennikarz może mieć swoje sympatie (nie musi być obiektywny w ocenie stron konfliktu), jednak kłamać mu nie wolno – ci zaś kłamali jak najęci, zwłaszcza o rzekomych neonazistowskich ekscesach w armii ukraińskiej (w tym celu wielokrotnie sięgając po spreparowane artefakty). Nade wszystko jednak brali aktywny udział w działaniach zbrojnych – żurawliow przyłączył się do donbaskich „separatystów” jeszcze w 2014 roku, łuczin blogowanie łączył z ochotniczą służbą w jednostce dronowej.

Więc to nie byli moi (młodsi i aktywni) „koledzy po fachu”.

Jedna rzecz mnie tylko w kontekście tych śmierci zasmuca – że rosjanie mają teraz pretekst, by strzelać do dziennikarzy po drugiej stronie. Prawdziwych, którzy narażają życie i zdrowie, by rzetelnie relacjonować ten konflikt. Chociaż tak po prawdzie – czy oni potrzebują pretekstu?

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Dorocie Barzan, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Joannie Cz., Wojciechowi Bardzińskiemu, Czytelnikowi Andrzejowi i Tomaszowi Jakubowskiemu (za małe wiaderko kawy).

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. „Gieroje” w postaci tzw.: gruzu 200 wracający do domu. Zdjęcie bez ścisłego związku z treścią postu, ale nie chciałem, by umknęło Waszej uwadze…/fot. rosyjski Telegram

„Terroryzm”

Gęsto nad Kijowem, gęsto nad Moskwą…

Nad ranem mieszkańcy rosyjskiej stolicy mieli okazję po raz pierwszy w pełni doświadczyć lęku, regularnie doznawanego przez kijowian od lutego ubiegłego roku. Oto bowiem na moskiewskim niebie pojawiło się co najmniej kilkanaście dronów (niektóre źródła mówią o ponad 30 maszynach). Nie była to pierwsza wizyta ukraińskich bezpilotników w tej części rosji, ale wcześniejsze przyloty (nie licząc ewidentnej rosyjskiej prowokacji z uderzeniami w Kreml) miały charakter rozpoznawczy bądź demonstracyjno-propagandowy („możemy wam wylądować, gdzie nam się żywnie podoba”, komunikowali ruskim Ukraińcy). Co najmniej dwa przypadki (z przełomu zimy i wiosny) użycia dronów bojowych z zamiarem uderzenia w cele w Moskwie zakończyły się niepowodzeniem – maszyny rozbiły się/zostały zestrzelone na odległych rubieżach metropolii. Dziś tymczasem wdarły się nad nią bez większych problemów, choć rzecz jasna ministerstwo obrony federacji raportuje sukces. Dzielna stołeczna OPL miała zestrzelić pięć bezpilotników, trzy pozostałe spadły na skutek generowanych przez rosjan zakłóceń.

Eksplozji było jednak znacznie więcej, niż by to wynikało z tego zestawienia, zatem twierdzenia o ośmiu dronach można włożyć między bajki. Chyba że spanikowana obrona posłała w niebo nieadekwatną liczbę rakiet (ładowała z czego i gdzie popadnie), które nie trafiwszy w cel, spaść gdzieś musiały (one, a raczej ich szczątki po samozniszczeniu). Miasto rozległe, więc efektowne upadki miały miejsce na jego obszarze.

Co ciekawe, większość wybuchów odnotowano w południowo-zachodniej części Moskwy, w tak zwanej Rublówce bądź jej sąsiedztwie. Już od czasów Stalina mieszka tam rosyjska elita polityczno-biurokratyczno-wojskowa, do której za Jelcyna i putina dołączyła śmietanka biznesowo-oligarchiczna. „Szyszki” zajmują zwykle okazałe rezydencje, pośledniej wagi personel mafijno-państwowej struktury zasiedla wielopiętrowe apartamentowce. Na ujawnionych w rosyjskich mediach zdjęciach i filmikach widać zniszczenia na górnych kondygnacjach jednego z takich budynków.

Ministerstwo obrony federacji orzekło, że takie działania „charakteryzują reżim kijowski jako międzynarodowych przestępców, których należy osądzić!”. Niejaki andriej kartapołow, szef komitetu obrony dumy państwowej, nazwał atak dronów „aktem zastraszania ludności cywilnej”. Zaś pieskow, rzecznik Kremla, był łaskaw zauważyć, że „kierowanie piekielnych maszyn na spokojne miasta jest nieludzkie”. Dodał przy tym, że ukraińskie uderzenie dronami było odwetem Kijowa za niedzielny atak rosji na jeden z – jak to ujął – „ośrodków decyzyjnych” w Ukrainie.

