Wyobrażenia

„Proszę, nawet świąt nie są w stanie uszanować…”, pisze z dezaprobatą prorosyjski aktywista medialny, komentując ukraińskie „nie” na putinowską propozycję zawieszenia broni. Dziś prawosławna wigilia, car nakazał więc poddanym, by do jutra nie strzelali, oczekując tego samego od Ukraińców. Ludzki pan… Ten sam, który w Nowy Rok – także istotne święto na wschodzie – kazał swoim bandytom w mundurach napieprzać dronami kamikadze w ukraińskie miasta. A to przecież jedynie szczątkowy dowód hipokryzji moskiewskiego watażki – szerzej spoglądając, za nic miał on świętość ukraińskiej ziemi i ukraińskiego prawa do samostanowienia. Wjechał niczym rabuś do cudzego mieszkania, chcąc je nie tyle okraść, co zagarnąć. Zajął jeden pokój, drugi tylko na chwilę, bo dostał w ryj – raz, drugi, trzeci. Siedzi więc teraz poobijany i prosi o chwilę przerwy, bo w radio nadają mszę.

– Myślę, że władimir putin stara się nabrać tlenu – skomentował Joe Biden.

– To pułapka – stwierdził Wołodymyr Zełenski.

Pozostając na gruncie kryminalnej analogii – rabuś nie tylko chce odetchnąć, ale i postawić w złym świetle napadniętego, jako tego, który nawet „święty sygnał” ma za nic; oto istota pułapki. Szytej grubymi nićmi – uznałem wczoraj. Bo jakim idiotą trzeba być, by dać się na to nabrać? A jednak ruskie – i ich rodzimi zwolennicy – próbują nas nabierać. Biorąc na cel naiwność tych, którym bliska jest idea sacrum. Z miernym skutkiem, sądząc po tym, jak nieliczne w naszej infosferze są głosy wsparcia dla stwierdzeń, jak to zacytowane na wstępie. Co stanowi kolejny dowód na słabnący wpływ rosyjskiej propagandy, która przez lata, skutecznie, truła w głowach Polakom i reszcie Zachodu. Ta propaganda działała, gdy można było stwarzać wrażenie, że rosja jest czym innym niż jest w istocie. Opowiastki o konserwatywnym, szanującym „tradycyjne wartości” kraju brzmią dziś wyjątkowo fałszywie, gdy rosja kojarzy nam się z Buczą. Ilustrujące ten wpis zdjęcie Ławy Świętogórskiej – w maju 2022 roku zbombardowanej przez najeźdźców – w pełni obnaża rzeczywiste oblicze moskiewskiego chanatu.

„Z kontrrewolucją się nie rozmawia. Do kontrrewolucji się strzela”, miał powiedzieć Zenon Kliszko, bliski współpracownik Gomułki, na wieść o rozruchach na Wybrzeżu w 1970 roku. Paskudny czas, podli ludzie, tym niemniej cytat jak znalazł w odniesieniu do „propozycji” putina. Z rabusiami się nie rozmawia, zwłaszcza gdy zabijają napadniętych domowników.

– Rosja musi opuścić okupowane terytoria – tylko wtedy będzie miała „tymczasowy rozejm” – odpowiedział Kremlowi doradca prezydenta Ukrainy Mychajło Podolak. Co w zasadzie zamyka temat, bo cóż więcej można dodać?

—–

Pozostańmy jednak na gruncie mylnych wyobrażeń. Zainspirowany wpisem znajomego – który w oparciu o dane z SIPRI (Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem w Sztokholmie) przedstawił listę największych darczyńców Ukrainy – chciałbym poświęcić nieco uwagi Francji. Otóż Francja – z jej 219 mln dol. pomocy wojskowej – wypada bardzo blado w zestawieniu z Polską czy Wielką Brytanią, ba, nawet Niemcami. Wartość wsparcia to zaledwie 0,4 proc. budżetu obronnego Paryża za 2021 r. W przypadku Polski jest to aż 16 proc., Wielkiej Brytanii 5 proc., Niemiec, uwaga, 7 proc. Nominalnie największe transfery sprzętu i amunicji – amerykańskie – do listopada zamknięte kwotą ponad 18 mld dol., to nieco ponad 2 proc. budżetu Pentagonu za 2021 r. Ale…

Ale Francuzi mało się chwalą – czy jak kto woli „oficjalnie raportują” – a dużo więcej robią. Wsparcie militarne Paryża dla Kijowa – szacowane w oparciu o to, co i w jakiej ilości widać na froncie – jest bez wątpienia wielokrotnie wyższe (spotkałem się z szacunkiem mówiącym o 3 mld euro, ale nie potrafię go zweryfikować). Francuski wkład jest trudno policzalny także z innego powodu – istotną jego część stanowi wsparcie wywiadowcze dla Ukrainy (wszyscy wiemy o amerykańskim, które jest gigantyczne, zapominając o technologicznych możliwościach Francji). No i to Francuzi dają asumpt do wysyłki cięższego sprzętu – tak było wiosną zeszłego roku, gdy posłali Caesary, tak jest i teraz, gdy zapowiedzieli dostawy wozów bojowych AMX (o czym szerzej za chwilę). Ponadto to Francja utrzymuje w Ukrainie – jako jedyny kraj NATO – uzbrojony kontyngent wojskowi. Mam na myśli żandarmów (nie takich zwykłych jakby co…), którzy współtworzą ochronę prezydenta Zełenskiego.

Nie bez znaczenia jest fakt – w Polsce po wielokroć wypaczany – że Pałac Elizejski zachowuje aktywne kanały komunikacji z Moskwą. O tym, jak bardzo są one teraz przydatne, wiemy niespecjalnie dużo (a bez nich, dla przykładu, nie udałoby się utrzymać w bieżącym ruchu procesu wymiany jeńców), doświadczenie historyczne i wyobraźnia każą antycypować ich niezbędność, gdy rozpocznie się proces pokojowy.

Nim damy się zwieść „żabojadosceptycznej” narracji, zwróćmy uwagę, jak częste są kontakty dyplomatyczne na linii Kijów-Paryż (na najwyższym szczeblu). Dla przyjemności porozmawiania o kulturze nikt tego nie robi. Co podkreślam, bo owe mylne wyobrażenia na temat Francji często służą w Polsce jako lek na nasze kompleksy. „Dajemy więcej!”, co rusz pokrzykuje jeden z drugim. No i? Polska ma w tej wojnie gigantyczne znaczenie – nie tyle jako dostarczyciel uzbrojenia, co hub logistyczny. Realizujemy to zadanie niemal perfekcyjnie i tego się trzymajmy.

Co zaś się tyczy tej pierwszej roli – wkład Polski – i innych krajów dawnego bloku wschodniego – będzie się już tylko zmniejszał. Posowiecka broń jest „na wykończeniu”, co można było, w większości zostało przekazane bądź zostanie przekazane wkrótce. Strumień nowoczesnych systemów nie będzie zaś tak szeroki (nie te przemysły, nie ten know-how, nie te możliwości finansowe). Teraz czas na broń zachodnią – i to w reżimie: więcej, cięższej, szybciej.

—–

Obiecane przez prezydenta Macrona AMX-y to nie są czołgi („czołgi na kołach”, jak to piszą niektórzy dziennikarze). Owszem, mają 105-milimetrową armatę, ale strzelają amunicją o gorszych parametrach niż ich gąsienicowi „więksi bracia”. Nade wszystko jednak – nie ten pancerz. Za to mobilność i „lekkość” – w połączeniu z taką lufą – czynią z AMX-ów bardzo niebezpieczną broń dla wszystkiego poniżej czołgów.

Czołgami nie są też obiecane wczoraj niemieckie Mardery i amerykańskie Bradleye – to gąsienicowe bojowe wozy piechoty, służące do podrzucania wojska w rejon walk i zapewniania mu osłony w starciu z piechotą i artylerią przeciwnika. Do walki z czołgami się nie nadają (co nie znaczy, że nie mogą ich niszczyć); chciałbym, by to jednoznacznie wybrzmiało, obserwuję bowiem ponadnormatywny entuzjazm wynikły z faktu, że „wreszcie idzie ciężki sprzęt”. Idzie – czy raczej pójdzie, bo to kwestia tygodni – ale nie najcięższy. Jest też kwestia ilości – nie wiadomo, ile będzie AMX-ów, zapewne kilkadziesiąt sztuk, Niemcy zadeklarowały 40 Marderów, Amerykanie 50 Bradleyów. To sporo, a zarazem kropla w morzu potrzeb. Jest oczywistym, że pojawią się kolejne dostawy, i o ile francuski i niemiecki rezerwuar imponujący nie jest, Amerykanie mają setki, jeśli nie tysiące Bradleyów na zbyciu (w sumie wyprodukowano ich niemal 7 tys.). A 400 czy 500 sztuk już różnicę zrobi, solidnie mieszając na froncie.

Lecz i tak bez czołgów ani rusz.

Ukraina wciąż dysponuje znaczącym parkiem maszynowym sowieckiej proweniencji, ale w obliczu rosyjskiej przewagi ilościowej potrzebuje zachodnich czołgów. Te bowiem są po prostu lepsze.

„Taa, lepsze…”, czytałem niedawno u fana rosyjskiej myśli technicznej. „A niby skąd to wiemy?”. Pytanie niegłupie, bo jak dotąd Amerykanie, Brytyjczycy czy Niemcy z rosjanami się nie zwarli; nie przetestowali swoich tanków w starciu między sobą. Abramsy czy Challengery walczyły z T-72 w Iraku, gdzie amerykańscy i brytyjscy czołgiści zafundowali arabskim załogom piekło na ziemi. To głównie stąd bierze się przekonanie o absolutnej dominacji zachodniej broni pancernej, a przecież „Irakijczycy to nie rosjanie”; „nie ta kultura techniczna, nie to wyszkolenie, nie ta dyscyplina, taktyka itp., itd.”. Czyżby? – zapytam zupełnie serio, mając w głowie dziesiątki przykładów „nieogaru” rosyjskich pancerniaków.

Challengery byłyby dla nich niczym dopust boży, tymczasem Brytyjczycy już oficjalnie mówią – ustami ministra spraw zagranicznych Jamesa Cleverleya – o możliwości wysłania do Ukrainy własnych czołgów. Gdy kilka tygodni temu w podobnym tonie wypowiadali się Amerykanie – na temat Bradleyów – towarzyszył temu powszechny sceptycyzm. Ja jednak nie zamierzam iść śladem analityków, którzy twierdzą, że zachodnich czołgów Ukraina nie dostanie. Dostanie – idę o zakład, że wiosną pojawią się na froncie.

—–

„Zachód coś wie”, martwią się Czytelnicy. „Bo skąd ten nagły wysyp zapowiedzi wysyłki ciężkiego sprzętu?”. No jasne, że wie – ale za tym nie kryją się żadne apokaliptyczne scenariusze. Wbrew złowieszczeniu niektórych analityków, nie należy spodziewać się potężnego uderzenia, które miałoby na celu zajęcie całej wschodniej Ukrainy – aż po Dniepr. Oczywiście, rosjanie bardzo by chcieli, ale chcieć, a móc, to dwie różne sprawy. Armii rosyjskiej nie stać obecnie na tak rozległą operację. Wymagałaby ona dodatkowego pół miliona żołnierzy, mających wszystkiego „po korek” (czołgów, dział, samolotów, śmigłowców, indywidualnego wyposażenia itd.), działających w oparciu o wydolne zaplecze logistyczne. Skąd to wszystko wziąć?

Pozwólcie, że zepnę klamrą kwestię mylnych wyobrażeń. Sukces jesiennej mobilizacji nie przesądza o możliwościach rosji. Z 300 tys. rezerwistów, 100 tys. posłano na front – połowa z nich już nie żyje bądź została ranna.

Już wiele tygodni temu dramatycznie spadła liczba niszczonych przez Ukraińców rosyjskich czołgów, co nastąpiło przy rosnącym potencjale ukraińskiej armii. Czyżby rosjanie nauczyli się unikać strat? W pewnym zakresie owszem, lecz zasadniczo odpowiedź na pytanie kryje się w czołgowej absencji. Ukraińcy nie niszczą już tyle, bo nie ma tylu celów. Z rozmów z ukraińskimi wojskowymi, jakie przeprowadziłem jeszcze w grudniu, wynika, że liczba rosyjskich czołgów „na teatrze” spadła o 70 proc. w porównaniu ze stanem z lutego 2022 roku.

Liczba operacji lotniczych to raptem jedna piąta tego, z czym mieliśmy do czynienia w marcu.

Wyposażenie indywidualne rezerwistów woła o pomstę do nieba.

Przykładów można by mnożyć, większość nie stanowi wiedzy tajemnej (łatwo takie informacje posiąść). A i tak nie brakuje opinii, że dopiero teraz „armia rosyjska nam wszystkim pokaże”. Dwa dni temu przeczytałem, że piszę bzdury na temat możliwości dalszego wyposażania wojsk rosyjskich w czołgi. I zostałem odesłany do analizy, z której wynika, że rosja może produkować setki maszyn, a dziesięć tysięcy tylko czeka na rozkonserwowanie. Tak, w jednym miejscu, zobaczyłem to, co można przeczytać w Wikipedii, w materiałach RIA Nowosti i Iar Tass oraz w radzieckich i rosyjskich opracowaniach poświęconych temu, jak powinno się/należy prowadzić wojnę. Cóż, wolę własne źródła i własny osąd sytuacji.

One wiodą mnie do konkluzji, że rosjanie znów uderzą (gdzie i kiedy – pisałem kilka dni temu), ale nie będzie to nokautujący atak – ani realnie, ani w zamyśle. Ukraińską armię czekają ciężkie boje, straci wielu ludzi, ale da sobie radę, w czym pomóc mają zapowiadane dostawy. I kolejne.

A gdy na arenie pojawi się najcięższy zachodni sprzęt i samoloty, będzie pozamiatane.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Fot. Sierhij Michalczuk, za Ukraine.ua

Najeżeni

Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI) nie ma dobrych wiadomości i alarmuje, że po raz pierwszy od 1991 r. możliwy jest wzrost potencjału nuklearnego na świecie. A przecież już to, co obecnie znajduje się w silosach i magazynach, wystarczyłoby do wielokrotnego zniszczenia naszej cywilizacji. 90% światowego potencjału atomowego posiadają Rosja i USA (odpowiednio 6 tys. i 5,4 tys. głowic), reszta wyjątkowo śmiercionośnej broni zalega w arsenałach Wielkiej Brytanii, Francji, Chin, Indii, Pakistanu, Izraela i Korei Północnej. „Mamy wyraźne oznaki, że redukcje przeprowadzane od zakończenia zimnej wojny, właśnie dobiegły końca”, mówi Hans Kristensen z Programu Broni Masowego Rażenia SIPRI. Łączna liczba pocisków nuklearnych zmalała w ciągu minionego roku o niespełna 400 sztuk (do 12,7 tys.), a proces ten wynikał przede wszystkim z konieczności utylizacji najstarszych głowic. „Państwa posiadające broń jądrową zwiększają lub modernizują arsenały, a większość zaostrza retorykę nuklearną i rolę, jaką broń atomowa odgrywa w ich strategiach”, konkluduje Wilfred Wan, dyrektor Programu.

Strach tykać…

Inwazja Rosji na Ukrainę i wsparcie wojskowe Zachodu dla Kijowa zwiększyły napięcia wśród państw posiadających głowice. „Ryzyko użycia tego rodzaju broni jest największe od dziesięcioleci”, twierdzą analitycy SIPRI. Dodać należy, iż marne rosyjskie postępy w Ukrainie i ujawniona przy tej okazji kiepska kondycja konwencjonalnych sił zbrojnych Federacji, zwiększają jeszcze jedno ryzyko. Moskwa chroni się dziś za nuklearną tarczą, bez której inaczej wyglądałaby współpraca NATO z napadniętym krajem. Ryzyko atomowej eskalacji i ponawiany co rusz jądrowy szantaż Kremla, powściągają zachodnich przywódców przed otwartą konfrontacją, która zakończyłaby się niechybną klęską Rosji. Dla innych państw – zwłaszcza bandyckich reżimów – jest oczywiste, że tylko atomowy argument zapewni im bezpieczeństwo. Można więc założyć, że zwiększą wysiłki mające na celu pozyskanie takiej broni. Pouczający jest tu także przykład Korei Północnej, której „strach tykać”, bo skutki dla całego regionu mogą być dramatyczne.

W tym kontekście łatwiej zrozumieć decyzję Chin, posiadających stosunkowo skromny zasób 350 głowic jądrowych. Z danych pozyskanych przez Departament Obrony USA wynika, że Pekin planuje podwoić arsenał do 2027 r., a trzy lata później dysponować już tysiącem pocisków. Służby wywiadowcze donoszą o trwających w ChRL pracach budowlanych, w wyniku których powstanie około 300 nowych silosów rakietowych. Tym wysiłkom – oraz sytuacji we wschodniej Europie – z niepokojem przyglądają się w Tokio. Kilka tygodni temu ministerstwo obrony Japonii, w dorocznym raporcie znanym jako „Biała Księga Obronna”, wyraziło „głębokie zaniepokojenie agresywnymi działaniami Chin i Rosji”. Efekt? Japoński rząd nie ustanowił maksymalnego pułapu wydatków na obronność w kolejnym roku fiskalnym (co czyniono w projektach budżetu w poprzednich latach, by tym sposobem unikać niekontrolowanego wzrostu długu publicznego). W bieżącym roku fiskalnym nakłady Japonii na wojsko zaplanowano na poziomie 5,4 bln jenów, co odpowiada kwocie 40 mld dol. Dla porównania, tegoroczny budżet polskiego MON ma równowartość 13,7 mld dol.

