Dziadek

Dobrze poinformowane ptaszki ćwierkają o postawieniu w najwyższy stopień gotowości bojowej moskiewskiej obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Nie wiem, czy ma to związek z jutrzejszą paradą i jej rutynowym zabezpieczeniem.

Wiem, że od czasu słynnego lotu Mathiasa Rusta, radziecka, a później rosyjska obrona przeciwlotnicza wielokrotnie stawiana była na nogi. W maju 1987 roku niemiecki nastolatek bezczelnie wylądował sowietom 100 metrów od placu Czerwonego, wcześniej pokonując kilkaset kilometrów przestrzeni powietrznej ZSRR. Wbrew potocznym przekonaniom, Ruskie widziały jego awionetkę, posłały nawet w jej stronę samoloty bojowe. Ale paraliż decyzyjny sprawił, że intruza nie zestrzelono. Policzek wymierzony wielkiej radzieckiej armii był siarczysty, a przekonanie lokatorów Kremla – że Moskwa ma najlepszą obronę przeciwlotniczą na świecie – zostało poważnie nadwątlone. I stąd obsesyjne wręcz alarmy i stany gotowości, którymi musztrowano wojsko od Gorbaczowa po Putina.

Czyżby kremlowscy znowu poczuli potrzebę upewnienia się, że nic im na łeb nie spadnie? Ukraińcy im niegroźni – możliwości ukraińskich sił zbrojnych w zakresie ataku na Moskwę są bliskie zeru. Co innego kozackie wypady na przygraniczny Biełgorod, co innego głęboka penetracja rosyjskiej przestrzeni. Może więc chodzi o NATO? Jeśli tak, mamy do czynienia z przejawem paranoicznych lęków moskiewskich elit władzy. A najpewniej samego Putina, którego Ukraińcy nazywają pogardliwe „dziadkiem z bunkra”. Słusznie, bo rosyjski prezydent okazał się tchórzem, który po 24 lutego zaszył się w rządowych kompleksach. W tej sytuacji zasadnym pozostaje pytanie, kogo zobaczymy jutro na placu Czerwonym – Putina czy jego sobowtóra?

A na zdjęciu sytuacja taktyczna wokół Wężowej Wyspy. Obrazek już trochę nieaktualny, bo wczoraj poszedł na dno kolejny rosyjski okręt (niewielka jednostka desantowa). Dla porządku odnotujmy, że ruski garnizon został wieczorem zbombardowany przez dwa ukraińskie samoloty, a orkowy śmigłowiec z uzupełnieniem poszedł z dymem, trafiony przez bayraktara (podczas wyładunku, więc przy tej okazji skrócono żywoty kolejnym wojakom z WDW)…

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przegryw

Władimir Władmirowicz Putin to największy przegryw w historii Rosji, licząc od rodziny Romanowów, która położyła głowy przed brutalną siłą bolszewików (a wcześniej zrobiła chyba wszystko, by Rosję w tę czarną dupę wepchnąć). W relacjach z Ukrainą, niczym w soczewce, dokładnie widać, jak nieumiejętnym geopolitycznym graczem jest rosyjski prezydent. Gdy obejmował urząd, Federacja miała u swych południowych, europejskich granic, przychylnie nastawiony kraj i społeczeństwo połączone – jak się wówczas wydawało – nierozerwalną więzią kulturową z narodem rosyjskim. Dziś Rosja toczy z Ukrainą krwawą wojnę, a Ukraińcy na pokolenia pozostaną wrogo nastawieni wobec sąsiada. Oczywiście, gdzieś tam po drodze był Krym i donbaskie republiki, ale to mikroskopijne zyski, żałosne, gdy zestawimy je z nadętą, imperialną narracją Kremla. Jakieś inne, niekwestionowane sukcesy? Wysryw użytecznych idiotów atakujących i podważających sensowność zachodnich instytucji i stylu życia – sporo tego w Polsce i naszej Europie (pośród zwykłych ludzi i elit), o czym orkowi macherzy od wojny informacyjnej mogą meldować Kremlowi z dumą. Ale i tak nie udało się rozsadzić od wewnątrz zachodniej jedności, więc to jednak sukces o ograniczonej skali. Podobnie jak fakt, że Rosja trwa jako organizm państwowy – bo trwa dzięki skuteczności putinowskiej ekipy, tyle że dzieje się to za cenę niemodernizowania gospodarki, utrzymywania złodziejsko-mafijnych form sprawowania rządów oraz postępującego zamordyzmu, w którym obywatel może trafić do więzienia na jedną czwartą swojego życia za skrytykowanie władzy. Doprawdy jest to „sukces”…

Sukcesem miała się zakończyć „operacja specjalna w Ukrainie”. W wymiarze geopolitycznym chodziło o danie w pysk NATO i Zachodowi. „Nie wtrącajcie się w naszą strefę wpływów”, wprost ostrzegał Kreml. „Tak, jak zgnieciemy Ukrainę, tak możemy w przyszłości postąpić z krajami nadbałtyckimi czy Polską; i co nam zrobicie?”, brzmiało przesłanie do „starego” Zachodu. Ten odesłał Moskwę w to samo miejsce, w które obrońcy Wężowej Wyspy kazali iść ruskiemu okrętowi. Putin chciał NATO spacyfikować, a dziś jego bojcy umierają od natowskiej broni, zręcznie wykorzystywanej przez ukraińskich żołnierzy. I umierać ich będzie jeszcze więcej, bo dostawy sprzętu tak naprawdę dopiero się rozkręcają. Jeśli uznać, że w 2014 roku Putin tchnął życie w niemrawe NATO, to w 2022 zafundował mu taki zastrzyk sił witalnych, że Sojusz na powrót stał się dziarskim młodzieńcem. „Staruszek” NATO miał się schować w mysiej dziurze, tymczasem nie tylko wspiera militarnie Ukrainę, ale – wszystko na to wskazuje – rozrasta się i jeszcze bardziej zbliża do granic Rosji. Wejście w struktury Szwecji i Finlandii – dotąd neutralnych – zmienia na mocną niekorzyść sytuację strategiczną Rosji u jej północnych granic i w basenie Morza Bałtyckiego. „Miałem chamie złoty róg…”, chciałoby się rzec. A przecież to niejedyne skutki. Państwa NATO, które przez ostatnie dekady zmniejszały arsenały i cięły koszty na utrzymanie wojska, dziś nie mają już złudzeń, że była to zła polityka. Dość wspomnieć niemieckie 100 mld euro na restytucję Bundeswehry. Wtórnym skutkiem putinowskiej agresji będzie – już jest – remilitaryzacja Zachodu, przeprowadzone w oparciu o środki – finansowe i technologiczne – o których Moskwa może tylko pomarzyć. ZSRR wykończyły „gwiezdne wojny”, Federację Rosyjską ma szansę rozwalić wojna ukraińska.

Już rozwala. Nowe porządki, które chciała światu narzucić Moskwa – a których początkiem miała być aneksja Ukrainy – zakładały utrwalenie mechanizmów surowcowego uzależnienia Zachodu. „Handlujcie z nami. Zapewnimy wam tanie paliwa, jeśli tylko dacie sobie spokój z eksportem demokracji do naszej strefy wpływów”, tak pokrótce brzmiała rosyjska oferta. Początkowo wydawało się, że zostanie przyjęta. Że realne finansowe zyski w połączeniu ze „świętym spokojem” („a niech tam robią sobie na wschodzie, co chcą, grunt, że u nas dobrobyt i spokój”), przytłumią wyrzuty sumienia przywódców Francji, Niemiec, ale i Polski, która przecież – mimo hałaśliwej antyrosyjskiej retoryki – ani myślała o zerwaniu gospodarczych relacji z Rosją. Na szczęście Zachodowi wciąż przewodzi Ameryka, która zawsze potrafiła godzić pryncypialność z interesami. Zainicjowane przez Waszyngton sankcje przeniosły wojnę także w obszar ekonomii (tak, Moskwa ma rację, nazywając je krokami wojennymi). Szkodzą one Rosji już dziś, odroczony skutek istotnej części rozwiązań każe założyć, że zaszkodzą jeszcze bardziej w przyszłości. Zwłaszcza że zakręcając kurki z gazem dla Polski, Litwy i Bułgarii (co miało być formą retorsji), Putin stracił resztki wiarygodności jako partner gospodarczy, nawet w oczach Niemców. Tym samym uruchomił lawinę zdarzeń, które przyśpieszą rezygnację Zachodu z rosyjskich kopalin. Rosja bez zysków z eksportu węgla, gazu i ropy nie istnieje jako samofinansujący się podmiot państwowy. Kopalin jeść się nie da, Chiny nie kupią nadwyżek, bo energochłonność ich gospodarki przestaje rosnąć. Na przyśpieszoną reorganizację własnej Moskwa nie ma ani pieniędzy, ani know how (pamiętajmy, że mówimy o kraju, który buduje czołgi, a nie potrafi zbudować przyzwoitego auta czy choćby pralki).

A tych pieniędzy nadal ubywa – idą bowiem na prowadzenie wojny, która w założeniu miała być trzydniową operacją, a okazuje się materiałochłonnym konfliktem, z niewiadomym terminem zakończenia. Putin przegrał już bitwę o zajęcie całej Ukrainy, nadal nie wygrał – i chyba nie wygra – bitwy toczonej w oparciu o urealnione założenia, gdzie celem jest zajęcie wschodu i południa zaatakowanego kraju. Co gorsza, patrząc z putinowskiej perspektywy – Zachód właśnie zorientował się, że rękoma Ukraińców można Rosję tak poturbować, że ta na dekady przestanie być zagrożeniem. I właśnie temu służą najnowsze pakiety pomocy, które – jeśli Ukraińcy wywalczą sobie na to czas – oznaczać będą takie nasycenie zachodnimi środkami walki, że choćby skały…, Rosja Ukrainy nie pokona. Ten konflikt w sposób dramatyczny unaocznia, jak wielka różnica dzieli zachodnie uzbrojenie, technologię, filozofię prowadzenia wojny i taktyczne rozwiązania, od ich rosyjskich odpowiedników. Oczywiście, słabość Rosji jest relatywna – bo na froncie inicjatywa strategiczna wciąż należy do agresorów – ale i wyraźna, skoro skutkiem tej inicjatywy są niewielkie zdobycze terytorialne przy koszmarnych stratach.

Te straty są na tyle wielkie, że Putinowi nie pozostaje nic innego, jak ogłosić w Rosji powszechną mobilizację. