Niezapominanie

Już kilka miesięcy temu Netflix udostępnił serial dokumentalny pt.: „Einsatzgruppen – brygady śmierci”. Algorytm zaproponował mi go od razu, ale długo wzbraniałem się przed oglądaniem. Wiedziałem, że na to trzeba odpowiedniej psychicznej dyspozycji, a jakoś nie czułem się na siłach, by wracać do tematu zbrodni popełnionych przez SS.

Kilka dni temu odpaliłem pierwszy odcinek, ostatni obejrzałem dziś w nocy. Skończyłem wbity w kanapę.

„Einsatzgruppen…” oparto o klasyczną formułę. Składają się nań archiwalne filmy, zdjęcia, są relacje żyjących jeszcze świadków, ocaleńców i morderców (film powstał dziesięć lat temu), opatrzone komentarzami historyków. Niby większość faktów była mi już znana, sporą część kadrów i zdjęć widziałem przy innych okazjach, a mimo to film zostawił mnie z przerażającą, nową dla mnie konstatacją. Grupy specjalne SS liczyły sobie zaledwie 3000 osób – a odpowiadały za śmierć milionów ludzi, głównie Żydów. Tajemnicą ich zatrważającej skuteczności były oddziały pomocnicze, w których służyli ochotnicy z podbitych przez Niemców krajów. To głównie oni mordowali; esesmani zawiadywali zbrodniami, dokumentowali je, gdy trzeba było, dobijali rannych.

Prawdziwi architekci i inżynierowie zagłady. Teraz trochę lepiej rozumiem, jak można było podejść do ludobójstwa z urzędniczą skrupulatnością, jako do logistycznego wyzwania.

Ale zabijani nie byli cyferkami. Uświadomili to sobie nawet najbardziej zatwardziali naziści, gdy przed oczami stanęło im widmo klęski III Rzeszy. Wtedy nastąpił drugi akt dramatu z Einsatzgruppen w roli głównej – próby tuszowania zbrodni. I tu znów Niemcy nie brudzili sobie rąk – do otwierania masowych grobów, palenia ciał i mielenia kości ofiar wykorzystywali więźniów. Jeden z nich, Żyd, opowiada w filmie o koledze, który w opróżnionym z trupów dole znalazł legitymację wuja. Jego samego nie mógł zidentyfikować, zwłoki bowiem, po dwóch latach w ziemi, były już w stanie zaawansowanego rozkładu. Uznał więc ów kolega, że najpewniej zaniósł na stos krewnego, nawet o tym nie wiedząc. „Wtedy i ja zdałem sobie sprawę, że mogłem spalić własnych rodziców” – mówi do kamery starszy pan. „Bo nie rozpoznałem ich ciał”.

Niemniej poruszające są kadry zarejestrowane podczas procesu Adolfa Eichmanna w Izraelu. Piszę o fragmencie, w którym Leon Wells (zd. Weliczker), były żydowski więzień zmuszony do tuszowania zbrodni, relacjonuje, na czym polegała jego praca. W 1961 roku Wells jest już obywatelem USA. Po angielsku mówi z wyraźnym wschodnioeuropejskim akcentem. Wolno, prostymi zdaniami, bez aluzji i dygresji. Lecz to nie tak, że ocaleniec słabo zna ów język. Już po usłyszeniu kilku zdań staje się oczywiste, że mężczyźnie chodzi o to, by być do bólu konkretnym. Techniczne aspekty zbrodni brzmią wówczas jeszcze bardziej złowieszczo. I nie sposób ich zapomnieć…

A pamięć – czy jak kto woli niezapominanie – są dziś kluczowe. Bo żyjemy w czasach, kiedy państwowa ideologia coraz mocniej osadza się na wskazywaniu wrogów, kiedy wspiera ją w tym kościół, mówiący o „zagrożeniu dla kultury i wiary ojców”. I pisząc o skutkach tych działań, nie mam na myśli półgłówków urządzających w lesie „urodziny Hitlera”. Idzie mi o to, że postawy wyrażające nacjonalizm, ksenofobię, antysemityzm i homofobię, przestały być dziś powodem do obciachu. Coraz więcej Polaków, coraz częściej, publicznie, obnosi się z nimi, mając je za powód do dumy.

Od słów do czynów daleka droga, ale jest się czym niepokoić. Dlatego warto obejrzeć i nakłonić znajomych do obejrzenia „Einsatzgruppen – brygady śmierci”. A kto nie ma czasu, niech poświęci kilka minut na załączony fragment jednego z najlepszych seriali wojennych – „Kompanii braci”. Widać tam doskonale, do czego prowadzi szaleństwo społecznego wykluczania…

—–

Nz. Jedna z tysięcy egzekucji przeprowadzonych przez grupy specjalne na terenach okupowanych ZSRR/fot. domena publiczna

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wódka

Nie lubię filmów poświęconych pracy reporterów wojennych – kreowanie dziennikarzy na herosów jest dla mnie niczym zjadanie własnego ogona. A niestety, twórcy wspomnianych fabuł i dokumentów zwykle nie potrafią wynieść się ponad tę słabość. I z tego powodu jak pies do jeża podszedłem do „Korespondentów śmierci”, obecnych od niedawna w ofercie Netflixa.

Obejrzałem całość, ciurkiem – i ku własnemu zaskoczeniu polecam wszystkim zainteresowanym kulisom wojennej reporterki. Przy czym słowo „kulisy” można by zastąpić innym na „k”. Rzecz jest bowiem o kosztach, także emocjonalnych. Czymś, co ja sam wstydliwie skrywałem, bojąc się reakcji czytelników, znajomych, ba, nawet rodziny. „Ranimy się, oglądając ludzkie dramaty. Są one tak wielkie, że nasze własne cierpienie wydaje się przy nich nieistotne” – mówi jeden z bohaterów filmu. „Tymczasem ono jest jak gaz – zdaje się być lekkie, ale wypełnia całego ciebie”. Dla mnie to niezwykle ważne słowa…

Bez obaw jednak – jeśli „Korespondenci…” oddają komuś hołd, to nie są to dziennikarze, a ich bliscy. „Zagrożenie może trwać tylko kilka sekund czy minut – większość wyjazdu to nuda i spokój. Lecz rodziny w kraju boją się o nas przez cały czas” – wyjaśnia inny reporter. „Dla mnie prawdziwą bohaterką jest moja mama” – przyznaje inny.

Film ucieka od politycznie poprawnych deklaracji, dotyczących motywacji dziennikarzy. Misja misją, ale liczy się też przygoda, adrenalina, poczucie wyjątkowości, potrzeba sławy i nagród. Czasem aż do zatracenia. „Korespondenci…” skupiają się na hiszpańskim środowisku reporterów (jednym z liczniejszych w branży), dotkliwie doświadczonym w kilku ostatnich wojnach (zginęło na nich ośmiu dziennikarzy tamtejszych mediów). Dokument nakręcił Hernan Zin, kolega po fachu, który w pewnym momencie dobrowolnie zrezygnował z wojennej reporterki. Uśmiechnąłem się lekko, słuchając słów Zina – że choć tęskni, nie żałuje. Kilka tygodni temu jeden z czytelników zapytał mnie o powody mojej rezygnacji z wojny. Pomny doświadczeń znajomych-alkoholików, porównałem wojnę do wódki. Bo i wódką, i wojną, można się upajać – póki cię nie zabiją. Chcesz żyć, musisz odstawić – tylko tyle i aż tyle.

—–

Nz. żołnierze armii ukraińskiej w towarzystwie autora blogu (w środku), oraz Darka Prosińskiego, którego zdjęcia wielokrotnie prezentowano na bezkamuflazu.pl. Szyrokino, lato 2015/fot. NN

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Konferencja

Na początku 2003 roku, kiedy w świat poszła informacja o tym, że Polska poprze działania zbrojne przeciwko Irakowi, Jacques Chirac – ówczesny prezydent Francji – nie przebierał w słowach. „Stracili dobrą okazję, aby siedzieć cicho” – skomentował, mając na myśli nas, Polaków.

Nad Wisłą odebrano to jako policzek, wręcz ingerencję w politykę zagraniczną Warszawy. Dominowało pośród nas przekonanie, że inwazja to jedyne rozwiązanie. Co więcej, gdy kilka tygodni później wyszło na jaw, że biorą w niej udział także nasi żołnierze, w kraju zapanowała nacjonalistyczno-imperialna euforia. „Flaga na maszt, Irak jest nasz!” – śpiewał Lech Janerka, drwiąc sobie nieco z tego wzmożenia. Jednak fakt, iż miało ono miejsce, czynił wypowiedź Chiraca jeszcze bardziej irytującą.

Rzecz w tym, że francuski polityk miał rację…

Płonne nadzieje

Poszliśmy na wojnę, której wybuch poprzedziła zmasowana akcja dezinformacyjna amerykańskich służb specjalnych. Waszyngton stworzył kłamliwy pretekst do ataku, mamiąc nas dodatkowo wizją intratnych kontraktów po zakończeniu działań zbrojnych.

Wysłaliśmy do akcji GROM, potem znacznie większe siły stabilizacyjne. Polacy ginęli, odnosili rany, Irak – już po „wyzwoleniu” – stał się areną koszmarnie brutalnej wojny domowej.

W międzyczasie z wieluset milionowego kontraktu zbrojeniowego z nowymi władzami w Bagdadzie Amerykanie wyeliminowali polski Bumar. Szybko stało się jasne, że na irackiej awanturze nie zarobimy. Nadzieje, że wykorzystamy know-how pozyskany jeszcze w latach 70 i 80. – kiedy wiele polskich firm działało w Iraku – okazały się płonne. Ucierpiał przy tym wizerunek Polski pośród części krajów arabskich – stygmatu okupanta nie zmazaliśmy właściwie do dziś.

Przedziwne mediacje

Minęło kilkanaście lat i znów weszliśmy do tej samej rzeki. Na szczęście nie „na bojowo”, nie w tak angażującym materialnie zakresie – ale jednak. Mam na myśli zaczynającą się dziś konferencję bliskowschodnią w Warszawie.

Miast zachować korzystną dla naszych relacji z Iranem neutralność, w sposób zdecydowany opowiedzieliśmy się po jednej ze stron. Bo nie, warszawska konferencja nie jest próbą mediacji – do czego przekonują nas rodzimi politycy. Stałaby się nią, gdyby to Polska była jedynym organizatorem. Tymczasem współorganizatorem wydarzenia są Stany Zjednoczone – geograficznie odległe od przedmiotowego regionu, lecz politycznie, ekonomicznie i wojskowo głęboko weń zaangażowane. A od kiedy to mediacji podejmuje się strona konfliktu?

Warunek niezależnego mediatora to nie wszystko – obowiązkiem tego ostatniego jest zabiegać, by do stołu zasiedli wszyscy zainteresowani. Tak naprawdę irańska odmowa winna zamknąć sprawę, skłonić polski MSZ do przyznania, że inicjatywa pojednania już na wstępie się nie udała. Mamy zaś, co mamy – rozmowy o pokoju na Bliskim Wschodzie bez udziału jednego z głównych graczy, postrzeganego przez pozostałych uczestników jako źródło problemów.

Wróg naszego wroga naszym…

Co rzuca światło na rzeczywiste intencje, stojące za zorganizowaniem konferencji. Otóż wszystko wskazuje na to, że ma być ona pretekstem do kolejnej prezentacji amerykańsko-izraelskiej wizji stosunków bliskowschodnich. Gdzie problemem nie jest imperializm rządu USA i bezkompromisowe nastawienie władz Izraela, a próba zwiększenia swoich wpływów przez Iran.

Bym nie został źle zrozumiany – nie recenzuję tu żadnej z tych polityk (a pytany o własne zdanie odpowiem, że bliżej mi do racji Tel-Awiwu niż Teheranu). Wskazuję tylko na zabieg, który ma utwierdzić opinię publiczną w konkretnej narracji.

Tylko po co nam, Polakom, „bawić się w te klocki”?

Waszyngton narzucił Warszawie pomysł konferencji. Uczynił to w sposób skandaliczny, sprowadzając Polskę do roli usłużnego podwykonawcy. Nasi politycy przełknęli zniewagę, licząc na amerykańską wdzięczność. Znów górę wziął klientelizm.

Nie bez znaczenia jest również przekonanie, o którym publicznie nie powie żaden z rodzimych polityków władzy. Proizraelski wydźwięk konferencji pozwoli na symboliczne zakończenie dyplomatycznego sporu na linii Tel-Awiw – Warszawa, wywołanego idiotyczną nowelizacją ustawy o IPN.

A że koniec końców kolejny wróg naszego przyjaciela zostanie i naszym wrogiem? Cóż, tak się kończy, gdy „tracimy dobre okazje, aby siedzieć cicho”…

—–

Nz. Polscy żołnierze w Iraku, jesień 2005/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dystans

Od wczoraj już wiele razy zadawano mi pytanie: czy na Ukrainie wybuchnie wojna? W sieci z kolei – pełnej gorących komentarzy i opinii – co rusz czytam: a co to nas obchodzi? No więc uporządkujmy pewne sprawy.

Po pierwsze – wojna na Ukrainie trwa, od czterech lat. Zmieniła się tylko jej dynamika, ale na Donbasie wciąż giną ludzie. Dużo mniej niż jesienią 2014 roku czy zimą 2015, niemniej każdego dnia dochodzi tam do strzeleckich potyczek i artyleryjskich pojedynków, jak linia frontu długa i szeroka. W których cierpią nie tylko żołnierze obu stron, ale również ludność cywilna.

Po drugie – nieprawdą jest, że wczorajszy incydent na Morzu Azowskim to pierwszy tak otwarty akt rosyjskiej agresji wobec Ukrainy. Bo czym w takim razie była aneksja Krymu? Czym hasające po Donbasie batalionowe grupy bojowe armii rosyjskiej, które wkraczały do akcji zawsze wtedy, gdy separatystom z Doniecka czy Ługańska grunt się palił pod nogami?

Po trzecie – nie, nie przekształci się to w wielki konflikt. Nikomu na tym nie zależy. W pełnoskalowym starciu Rosja oczywiście pokona Ukrainę, ale okupacja tak wielkiego terytorium (a przynajmniej połowa Ukraińców nie pogodzi się z obecnością „Moskali”), jest ponad jej możliwości. Militarne i, przede wszystkim, ekonomiczne. Na Kremlu już dawno odrobiono lekcję afgańską (zaangażowanie armii radzieckiej w ten peryferyjny zdawałoby się konflikt było jedną z przyczyn implozji, po której rozpadł się Związek Radziecki). Ponadto Moskwa wraca do gry jako polityczny, liczący się na świecie podmiot; Putin nie pozwoli sobie na kolejną izolację. Rosjanie legitymizują jego reżim także dlatego, że daje im poczucie ważności w świecie. Z kolei Kijów ma świadomość, że prowokowanie Rosji do otwartej wojny to czyn w istocie samobójczy. Ukrainą rządzą dranie, ale nie idioci.

Po czwarte – to też i NASZA wojna. W wojskowej planistyce zakłada się najczarniejsze scenariusze – pójdźmy więc tym tropem. I zwróćmy uwagę, że mamy w Polsce ponad 2 miliony Ukraińców. Gdyby mimo wszystko na wschodzie doszło do eskalacji, naiwnością byłoby sądzić, że Rosjanie nie wykorzystają faktu tak licznej obecności ukraińskiej diaspory. Wykorzystają w sposób, który będzie miał nas, Polaków, pozbawić współczucia dla sytuacji Ukrainy i jej obywateli. Możesz Czytelniku dać upust swojej wyobraźni – Rosjanie raczej nie będą przebierać w środkach.

Po piąte – to także nasz problem z innego powodu. Rozmawiałem jakiś czas temu z jednym z generałów WP, który opowiedział mi o symulacji, jaką przeprowadzono po wybuchu wojny na wschodzie. Wynikało z niej, że w najczarniejszym scenariuszu Polska zostanie wręcz zadeptana przez tłumy uchodźców. Może ich być nawet 10 milionów. Biorąc pod uwagę antyuchodźcze nastroje panujące w całej Europie, najpewniej byłby to tylko nasz kłopot – nikt by Ukraińców dalej nie wpuścił. I teraz wyobraź sobie Czytelniku, co by się działo w kraju, który jest tak nieudolnie zarządzany jak Polska. Którego urzędnicy nie mają właściwie żadnego doświadczenia w radzeniu sobie z sytuacjami kryzysowymi, większymi niż wybuch gazu w jakiejś kamienicy. Odpowiadam – to byłaby katastrofa. Szczęściarz ten, kto znalazłby się wówczas na terenie oddanym pod zarząd jakiejś międzynarodowej organizacji – ONZ czy NATO.

A zatem – nie trywializujmy zagrożenia, jakie od wczoraj płynie ze wschodu. Nie cieszmy się też z ukraińskiego nieszczęścia (bo i na takie reakcje natknąłem się, przeglądając internet…). Ale i nie ulegajmy katastroficznym wizjom. Trzeba je mieć z tyłu głowy, utrzymując do nich odpowiedni dystans.

—–

Fot. Plaża nad Morzem Azowski, w miejscowości Szyrokino, latem 2015 roku przedzielonej linią frontu/fot. Darek Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Bohater

Pomnik i plac na cześć Narodowego Bohatera Gruzji Zuraba Iarajuliego w jego rodzinnej wiosce Zaridzeebi.

Historia gruzińskiego pilota to znakomity materiał na wojenny film. Niestety, taki bez happy endu.

Zurab urodził się w 1972 roku. Jako 16-latek zdał egzaminy do szkoły lotniczej w Wołgogradzie. Kilka miesięcy później,  9 kwietnia 1989 roku, oddziały armii radzieckiej brutalnie spacyfikowały pokojową manifestację w Tbilisi. Jej uczestnicy domagali się niepodległości dla Gruzji, co w tym czasie dla Kremla było opcją nie do zaakceptowania. Od kul i pod kołami transporterów zginęło 19 osób, kilkaset zostało rannych. Po tych wydarzeniach Iarajuli – który czuł się gruzińskim patriotą – postanowił wyjechać z Rosji.

W gruzińskiej armii, która powstała w marcu 1991 roku, Zurab przeszedł szkolenie na samolocie szturmowym Su-25. Gdy wybuchła wojna w Abchazji, młody pilot stanął do walki. W sumie wykonał 25 lotów, bombardując pozycje armii rosyjskiej i abchaskich separatystów. Na ostatnią misję poleciał 13 lipca 1993 roku. Oddziały rosyjskie atakowały wówczas wioskę Szroma, nalot, który przeprowadził Zurab, zmusił je do wycofania.

Po wykonaniu zadania pilot skierował maszynę do bazy w Kopitnari, by uzupełnić amunicję. Na miejsce nie doleciał – jego Su-25 został trafiony rakietą systemu Igła. Iarajuli zdołał się katapultować, lecz wiatr zepchnął jego spadochron na terytorium kontrolowane przez wroga.

Przez trzy dni – podejmując wiele prób – Gruzin usiłował przekroczyć linię frontu. Ostatecznie został okrążony przez abchaskich separatystów i wspierających ich czeczeńskich bojowników. Namawiany do poddania się, odmówił. W walce, która potem rozgorzała, zabił dwóch i zranił jednego przeciwnika. Abchazi twierdzą, że kapitan Iarajuli zginął podczas wymiany ognia, Gruzini – że już jako jeniec został zamordowany.

27 lipca 1993 roku strony konfliktu podpisały porozumienie o zawieszeniu broni. Tego samego dnia ojciec Zuraba odzyskał ciało syna i przewiózł je do Gruzji.

19 września 2013 roku Zurab Iarajuli został nagrodzony tytułem Bohatera Narodowego Gruzji.

002

Postaw mi kawę na buycoffee.to