Cóż, atakowanie cywilów to istotnie terroryzm, ale nie sposób wykazać, że Ukraińcy takie intencje mieli. Tu zresztą sami rosjanie zapętlili się w swojej narracji, bo jeśli rzeczywiście wszystkie drony zestrzelili (sprowadzili na ziemię), to uszkodzenia budynków są efektem upadku szczątków (rakiet i bezpilotników), nie zaś celowych działań. Oczywiście, jest jeszcze kwestia „bezspornego ryzyka” – świadomości, że posłanie dronów musi wywołać reakcję OPL, a ta może przynieść straty uboczne; Ukraińcy tę świadomość mieli, ale u licha, nie oni tę wojnę zaczęli i nie można od nich oczekiwać, że będą siedzieć z założonymi rękoma, gdy rosja – dzień po dniu – bombarduje ich miasta, zupełnie nie przejmując się losem cywilów. Jako ci cywilizowani, winni Ukraińcy redukować ryzyko ofiar pośród ludności cywilnej, nie tylko własnej, ale i wrogiej. I generalnie tak się dzieje, także w tym konkretnym przypadku. Przynajmniej część dronów wysłanych nad Moskwę nie była uzbrojona. One miały tylko przelecieć nad rosyjską stolicą – zwłaszcza jej „wrażliwą” częścią – by wywołać u rosjan odpowiedni efekt psychologiczny. Wystraszyć, zasiać (kolejne!) ziarno wątpliwości w możliwości reżimu, który obiecuje poddanym bezpieczeństwo.

Kropla drąży skałę – w którymś momencie rosjanie mogą porzucić schemat funkcjonowania niewolnika i nie wybaczyć władzy kolejnej wpadki. Albo władza może w reakcji popełnić jakiś kardynalny błąd. Za dobrą analogię może tu posłużyć rajd Doolittle’a – przeprowadzony 18 kwietnia 1942 roku pierwszy nalot bombowy na terytorium Japonii podczas II wojny światowej. Wykonano go na granicy możliwości technicznych amerykańskiej marynarki (kwestia zasięgu startujących z lotniskowca samolotów), siłą zaledwie 16 maszyn. Zrzucone wówczas bomby wyrządziły Japończykom symboliczne szkody, ale szok wywołany atakiem był tak powszechny i tak silny, że wymusił na japońskim kierownictwie tragiczną w skutkach decyzję o ataku na wyspę Midway. Przypomnijmy, cesarska flota, zwłaszcza zaś lotnictwo pokładowe, dostała tam wpierdziel, z którego już nigdy się nie podniosła.

Ukraińcy właśnie udowodnili, że mają zdolność głębokiej penetracji rosyjskiego zaplecza. A dron śmigający nad Rublówką to nie to samo, co bezpilotnik uderzający w skład paliw w Chujrzecku czy innej ruskiej pipidówie. Zapewne więc usłyszymy jeszcze o kolejnych dronach nad Moskwą, testujących rosyjskie nerwy i stołeczną OPL.

Jak na razie jednak trwa testowanie kijowskiej obrony powietrznej – kolejna noc i poranek upłynęły w ukraińskiej stolicy pod znakiem rosyjskich uderzeń rakietowo-dronowych. Widać, że moskale starają się przeciążyć ukraińskie systemy obronne. Sądząc po propagandowych doniesieniach, już ten cel osiągnęli. Jeden z „dowodów” szerują od wczoraj (pro)rosyjskie konta, także w naszej info-sferze. Składają się nań zdjęcia satelitarne lotniska Żuliany w Kijowie, gdzie mają stacjonować przekazane Ukraińcom patrioty. Pierwsza fotografia jest z 15 maja, druga rzekomo z 18-ego – ich porównanie pozwala niby dostrzec efekty rosyjskiego uderzenia rakietami Kindżał, do którego doszło 16 maja. Mowa o „dwóch lejach o promieniu kilkudziesięciu metrów”, z których jeden to skutek bezpośredniego trafienia w wyrzutnię Patriot. No więc krzywię usta ze śmiechu, przyglądając się tak niepełnosprytnej próbie konfabulacji. Obejrzyjcie oba zdjęcia jedno po drugim – widzicie to, co ja? Tę samą fotografię, poddaną słabiutkiej obróbce (filtr na jednej odsłonie, „wyciągnięte” piksele w miejscach rzekomych trafień w drugiej). Urzekł mnie zwłaszcza pociąg po lewej – trzy dni minęły, a on wciąż w tym samym miejscu. „Nie drgnął, kurwa, nawet o metr”, zauważył jeden z moich kolegów, biegły w wyciąganiu wywiadowczych wniosków. Niby fachura, a nie wie, że pociągi na zdjęciach się nie ruszają…

Tyle tytułem komentarza do kolejnego sowieckiego „sukcesu”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Skutki dzisiejszego ataku na Kijów. Wrzucam jako przeciwwagę dla obrazków z Moskwy/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки