Azowstal

Są takie chwilę, gdy spoglądając w przeszłość, żałujemy, że czegoś nie zrobiliśmy. Nawet jeśli owo „coś” było niewykonalne bądź nazbyt ryzykowne. Nawet jeśli było tylko fantazją. „Mogłem zapobiec…”, myśli się wówczas o ewentualnych skutkach zaniechanego czynu i łaja za brak konsekwencji lub odwagi. Kto mnie zna, ten wie, że mina ze zdjęcia nie wyraża nic dobrego. Nie mogła wyrażać, bo w głowie kłębiły mi się mordercze myśli. Dziś, gdy widzę wieloletnie efekty działań człowieka, któremu ściskam dłoń, mam do siebie żal, że skończyło się tylko na wywiadzie w konwencji „i tak gnoju wiem, że mnie okłamujesz”. Denis Puszylin, „premier” tzw.: Donieckiej Republiki Ludowej, to jedno z ucieleśnień zła. A ja miałem bandytę „na widelcu”…

Jako dziennikarz spotykałem się z różnymi ludźmi – niektórych uważałem/uważam za szkodników niegodnych życia na wolności. Rozmawiałem z nimi, bo tak postrzegam swoją robotę. Tu wcale nie idzie o pozorną przecież obiektywność czy o rzekomą konieczność dawania głosu każdej ze stron (wcale nie uważam tego za wymóg; są opinie, którym nie powinno się pozwalać wybrzmieć). Ale zawsze chciałem zrozumieć. I miałem ambicje, mam!, by rozumiał także mój Czytelnik. Więc gadałbym z samym diabłem czy innym Hitlerem, choć oczywiście nie tak, jak bracia Karnowscy rozmawiali z ruskim ambasadorem. Reporter nie jest podstawką pod mikrofon, zwłaszcza w sytuacji, gdy rozmówca godzi w logikę, łże, sieje nienawiść.

Puszylin był właśnie takim rozmówcą, ale i pośród polskich polityków nie brakowało podobnych ancymonów. Więc gdy jeden z nich – wyjątkowa kreatura – pokazywał mi kiedyś szablę, nie mogłem oprzeć się niepoprawnym fantazjom. Perspektywa odsiadki raz wydawała się zbyt dotkliwa, innym razem nie; ostatecznie zwyciężył rozsądek i przekonanie, że „ja nie od tego”. Że jestem, by pisać – i czasem nawet tym słowem walczyć. Słowem, nie czynem. A wspominam o tym wszystkim, bo Puszylin znów pojawił się na moim „radarze”. Widzę go, jak zapowiada w orkowej telewizji, że teren po Azowstalu zostanie zrównany z ziemią. Nie dla uporządkowania, a dla wyrugowania z przestrzeni jakichkolwiek elementów mogących symbolizować ukraiński opór. No więc słucham drania, przypominam sobie jego miękką, oślizłą dłoń – i szlag mnie trafia bo miałem bandytę „na widelcu”.

Spotkaliśmy się w jednym z donieckich hoteli, gdzie zainstalował się „rząd DRL”. Droga do „premiera” wiodła przez tłum ochroniarzy, rozmowie przysłuchiwał się gość z GRU. Realnie patrząc, szanse na realizację mrocznych fantazji byłyby niewielkie. Także dlatego, że Puszylin miał być punktem pośrednim w drodze do Aleksandra Zacharczenki, „prezydenta republiki”. „Najpierw porozmawiajcie z premierem, potem się zobaczy”, obiecał „minister informacji DRL”. Zacharczenko był wtedy w Moskwie, gdy wrócił, ja byłem już po ukraińskiej stronie. Okazja, by się z nim spotkać, już nigdy się nie nadarzyła. Jakiś czas później „głowa donieckiego państwa” wyleciała w powietrze, w zamachu zorganizowanym albo przez wewnętrznych konkurentów, albo Rosjan. Puszylin okazał się skuteczniejszy, żyje, choć i na niego polowano. Potrafił dogadać się i z Moskwą, i z miejscową mafijną konkurencją, która dzierży władzę w DRL.

I teraz buja się z Kadyrowem; razem dają głos w mediach, radując się z losu Mariupola. A mnie ściska w środku z bezsilnej złości. I jeszcze ten triumfalizm sowieciarskich mediów. To żałosne, że musi je cieszyć pokonanie załogi Azowstalu, że innych bezspornych sukcesów brak. Lecz właśnie – to, niestety, jest bezsporny sukces Putinów, Puszylinów, Kadyrowów i reszty gamoni. Obrona Mariupola i Azowstalu urósła do rangi symbolu. Ilustrowała wolę ukraińskiego oporu jak żadne inne wydarzenie w tej wojnie. Miała gigantyczny wpływ na budowanie morale, tak armii, jak i społeczeństwa. Kapitulacja nie musi tego potencjału unieważniać, ale z pewnością go osłabi. Skoro ulegli „najtwardsi z twardych”, innych mogą dopaść wątpliwości. Puszylin o tym wie i stąd jego „szpile” na temat przyszłości zakładu.