Trzech prowodyrów

A kolejne będą tylko wyższe, gdyż Polska planuje podnieść wydatki zbrojeniowe do 3% PKB już w 2023 r (w 2020 było to 2,1%). Jak zauważa sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, Sojusz przechodzi obecnie „największą przebudowę obrony zbiorowej i odstraszania od czasów zimnej wojny”. Statystki mogą się tu wydawać nieco mylące, bo zaledwie 9 z 29 obecnych członków Paktu (posiadających siły zbrojne), łoży na armie ustalony w 2014 r. pułap 2% PKB. Poza Polską są to: Grecja (3,76%), USA (3,47%), Litwa (2,36%), Estonia (2,34%), Wielka Brytania (2,12%), Łotwa (2,10%), Chorwacja (2,03%) i Słowacja (2,00%) – co znamienne, w większości państwa Europy Środkowo-Wschodniej. Rumunia i Francja, które osiągnęły już dwuprocentowy cel, w 2022 r. spadły nieznacznie poniżej tego progu. Stawkę zamykają więksi i zasobniejsi członkowie NATO – Niemcy, Kanada, Włochy i Hiszpania. Ale w liczbach rzeczywistych budżety wojskowe tych krajów i tak pozostają imponujące (np.: Berlin w 2021 r. przeznaczył na cele obronne 56 mld euro), no i nie bez znaczenia są podjęte niedawno zobowiązania do odnowienia potencjału wojskowego, zaniedbanego przez ostatnie 30 lat. Najdalej w tym zakresie idą Niemcy, przeznaczając na armię dodatkową kwotę (poza bieżącymi budżetami) 100 mld euro w zaledwie pięć lat.

Dramatyczne wzrosty dotyczą także innych krajów. Kazachstan na kolejny rok zwiększa budżet wojskowy o 900 mln dol. – do kwoty 1,7 mld dol. (mamy więc do czynienia z więcej niż podwojeniem wydatków!). Jednocześnie kraj – dotąd blisko związany z Moskwą – zacieśnia stosunki z ChRL z jednej strony, i krajami NATO z drugiej. Powodem takiej wolty są ambicje geopolityczne Władimira Putina, obnażone po całości wraz z napaścią na Ukrainę. Działania Rosji są zatem impulsem do zbrojeń nie tylko w obszarze euro-atlantyckim – gdzie sprawy przyśpieszyły po aneksji Krymu w 2014 r. – ale też w centralnej Azji. Trzeba jednak podkreślić, że odpowiedzialność za remilitaryzację świata rozkłada się i na inne podmioty. Rosja istotnie, od 2000 r. począwszy wydawała wiele, próbując odzyskać status supermocarstwa. Ponad dekadę temu była jednym z nielicznych krajów, które nie obcięły wydatków na wojsko w następstwie kryzysu z 2008 r. W 2021 r., gdy gromadziła żołnierzy wzdłuż ukraińskiej granicy, nakłady na obronność sięgnęły 65,9 mld dol., czyli 4,1% PKB. Ale to Chiny od 30 lat napędzają indo-pacyficzny wyścig zbrojeń. Niezwykle spektakularne są także wzrosty wydatków militarnych USA po 11 września 2001 r.

Ktoś straci, ktoś zarobi

Według SIPRI, w ciągu dekady (licząc od początku 2012 do końca 2021 r.), światowe wydatki na zbrojenia wzrosły o 12%. Rok do roku (2020-21) powiększyły się o nieznaczne 0,7%, lecz i tak pierwszy raz w historii przekroczyły 2 bln dol. (dokładnie było to 2,11 bln dol.). W 1989 r. globalne wydatki na cele wojskowe zamknęły się w kwocie 1,7 bln dol., a 10 lat później wyniosły „tylko” 1,2 bln dol. To właśnie wtedy – po „biednym” 1999 r. – ma swój początek trend wzrostowy dotyczący zbrojeń. Wśród państw wydających najwięcej na wojsko w 2021 r. znalazły się USA – 801 mld dol. (38% udziału w światowych wydatkach), Chiny – 293 mld dol. (14%), Indie – 76,6 mld dol. (3,6%), Wielka Brytania – 68,4 mld dol. (3,2%) i Rosja – 65,9 mld dol. (3,1%). Zastrzec należy, że chińskie i rosyjskie dane są oficjalnymi – rzeczywiste nakłady bez wątpienia były większe. Nie zapominajmy również o innej sile nabywczej dolara w krajach Zachodu i u pozostałych liderów (w Chinach czy Rosji za miliard dolarów można kupić więcej niż w Stanach). Zdaniem analityków, koszty rosyjskiej inwazji na Ukrainę oraz wywołane przez nią militarne wzmożenie sprawią, że tegoroczne wydatki zbrojeniowe przekroczą pułap 2,3 bln dol.

Ktoś straci – bo wojna to śmierć i zniszczenie – ale ktoś też zarobi. Według SIPRI, w latach 2017–2021 największymi eksporterami uzbrojenia były USA z 39-procentowym udziałem w światowym rynku. Kolejne miejsca zajmowała Rosja (19%), Francja (11%), Chiny (4,6%) i Niemcy (4,5%). Amerykańska broń trafiała do 103 państw; w wielu z nich koncerny z USA zdominowały miejscowe rynki. Rosja eksportowała broń do Indii, Egiptu, Chin, Algierii, Wietnamu, Iraku, Kazachstanu i Białorusi. Chiny zyskały status wiodących dostawców w Pakistanie, Bangladeszu i Mjanmie. W gronie największych importerów znalazły się Indie (11% udziału w globalny imporcie), Arabia Saudyjską (11%), Egipt (5,7%), Australia (5,4%) i Chiny (4,8%). Stany zajęły 13. miejsce, Rosji zabrakło w pierwszej czterdziestce – oba państwa mają bowiem rozwinięte przemysły zbrojeniowe i pozostają w dużej mierze samowystarczalne. Jest jednak pewne „ale” – w czym kryje się też odpowiedź na pytanie o źródła przewagi amerykańskiej zbrojeniówki. Oferuje ona broń drogą, lecz niezawodną, znacząco lepszą od rosyjskich i chińskich odpowiedników. Hojnie dofinansowana, szybko opracowuje i wdraża kolejne systemy. Chińczycy wciąż takiej wydajności nie osiągnęli, Rosjanie zmagają się z technologicznym zapóźnieniem – dlatego ich broń pozostaje głównie ofertą dla biednych. Ci drudzy mają teraz dodatkowy kłopot – odcięto ich od zachodnich komponentów, a ciężkie straty w Ukrainie zmuszają do skupienia wysiłków na odbudowie własnej armii. Chiny już ostrzą sobie zęby na porzucone przez Rosję rynki…

—–

Nz. Eksplozja głowicy jądrowej/fot. Departament obrony USA

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 34/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Beczka

Z danych Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (ang. SIPRI) wynika, że w 2018 r. świat przeznaczył na obronność 1,82 bln dol., rok później – 1,91 bln. Minionego lata przewidywano, że wywołane pandemią spowolnienie gospodarcze przełoży się także na wydatki wojskowe. Ba, niektórzy wieszczyli wręcz gwałtowne załamanie się wyścigu zbrojeń. Tymczasem w 2020 r. narody świata wydały na utrzymanie, modernizację i rozwój sił zbrojnych 1,98 bln dol. Bieżący rok najpewniej zakończy się kolejnym rekordowym wynikiem, rzędu 2,1-2,2 bln dol.

Ponad jedną trzecią zeszłorocznych środków należy zapisać na konto Stanów Zjednoczonych, które od dekad królują w zestawieniu SIPRI. Rosja znalazła się na czwartym miejscu (62 mld dol.), ustępując pola Chinom (252 mld dol.) oraz Indiom (72 mld dol.). W sumie rządy krajów dalekowschodniej Azji wydały 500 mld dol. na cele militarne. Dodajmy, że siły zgromadzone w tym rejonie kuli ziemskiej „przejadły” niemal dziesiątą część budżetu Pentagonu i jedną czwartą pieniędzy rosyjskiego ministerstwa obrony. Odległa Azja przywodzi zatem skojarzenie z beczką prochu.

Przez długi czas była nią Europa, tragicznie doświadczona oboma konfliktami światowymi, a później zimnowojenną rywalizacją. Dziś udział europejskich potęg w wydatkach zbrojeniowych nie jest już tak znaczący. W pierwszej dziesiątce za 2020 r. mamy bowiem Wielką Brytanię (59 mld, 5. pozycja), Niemcy (52,8 mld, 7. pozycja) i Francję (52,7 mld, 8. pozycja). Top 10 zamykają Japonia (49,1 mld) i Korea Południowa (45,7 mld), co dodatkowo uwidacznia przesunięcie militarnego punktu ciężkości świata na Daleki Wschód.

Dla porządku odnotujmy, że na miejscu szóstym uplasowała się Arabia Saudyjska (57,5 mld), Polsce zaś przypisano pozycję nr 19 (13 mld).

Japonia odchodzi od pacyfizmu

Za militaryzację regionu odpowiada przede wszystkim ekspansywna polityka Chińskiej Republiki Ludowej. I choć to Chiny rozkręciły spiralę zbrojeń, dziś same stały się ich zakładnikiem. W relacji jeden na jednego ChRL – mocarstwo atomowe – jest w stanie narzucić swoją wolę każdemu z państw Dalekiego Wschodu. Jednak w obliczu sojuszy – pozornie nawet egzotycznych – jej potęga militarna nie robi już takiego wrażenia. Pekin więc „ucieka do przodu” – rozbudowuje armię, lotnictwo i flotę – zwłaszcza że próbę „wygrania” Pacyfiku odebrano w Waszyngtonie jako chęć zaszkodzenia interesom USA. Chińskie zbrojenia muszą zatem odpowiadać nie tylko regionalnym, ale i globalnym wyzwaniom, a ich rozmach mobilizuje sąsiadów, którzy boją się za bardzo zostać w tyle. Za przykład niech posłuży Japonia. Kraj Kwitnącej Wiśni dysponuje obecnie jedną z najpotężniejszych marynarek wojennych świata. W jej skład wchodzą m.in. cztery niszczyciele śmigłowcowe. De facto są to okręty, które po niewielkich modyfikacjach mogą pełnić role lotniskowców – najbardziej ofensywnych jednostek morskich. Po II wojnie światowej Tokio zmuszono do rezygnacji z takich okrętów, ale kraj już dawno zszedł ze ścieżki narzuconego wówczas pacyfizmu. Modernizacja niszczycieli typu Izumo – tak, by mogły przyjmować morską odmianę samolotów F-35 – to jedno z zadań postawionych japońskiemu ministerstwu obrony na bieżący rok.

Rząd w Tokio zamierza wydać w 2021 r. 52 mld dol. na własne siły zbrojne (formalnie nie są one nawet armią, której posiadania zabrania japońska konstytucja). Budżet uwzględnia środki na zakup kolejnych F-35 – zarówno w wersji morskiej, jak i lądowej. W sumie Japonia nabędzie 147 „efów”, stając się jednym z największych użytkowników tych maszyn. Obecny rok budżetowy zwieńczy wprowadzenie do służby w Morskich Siłach Samoobrony kolejnego, 22-ego okrętu podwodnego. Gros środków przeznaczonych zostanie na prace badawczo-rozwojowe – m.in. nad pociskami manewrującymi dalekiego zasięgu, zdolnymi razić cele w Korei Północnej i… Chinach. Japońscy inżynierowie mają się pochylić nad projektami nowych rakiet przeciwokrętowych oraz myśliwca 6. generacji. Pierwsze dwa rodzaje broni winny znaleźć się na wyposażeniu w drugiej połowie dekady.

Ambicje na miarę lotniskowca

Po przeciwnej stronie mapy mamy Indie – z ich arsenałem jądrowym i liczącą 1,3 mln żołnierzy armią. W tym roku Delhi nie ogłosiło jeszcze znaczących kontraktów militarnych. Wiadomo, że trwają zakupy amunicji, której rezerwy pozwolą na jednoczesne prowadzenie wojen na dwóch frontach – pakistańskim i chińskim – przez co najmniej 15 dni. Dotychczasowe zapasy wystarczały na 10 dni intensywnych zmagań – zwiększenie zdolności to wydatek rzędu 6,8 mld dol., w całości przewidziany na bieżący rok. Sporo, ale mówimy o wojsku wyposażonym m.in. w 3,5 tys. czołgów, 1,2 tys. samolotów, ponad 600 śmigłowców i 170 okrętów. W minionym roku Indie zakupiły we Francji 36 samolotów bojowych Rafale, zobowiązano też własny przemysł do dostarczenia 83 lekkich myśliwców Tejas. Trwa intensywna modernizacja obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, do służby wchodzą kolejne okręty podwodne (budowane na francuskiej licencji jednostki typu Scorpène). Jeszcze w tym roku stocznię opuści lotniskowiec INS Vikrant. Tym samym Delhi będzie dysponować dwoma „pływającymi lotniskami” (Vikrant dołączy do poradzieckiego INS Vikramaditya). Marynarka naciska na budowę trzeciego lotniskowca i choć nie zostało to jeszcze przesądzone, przyszły okręt już otrzymał nazwę – Vishal.

I właśnie z tych lotniczo-morskich poczynań i planów najprościej wyczytać skalę ambicji Indii. Delhi nie zamierza grać drugorzędnej roli na „własnym” oceanie. Pech chciał, że stanowi on „wrota do Chin”, że nie sposób pominąć go na drodze, jaką pokonują statki z chińską banderą, przewożące strategiczne towary z Afryki. Nieuchronność indyjsko-chińskiej konfrontacji, w połączeniu z rosnącym potencjałem Japonii oraz innego „tradycyjnego” wroga Pekinu – Korei Południowej – stawiają w bardzo niekorzystnej sytuacji Tajwan. Zdaniem władz w Pekinie, wyspa wciąż jest częścią kontynentalnych Chin, zbuntowaną prowincją, którą należy „przywrócić do macierzy”. O dobrowolnym scaleniu nie ma mowy, a na siłowe rozwiązanie może Pekinowi zabraknąć czasu. Takie obawy wyraża część chińskich wojskowych, kreśląc przed władzami partii wizje wojny w stylu „Chiny kontra reszta regionu”. W tej perspektywie zajęcie Tajwanu musi nastąpić w odpowiednim „okienku startowym” – kiedy wspólny potencjał wrogów nie przewyższa możliwości ChRL.

Azjatyckie Sarajewo

Sprawy nie ułatwia sam Tajwan, od lat przeznaczając istotną część budżetu na siły zbrojne. W tym roku ma to być ponad 15 mld dol. Co prawda Tajpej nie udało się przekonać Waszyngtonu do zgody na zakup F-35, ale siły zbrojne wyspy otrzymają w najbliższych latach 66 sztuk najnowszych wersji efów szesnastych. Zmodernizowanych ma zostać również 140 F-16 starszych odmian – wszystkie do 2023 r. Trwają intensywne zakupy systemów rakietowych – obrony nadbrzeżnej i przeciwlotniczej. Tajwańska doktryna zakłada trzymanie wroga na dystans – zatopienie okrętów osłony i desantu nim dotrą w pobliże plaż. W razie zdobycia przyczółków, „czerwoni Chińczycy” napotkają ścianę ognia. Tworzyć ją mają amerykańskie czołgi i wyrzutnie przeciwpancerne, wyrzutnie rakietowe typu Himars, rakiety ziemia-ziemia i powietrze-ziemia. Na całe to wyposażenie tylko w ubiegłym roku podpisano w Stanach umowy na niemal 12 mld dol., płatnych do końca dekady.

Niezależnie od wysiłków Tajwańczyków i rosnącej potęgi pozostałych graczy z regionu, to ryzyko wojny z USA jest głównym powodem, który powstrzymuje Chiny przed inwazją na wyspę. Trudno ocenić, na ile aktywnie Waszyngton zaangażowałby się w jej obronę – sygnały płynące ostatnio z Białego Domu i Pentagonu każą Pekinowi zakładać pełnoskalową kampanię lotniczo-morską, z zaangażowaniem istotnych elementów sił lądowych. A takich zmagań Chiny by w tej chwili nie wygrały. Tak dochodzimy do kolejnego zapętlenia azjatyckiego wyścigu zbrojeń – czegoś na wzór obiektywnej konieczności dla chińskiej „ucieczki do przodu”. I znów – o jej skali najlepiej świadczy budowa morskiego potencjału. Marynarka wojenna ChRL już dziś jest najliczniejszą formacją tego typu na świecie. Nadal jednak ustępuje drugiej co do liczebności US Navy jeśli idzie o wielkość flotylli lotniskowców. Chińczycy mają w służbie dwie jednostki (w tym jedną poradziecką); obie o parametrach znacznie gorszych niż amerykańskie odpowiedniki. Ale na oczach całego świata – dosłownie, za sprawą zdjęć satelitarnych – w imponującym tempie buduje się trzeci, tym razem już „pełnokrwisty” okręt. Trzy kolejne mają powstać do 2035 r.

Czy wówczas „na bank” wybuchnie amerykańsko-chińska wojna? Niekoniecznie, Stany bowiem wciąż będą posiadały dwukrotną przewagę w lotniskowcach (11:6). Tak naprawdę z większą obawą należy spoglądać w najbliższą przyszłość. Daleki Wschód to region z nieuregulowanymi sporami granicznymi (Indie-Pakistan, Indie-Chiny, Chiny-Wietnam, Japonia-Rosja), nasycony bronią jądrową i konwencjonalną – tą ostatnią w skali przypominającej Europę tuż przed 1914 rokiem. Z Państwem Środka łakomie spoglądającym nie tylko na szlaki morskie wiodące do Afryki, ale także na zasoby naturalne Syberii. I z Kim Dzonk Unem, szalonym satrapą, który trzyma „pod parą” co najmniej kilka taktycznych głowic jądrowych. Wreszcie, z piratami dziesiątkującymi żeglugę na granicy Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku. W tej beczce prochu nietrudno o iskrę, wznieconą niekoniecznie z intencją wywołania wielkiej wojny. Ale w skutkach przypominającą zamach w Sarajewie.

—–

Nz. Marynarze chińskiej floty/fot. domena publiczna

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 29/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to