A propos, Rinat Achmetow, najbogatszy ukraiński oligarcha, właściciel Azowstalu, szacuje, że na skutek walk o kombinat jest do tyłu o miliard dolarów. I że zamierza – w oparciu o międzynarodowy arbitraż – domagać się rekompensaty od władz Rosji. Jak generalnie źle życzę ukraińskim oligarchom – przez lata żerującym na państwie i społeczeństwie – tak w tym przypadku trzymam kciuki za powodzenie. (Niemal) wszystko, co drenuje pieniądz z Rosji jest dobre. I choć dużych szans na sukces nie widzę, wiem też, że Achmetow jest graczem, z którym liczą się kreatury pokroju Puszylina. Może się więc okazać, że z zapowiedzi zrównania huty z ziemią nic nie wyjdzie. Z drugiej strony, o wznowieniu produkcji nie ma mowy. Zakład jest tak zdewastowany, że należałoby go nie tyle odbudować, co postawić od nowa. Achmetow już jakiś czas temu deklarował, że nie przywróci produkcji w realiach rosyjskiej okupacji – nie będzie też pewnie inwestował w odbudowę. Obawiam się, że huta podzieli los reszty miasta – pozostanie gruzowiskiem czekającym na lepsze czasy. Oby nadeszły wraz z wyzwoleniem.

Oby z niewoli wydostali się żołnierze z mariupolskiego garnizonu. Nie znam szczegółów umowy między Kijowem a Moskwą, dotyczących warunków kapitulacji załogi Mariupola. Wbrew potocznym opiniom, Rosja nie ma wielkiej swobody w decydowaniu o losach jeńców. Gdy potraktuje ich wbrew umowie (przewidującej wymianę), i wbrew konwencjom, mocno sobie zaszkodzi. Kreml nie troszczy się przesadnie o swoich żołnierzy, to fakt. Ale musi brać pod uwagę skutki ewentualnego uśmiercenia obrońców Azowstalu. Ukraińcy przestaną wówczas brać rosyjskich jeńców, a perspektywa niechybnej śmierci będzie działać demotywująco na Rosjan. Przekonanie, że ostatecznie można się poddać, ma istotny wpływ na walczących żołnierzy. To nieco wstydliwy aspekt, dlatego zwykle się go pomija w rozważaniach na temat morale. Ale dowództwo każdej armii musi go brać pod uwagę – w przeciwnym razie stanie przed falą odmów służby, dezercji i wszelkich innych objawów obstrukcji już na polu bitwy. Z rosyjską armią jest w tym kontekście „mały” problem. Otóż jej dowództwo nie potrafi przeforsować nadrzędności celów militarnych nad politycznymi. I wikła wojsko w sytuacje bez wyjścia. Presja polityczna, by ukarać „nazistów z Mariupola”, jest tak wielka, że może zwyciężyć nad racjonalną kalkulacją, z której wynika, że jeńców lepiej ocalić i wymienić.

Stąd mój niepokój. Stąd niepokój ukraińskich przywódców, którzy zadecydowali o poddaniu kombinatu. Patrząc z perspektywy czysto wojskowej, była to jedynie słuszna opcja. Opór miał sens, gdy Mariupol wiązał kilkanaście procent rosyjskich sił inwazyjnych. Tych wojsk zabrakło gdzie indziej, co przesądziło o rosyjskiej klęsce w bitwie o Kijów, niemrawej ofensywie w Donbasie i nieudanym marszu na Odessę. Tak, Mariupol ocalił Ukrainę. Ale od połowy kwietnia „wartość operacyjna” tej rubieży dramatycznie spadła. Zawężenie oporu do huty pozwoliło agresorom na dyslokowanie sił; ostatecznie kombinat blokował kontyngent niewiele liczniejszy od obrońców. W takich okolicznościach cena ludzkiego życia i cierpienia okazywała się zbyt wysoka.

A nie była to jedyna cena, płacona przez Ukraińców. Armia pokpiła obronę południa, źle się do niej przygotowała. Uderzenie z Krymu było jednym z oczywistych kierunków natarcia, trudno zatem znaleźć jakieś usprawiedliwianie dla tak dramatycznego zaniechania. Rosjnie wykorzystali je koncertowo, idąc na wschód w stronę Mariupola i na zachód, na Chersoń (docelowo na Odessę). Gdy Ukraińcy się połapali, orki miały już Chersoń i stanęły pod Mariupolem. Wymiana dowództwa pozwoliła na zatrzymanie dalszych rosyjskich postępów, niemniej to, co stracono, jest obecnie nie do odzyskania. W wymiarze politycznym obciąża to prezydenta Wołodymyra Załenskiego. Na Zachodzie tego nie słyszymy – dla nas prezydent Ukrainy to ikona. Ale sami Ukraińcy widzą na tym wizerunku mnóstwo pęknięć. Nie brakuje głosów krytyki, wypomina się Załenskiemu zbytnią ugodowość sprzed wojny. W skrajnych przypadkach oblężenie Mariupola postrzegane jest jako jego wina. Formalna rola głównodowodzącego dokładała do tego odpowiedzialność za los żołnierzy. W takich okolicznościach Azowstal zaczął ukraińskiej głowie państwa ciążyć, zwłaszcza że presja, by uratować oblężony garnizon rosła z dnia na dzień. Uratować za wszelką cenę – co ostatecznie miało miejsce. I ze skutkami czego mierzy się teraz cała Ukraina. I mierzę się ja, oglądając zadowoloną gębę Denisa Puszylina, opowiadającego o wyburzeniu huty jako o sprawiedliwym rozrachunku z „symbolem nazizmu”.

A miałem go „na widelcu”…

—–

Nz. Ucisk dłoni z Puszylinem/fot. Michał Zieliński

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przytyk

I co z tym Donbasem? – pytają mnie Czytelnicy. – Miała być wielka bitwa, a jak na razie nic takiego się nie dzieje – zauważają. Skądinąd słusznie, bo w potocznym przekonaniu „bitwa” to jednorazowy incydent, a że mało uczymy się historii najnowszej, to zwykle jeszcze postrzegamy ją jako kilkugodzinne zmagania. Coś jak starcie pod Grunwaldem, trwające od rana do wieczora. Nakłuli się, narąbali – i przed zachodem słońca skończyli. Współczesność tymczasem – tak dramatycznie nieobecna w programach szkolnych – już na stałe zmodyfikowała pojęcie „bitwy”; takie boje nad Sommą czy pod Verdun toczyły się przez kilka miesięcy i de facto były serią imponujących potyczek, z których część – z uwagi na rozmach – zasługiwałaby na osobną kategorię w historii. To w takim ujęciu używa się dziś określenia „bitwa o Donbas”, w takich okolicznościach pierwsze 30 dni bojów na północy Ukrainy zyskało miano „bitwy o Kijów”. Oczywiście, określenia „kampania w Donbasie” czy „kampania we wschodniej Ukrainie” byłyby bardziej na miejscu, ale z jakichś (nieistotnych w tym momencie) powodów bardziej wolimy słowo „bitwa”. Niech więc tak będzie – i dajmy sobie spokój z rozważaniami natury metodologiczno-semantycznej.

Rozstrzygnięć nie ma i przez wiele dni nie będzie. Rosjanie przyjęli strategię „macania” ukraińskiej obrony, szukania jej słabszych punktów. Metodą klasycznie rosyjską, czyli rozpoznaniem bojem. Ładują więc z artylerii wzdłuż całej linii frontu, a potem posyłają do ataku piechotę wspartą czołgami i wozami bojowymi. Co znamienne, „mięsem armatnim” są zwykle oddziały z tak zwanych ludowych republik; źle wyszkolone, źle wyekwipowane, kiepsko zmotywowane. Ale nadające się do „badania gruntu”. Tam, gdzie sytuacja jest obiecująca, do akcji wkraczają grupy bojowe regularnej rosyjskiej armii. Dla pewności – jest coraz więcej doniesień na ten temat – „ubezpieczane” przez kadyrowców. Ubezpieczane tak, jak w czasach II wojny światowej ubezpieczały nacierające wojska oddziały zaporowe NKWD. Stalinowski rozkaz nr 227 – znany pod hasłem „ani kroku wstecz!” – wygasł wraz z zakończeniem tamtego konfliktu, ale wiele wskazuje na to, że stał się inspiracją dla współczesnych dowódców rosyjskich sił zbrojnych. Wpadły więc pierwszoliniowe orki w kleszcze – z przodu Ukraińcy, z tyłu swoi Czeczeni – lecz wbrew intencjom generałów, nie przekłada się to na spektakularne sukcesy. O przełamaniu frontu nie ma mowy, a kilka lokalnych zdobyczy pozostaje bez wpływu na strategiczną sytuację w Donbasie.

Rosjanie popełnili tu kardynalny błąd (który to już w tej wojnie?). Działają „ławą”, zamiast skupić się na jednym, dwóch punktach. Lokalne ataki z zachowaniem znacznej przewagi w ludziach i sprzęcie przyniosłyby im większe korzyści; w taki sposób łatwiej byłoby zrobić we froncie wyrwę. Mam wrażenie, że powody rosyjskiego zaniechania są natury mentalnej. Że tamtejsi sztabowcy planują operacje jakby znów/wciąż istniał Związek Radziecki, a armia liczyła miliony żołnierzy. I zachowała wysokie możliwości ofensywne, przy jednoczesnej zdolności do obrony już zajętych terytoriów. A tak wcale nie jest. Rosjanie mają w Donbasie około 70 tysięcy żołnierzy, których wspiera 20 tysięcy „wojskowych” z separatystycznych republik i kilkanaście tysięcy najemników. Ukraińskie siły liczą mniej więcej tyle samo ludzi. Fakt, iż obrońcom udało się przerzucić na wschód spore oddziały (wcześniej było tam 40 tysięcy żołnierzy), dowodzi kolejnego rosyjskiego błędu. We właściwie prowadzonej wojnie – patrząc z rosyjskiej perspektywy – Ukraińcy nie powinni mieć takiej swobody operacyjnej. Jest ona dla Rosjan tym bardziej niebezpieczna, że u obrońców nie ma rozróżnienia na jednostki lepsze i gorsze. Tak naprawdę do boju o Donbas stanęła elita ukraińskiej armii – brygady zaprawione w bojach jeszcze z czasów sprzed inwazji oraz oddziały ostrzelane i okrzepłe w bitwie o Kijów. Do pięt nie dorastają im „wagnerowcy” gorszego sortu, wojskowi z łapanki z DRL i ŁRL czy „tik-tokowi” bojownicy z Czeczenii. Dlaczego? Do tej pory zginęło trzy tysiące z ośmiu tysięcy delegowanych do Ukrainy najemników; w zastępstwie poległych, na wojnę wysyła się już nie „ex-specjalsów”, bo tych w Rosji mocno ubyło, ale chętnych do szybkiego zarobku mężczyzn po służbie zasadniczej, których wartość bojowa jest wysoce wątpliwa. Z kolei „armiom” republik ludowych brakuje ochotników, od tygodni trwają więc „łowy” na mężczyzn w Doniecku i Ługańsku; takie wojsko nada się do pacyfikacji cywilów, w innych okolicznościach zwyczajnie się nie sprawdza. Podobnie jak kadyrowcy, nieźle wyekwipowani i odważni, ale kompletnie nieogarniający podstaw wojskowej taktyki. I masowo ginący na skutek tych warsztatowych braków, złośliwie określanych mianem głupoty.

Zatem tylko regularne rosyjskie wojsko może stawić czoła obrońcom. I oczywiście, ma ono wielką przewagę w lotnictwie i artylerii, sporą w czołgach i wozach bojowych. Wystarczającą, gdyby mądrze tych atutów użyć. Ale jako się rzekło – Rosjanie z nich nie korzystają. A czas działa na pożytek Ukraińców. Zachód śle do Ukrainy już nie tylko lekki sprzęt. W ciszy dzieją się naprawdę wielkie rzeczy i już niebawem część rosyjskich atutów uda się zniwelować. Tak naprawdę pozostanie im jedynie nieproporcjonalnie silne lotnictwo, ale po pierwsze, udowodnili już, że nie potrafią z niego efektywnie korzystać, po drugie, zmienia się struktura wyposażenia przeciwlotniczego i przeciwrakietowego ukraińskich wojsk na wschodzie kraju. Bez wchodzenia w szczegóły, pojawia się tam coraz więcej sprzętu o lepszych parametrach niż naramienne wyrzutnie. Swoboda operacyjna rosyjskiego lotnictwa nad Ukrainą będzie więc spadać, nie rosnąć.

Stąd przekonanie, że Ukraińcy mogą bitwę o Donbas wygrać.

I oczywiście, dojdzie do tego dzięki pomocy Zachodu (w tym Polski). Co podkreślam, bo spotkałem się dziś z absurdalnym zarzutem na Twitterze. „Bez Zachodu Ukraińcy nie byliby w stanie się bronić”, pisze jeden z użytkowników. Kontekst tej wypowiedzi nie pozostawia wątpliwości, że był to przytyk w stronę obrońców. Tyleż zabawny, co żałosny. Bo owszem, dostawy broni i amunicji są ważne. Wsparcie wywiadowcze może nawet bardziej istotne. Fakt, iż między 2015 a 2021 rokiem 70 tysięcy ukraińskich żołnierzy każdego szczebla przeszło różnorakie szkolenia pod okiem instruktorów NATO (także Polaków), zdecydowanie pracuje dziś na korzyść obrońców. Którym zdrowie i życie ratuje zaimplementowany z zachodnich armii system medycyny pola walki (mój boże, w 2015 roku modliłem się, by mnie nic nie trafiło, albo żeby trafiło „na amen”. Przyzwyczajony do realiów natowskiego Medavacu, świadomości, że gdziekolwiek będę, w ciągu godziny wyląduję na stole operacyjnym, a wcześniej fachowa ręka odpowiednio mnie „zaopatrzy”, z przerażeniem oglądałem rozklekotany ambulans ukraińskiego wojska w Popasne i słuchałem lekarza, który mówił mi, że „jego” stół jest z lat 50., a żołnierzy nie uczy się zakładania opasek uciskowych, których zresztą wojsku brakuje). Dziś przeżywalność ukraińskich rannych jest na poziomie 70-kilku procent, rosyjskich 30-50 (w zależności od formacji – po szczegóły odsyłam do wcześniejszego wpisu). Więc tak, zasługi Zachodu/NATO są duże – a życzyłbym sobie, żeby były większe! – ale u licha, bez woli oporu i bez odwagi Ukraińców na nic by się to wszystko zdało. To oni walczą – giną, zostają ranni. I to oni zabijają, odwalając za Europę najtrudniejszą część zadania.

—–

Wysoce wymowne zdjęcie w kontekście ceny, jaką płacą Ukraińcy za bezpieczeństwo całej Europy…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przeżywalność

„Byłam wczoraj znów w Borodziance. Przyjechałam akurat, gdy strażacy kończyli czyszczenie kolejnej piwnicy. Tym razem znaleźli dwadzieścia pięć ciał. Ludzie mówili mi, że błagali ruskich, by ci pozwolili im pomóc uwięzionym pod gruzami. Ruskie śmiały się, że oczywiście pozwolą, ale każdy, kto spróbuje, zostanie zastrzelony. Strzelali do ludzi, którzy próbowali wyjść z mieszkań po wodę. Mieszkańcy bloków przez tydzień mieli z okien widok na ciała tych, którzy leżeli na podwórkach. Nagrywałam rozmowy z mieszkańcami miasta. Nagrałam dronem zniszczenia. Szkołę muzyczna, budynek UNESCO. Takie cholernie strategiczne i militarnie miejsca. (…) Jedyne, co zostało z kolejnych znalezionych pod gruzami ciał, to dziecięca czapka…” – pisze do mnie koleżanka. I załącza zdjęcie wspomnianego nakrycia głowy.

Po takiej lekturze nie stać mnie na współczucie, gdy czytam raporty na temat strat Rosjan. Ukraińskie media utrzymują, że podawana przez siły zbrojne liczba wyeliminowanych z walki najeźdźców w całości dotyczy poległych. Tych zatem ma być na dziś 20,5 tysięcy, obok aż 48 tysięcy rannych i poszkodowanych. Nie pierwszy raz spotykam się z tym rzędem wielkości strat. Zachodnie źródła ich nie potwierdzają, Rosjanie – co oczywiste – milczą. Siły zbrojne Ukrainy odsyłają do oficjalnych statystyk (gdzie 20,5 tysiąca to liczba zabitych, rannych i wziętych do niewoli), a jeden z moich rozmówców sugeruje, że mamy do czynienia z nadużyciem wynikłym z nieporozumienia. Te niemal 50 tysięcy ludzi to żołnierze czasowo niezdolni do walki, na skutek wyczerpania, chorób czy drobnych urazów.

Większość z nich zapewne potrzebuje tylko odpoczynku, a nie pomocy medycznej. Z którą zresztą, okazuje się, jest nielichy problem. Z danych ukraińskiego wywiadu wynika, że w białoruskich szpitalach przebywa niewielu rannych, w kostnicach za to zalegają wręcz ciała poległych żołnierzy. Rosja nadal nie spieszy się z ewakuacją zmarłych. Wysyłki do domów odbywają się w małych partiach, by nie wywoływać paniki w lokalnych społecznościach, z których pochodzili zabici.

W zachodnich i południowo-zachodnich regionach Rosji nadal nie odnotowano poważnego napływu rannych do placówek medycznych. Jak to pogodzić z danymi z oficjalnych raportów? Największe straty najeźdźcy ponoszą teraz w Donbasie, gdzie wykorzystuje się przede wszystkim siły zbrojne  ludowych republik. Regularna rosyjska armia zabezpiecza tyły, walczą mężczyźni noszący niegdyś ukraińskie paszporty. Biorąc pod uwagę jakość opieki medycznej w DRL i ŁRL (przeżywa tylko jedna trzecia rannych żołnierzy…), trudno oprzeć się wrażeniu, że dowództwo rosyjskie traktuje zmobilizowanych „Noworosjan” jak mięso armatnie. Przypominają mi się słowa mojej koleżanki, Ukrainki z Zaporoża. „ZSRR wysyłał do Afganistanu nieproporcjonalnie dużą liczbę Ukraińców, by tam ginęli. Teraz większość żołnierzy posyłanych do Ukrainy pochodzi z Kaukazu i innych autonomicznych republik narodowych Federacji Rosyjskiej. I masowo oddają tu życie. Mieszkańców okupowanego Donbasu również traktuje się arogancko jako prawie-Rosjan, mniej wartych niż ci <<prawdziwi Rosjanie>>”. Tak wygląda rasizm w praktyce.

Ale nawet „solidne” rosyjskie papiery nie gwarantują porządnej opieki żołnierzom walczącym na południu. Krym jeszcze w czasach ukraińskich nie słynął z dobrej służby zdrowia; okupanci nic w tym zakresie nie zmienili, postawili za to miejscowe placówki przed zwiększonymi wyzwaniami. Szpitale i lecznice ani nie są w stanie leczyć wojskowych na odpowiednim poziomie, ani też świadczyć usług cywilom, zwłaszcza w przypadku nagłych zdarzeń. Moskwa tymczasem pozostaje głucha na prośby o pomoc – nie dosyła lekarzy, sprzętu, skąpi na dostawach leków i materiałów opatrunkowych. W efekcie przeżywa tylko trzech na dziesięciu rannych Rosjan, odesłanych na półwysep. Tak złych statystyk przeżywalności regularne armie nie notowały od kilkudziesięciu lat…

Nz. Dziecięca czapeczka z gruzowiska w Borodziance/fot. Mirella Koniecko

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(Nie)normalnie

– Biletów do Mariupola już nie ma – kasjerka na kijowskim dworcu kolejowym była wyraźnie zirytowana. Nie mogłem uwierzyć, więc pytałem kilka razy – stąd jej reakcja. Pani z okienka na dworcu autobusowym była już znacznie milsza. – Przyjdźcie chłopcy po piętnastej. Zobaczymy, może któryś z kierowców gdzieś was wciśnie – miała na myśli przejazd na podłodze bądź schodach, wolnych miejsc bowiem i tu już nie było.

Niestety, i ta możliwość okazała się jedynie teoretyczna. Ostatecznie trafiłem z ekipą do Mariupola, stosując taktykę żabich skoków – przemieszczając się z miasta do miasta, słynnymi ukraińskimi marszrutkami. Słynącymi z ciasnoty, zaduchu i kiepskiego stanu technicznego. „Wszystko przez święta” – tłumaczyłem sobie, zły, że nie wziąłem pod uwagę prawosławnej Wielkanocy jako problemu natury komunikacyjnej. „Ludzie pewnie wracają w swoje strony. Tylko u licha – do Mariupola?”.

Jeszcze latem zeszłego roku w tym portowym ośrodku nad Morzem Azowskim brakowało 40 procent mieszkańców. Uciekli przed wojną, która rozgrywała się kilkanaście kilometrów na wschód od miasta, czasem dosięgając i jego centrum. Cały świat z oburzeniem oglądał filmy nagrane w styczniu 2015 roku, kiedy rebelianckie rakiety upadły na pełne ludzi blokowisko, zabijając 30 osób. Zaś sami separatyści wielokrotnie zapowiadali, że wezmą Mariupol szturmem – „jeśli nie dziś, to jutro”.

Żołnierz armii ukraińskiej na pozycjach w pobliżu Mariupola.
Żołnierz armii ukraińskiej na pozycjach w pobliżu Mariupola.

Plaże wciąż w zasięgu dział

Jutro nie nadchodziło, za to do roboty wzięły się oddziały rządowe, które odparły siły Donieckiej Republiki Ludowej na tyle daleko, że dziś nikt już nie bierze na poważnie groźby przejęcia miasta. Przekonałem się o tym na własne oczy jeszcze zanim dotarłem do Mariupola. W autobusie, do którego wsiedliśmy w Dniepropietrowsku, spotkałem Heinza, berlińczyka, żonatego z Ukrainką, rodowitą mariupolanką. Starsi państwo mieszkali przed wojną pół roku na Ukrainie, pół roku w Niemczech. Zeszłorocznej wiosny już do Mariupola nie wrócili – z obawy przed działaniami zbrojnymi. Teraz jednak uznali, że przyszła pora wracać do utartego schematu – a święta stworzyły doskonały pretekst do przyjazdu.

– Dziś brakuje w mieście tylko pięciu procent stałych mieszkańców – Tetiana, miejscowa dziennikarka pracująca dla dużej kijowskiej stacji telewizyjnej, nie kryła zadowolenia z tego faktu. Jej słowa – wskazujące na pewną stabilizację – potwierdzał widok ulicy. Działające sklepy, szkoły, komunikacja miejska, czy drogi pełne aut. Gwarne i głośne wieczorami kluby. – Ostatni ostrzał miasta był w sierpniu 2015 roku – mówiła. – Informacja idzie w świat, więc ludzie wracają. Miasto odżywa.

– Wrócą też letnicy? – spytałem, mając w pamięci piękną plażę w pobliskim Szyrokino.

– Ojjj… – Tetiana pokręciła głową. – Nieprędko. Latem zeszłego roku miny zabiły w morzu trzy kąpiące się osoby. Poza tym plaże są wciąż w zasięgu artylerii separatystów.

„W Doniecku jest jeszcze gorzej”

O zmianie klimatu świadczą też tematy podejmowane przez lokalne media i ulicę. Wojna nadal dominuje, niemniej coraz częściej na status wiadomości dnia czy tygodnia wybijają się inne historie. Kilka tygodni temu Mariupol żył zabawnym na swój sposób zdarzeniem, do którego doszło w Sartanie, niewielkiej miejscowości pod miastem. Tamtejsze zoo – znane w okolicy, w czasach pokoju tłumnie odwiedzane przez mariupolan – stało się sceną niecodziennego wypadku. Pijany mężczyzna postanowił bowiem wejść do klatki z lwem. Nie bardzo wiadomo dlaczego, wiadomo za to, że miał sporo szczęścia. Przeżył, choć został solidnie poturbowany.

Z kolei kilka dni temu wojnę przyćmiła Wielkanoc. W przedświąteczny czwartek, w taksówce, wysłuchałem audycji, w której mowa była nie tyle o samych przygotowaniach do świąt, co o drożyźnie, która będzie miała wpływ na zawartość świątecznych stołów. „W Doniecku jest jeszcze gorzej” – owo stwierdzenie miało zapewne dodać słuchaczom otuchy. W wielki piątek, jadąc do Nowosiliewki – wsi położonej 40 kilometrów na północ od Mariupola – zobaczyłem sznur samochodów na donieckich tablicach rejestracyjnych, czekających na przejazd przez „przejście graniczne” w Hnutowe.

– U nich nie dość, że drogo, to jeszcze sklepy puste. Chcą czy nie, przyjeżdżają na zakupy do nas, na Ukrainę – skwitowała ów widok Tetiana.

Ceremonia przekazania darów od ukraińskich wolontariuszy dla żołnierzy walczących na froncie w okolicach wsi Nowosiliewka.
Ceremonia przekazania darów od ukraińskich wolontariuszy dla żołnierzy walczących na froncie w okolicach wsi Nowosiliewka.

„Kto wyciągnie dzieci ze schronu?”

– Mam nadzieję, że na świątecznym stole nie zabraknie wam niczego – Witalij z Zaporoża uścisnął dłoń dowódcy batalionu, rozlokowanego w pobliżu Nowosiliewki. – Zwłaszcza w takich dniach pamiętajcie, że doceniamy waszą trudną służbę.

Siedziałem w sali wiejskiego domu kultury, towarzysząc kilkudziesięciu wojskowym. Właśnie odbywała się krótka ceremonia przekazania darów, zebranych przez Witalija i grupę wolontariuszy. Do żołnierzy trafiły świąteczne babki, tak zwane paschy, jajka, wędliny, ale też bielizna, skarpety, koszulki. Ukraińska armia – jakkolwiek coraz lepiej wyekwipowana – wciąż w sporym zakresie korzysta z ofiarności cywilów.

Do paczek dołączono również kolorowe kartki, robione własnoręcznie przez dzieci. Kilka z tych życzeń odczytano na głos. „By w Ukrainie jak najszybciej zapanował pokój” – brzmiał najczęściej pojawiający się motyw.

Trudno o lepsze życzenia w Nowosiliewce. Linia frontu rozciągnęła się wzdłuż okolicznych pól i choć natężenie walk znacząco osłabło w porównaniu do sytuacji z zeszłego roku, wieś nadal znajduje się w strefie rażenia. Dla 68-letniej Swietłany to już jakiś postęp.

– Nie muszę wnuków w schronie zamykać – mówiła, uśmiechając się smutno. Ów schron to niewielka piwniczka w chałupie, na tyle duża, by pomieścić dwoje nastolatków.

– A wy się nie chowaliście? – spytałem Swietłany, obok której stał starszy od niej o dwa lata mąż.

– Miejsca nie było, a poza tym, niech by w dom trafiło – kto by dzieci z piwnicy wyciągnął? Nam wystarczył rów.

Sierioża i Wiktor, 14-latkowie z Nowosiliewki.
Sierioża i Wiktor, 14-latkowie z Nowosiliewki.

„Do nich nie strzelamy”

 14-letni Sierioża z trudem przyznał, że i jemu zdarzało się chować podczas ostrzałów.

– Ale tylko pod łóżko – zastrzegł. Rówieśnik, Wiktor, wybuchł śmiechem po tym wyznaniu kolegi. On nigdzie się nie chował. A do wojny już przywykł, bo trzeba jakoś żyć. Szkoda tylko, że nie wiadomo, co będzie ze szkołą.

– Nauczyciele zostali wszyscy, ale dużą część uczniów rodzice powywozili. A z naszej dwójki dziesiątej klasy nie zrobią – chłopak miał naprawdę zafrasowaną minę. Zaraz jednak rozpogodził się wizją wakacji. Wyjazdu na kolonie organizowanego specjalnie dla dzieci takich jak on i Sierioża – z terenów dotkniętych działaniami wojennymi. – Bo widzisz – Wiktor wskazał dłonią niewielkie centrum wsi, po którym kręcili się żołnierze. – Niby tu normalnie, ale tak naprawdę nienormalnie. Więc rekreację chcą nam zapewnić gdzie indziej.

„Niby normalnie” – powtarzałem sobie później w myślach. Jechałem na pierwszą linię ukraińskiej obrony ścieżkami wytyczonymi między świeżo zaoranymi połaciami pól. Ba, gdzieniegdzie widziałem nawet pracujące traktory. W zasięgi strzału z broni ręcznej, czasem wręcz tuż obok okopów. I po jednej, i po drugiej stronie frontu.

– Do nich nie strzelamy. Ani my, ani tamci – zapewnił mnie jeden z Ukraińców.

„Do nich nie strzelamy. Ani my, ani tamci”.
„Do nich nie strzelamy. Ani my, ani tamci”.

—–

Centrum wioski Nowosiliewka. Dziś linia wschodnio ukraińskiego frontu przebiega wzdłuż okolicznych pól/fot. (wszystkie) Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kolory

Dziś – zgodnie z zapowiedzią – oddaję łamy blogu laureatowi konkursu. Poniżej recenzja „Uwikłanych”, autorstwa Błażeja Bierczyńskiego. Zapraszam do lektury!

A korzystając z okazji – najlepszego w nowym roku! I niech się dzieje – na blogu w każdym razie będzie się działo.

United Colors of War

Kilka lat temu Marcin Ogdowski przenosił czytelników swojego bloga, a następnie książki, w realia polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. Powstały wówczas „Alfabet polskiej misji” ukazywał służbę naszych żołnierzy – kwestie kulturowe, społeczne, wojskowe – w pełnym jej spektrum. Podobnie jest z „Uwikłanymi” – powieścią, której akcja toczy się w trakcie wojny we wschodniej Ukrainie i którą można by określić „Alfabetem konfliktu pisanym cyrylicą”.

Trafniejszym porównaniem dla książki Marcina Ogdowskiego jest jednak, według mnie, odniesienie do kolorów. Sprzyja temu choćby symbolika barw: pomarańczowa rewolucja, niebiesko-żółta flagi Ukrainy, biały konwój, zielone ludziki czy wreszcie generalizujący biało-czarny system podziału na dobrych i złych, który w prosty sposób oczyszcza umysły z wątpliwości i ułatwia spokojne zasypianie w samozadowoleniu swojej słuszności. Ogdowski nie pozwala tak łatwo zamknąć oczu i nie chodzi tu jedynie o umiejętnie prowadzoną narrację i akcję w powieści.

Aby skuteczniej „uwikłać” w lekturę, autor zmniejsza dystans między czytelnikiem a książkowymi wydarzeniami umieszczając jako głównych bohaterów naszych rodaków. Czwórka różnych postaci, każda po innej stronie frontu, a jeśli po tej samej, to z inną bronią – „palną” lub „słowną”. Żołnierz, ochroniarz i dwójka dziennikarzy – wszyscy to weterani afgańskiej misji. Nie powiem, bym mógł się z nimi szczególnie identyfikować. Niekoniecznie wzbudzali także moją wyraźną sympatię, ale na pewno byli dla mnie prawdziwi. Poza tym, nie po to powstali „Uwikłani”, by rozpościerać romantyczną wizję i bym przeczytawszy książkę zapragnął ruszyć na krucjatę po jednej lub po drugiej ze stron niczym „błędny rycerz”. Przedstawiona wojna jest brudna i brutalna, ale nie chodzi tu jedynie o śmieć i zniszczenie, trupy i pożogę, ale o całokształt tę wojnę nakręcający. Umieranie i zabijanie jest proste – w przeciwieństwie do mechanizmów, które za nimi stoją.

Konflikt na Ukrainie jest ukazany nie jako wojna setek tysięcy ludzi, a jako setki tysięcy prywatnych wojen. Tak powstaje pełna paleta wojennych barw. Postaci są wielowymiarowe, nie ma podziału na ostateczne dobro i absolutne zło, na białe i czarne, bo nawet monochromy szarości nie są jedynymi kolorami. Choćby dlatego, że wojna nie jest samoistnym bytem, a opiera się na politycznych grach, układach, zależnościach, wielkich ideach i prywatach. Walka toczy się o pieniądze, wpływy, niespełnione ambicje, żale, dla zemsty i z wielu innych powodów, a w tym całym szaleństwie – także o normalne życie przy wybuchających bombach. Wojna, ściśle powiązana z polityką wewnętrzna i zagraniczną oraz historią, to również spektrum reakcji i opinii, także medialnych – w redakcjach lokalnych, polskich, zachodnich. Konflikt na Ukrainie doskonale ten „teatr rozmaitości” obrazuje, a co autor zaznacza opierając fabułę wokół zbrodni dokonanej przez stosujących nazistowską symbolikę ochotników z batalionu „Burza”. Jednostka nawiązuje do analogicznej autentycznej formacji „Azow”, z której przedstawicielami dziennikarz miał okazję spotkać się podczas swojego pobytu na Ukrainie. A to tylko zwiększa wartość powieści.

Jak na reportera przystało, Marcin Ogdowski nie ocenia, nie podsuwa gotowej odpowiedzi, nie agituje ani nie opowiada się po żadnej ze stron. Słowem przekazuje obraz – ocenę wydarzeń, orientację polityczną wobec nich czy osąd dotyczący bohaterów pozostawia czytelnikowi. Nie ma też w „Uwikłanych” zbędnego epatowania brutalnością – krótkie, trafne sformułowania wystarczają. Analogicznie do zasady, że bardziej przeraża czy fascynuje to, czego nie widać, tak tutaj wstrząsa i oddziałuje na wyobraźnię to, o czym nie przeczytamy wypracowania, ale co jest precyzyjnie zrelacjonowane bez zbędnych słów.

Tytuł „Uwikłani” odbieram jako dwuznaczny. Uwikłani w wielką politykę mocarstw i jej mini-wersję (prowadzoną przez lokalnych polityków, watażków i gangsterów) są główni bohaterowie czy inne książkowe postacie. Ale uwikłani jesteśmy także i my – jako ludzie, którzy codziennie obcują z mediami różnych opcji i na podstawie ich doniesień wyrabiają swoje zdanie o sytuacji u sąsiadów. My również bierzemy udział w tej grze i wojnie na „prawdziwsze fakty”. Tym bardziej warto wziąć pod uwagę głos Marcina Ogdowskiego, któremu udało się stworzyć bezstronną panoramę ukraińskiego konfliktu – paletę wojennych barw, gdzie domniemana biel zaskakująco płynnie potrafi przejść w czerń.

—–

Fot. Kacper Mastelarz

Postaw mi kawę na buycoffee.to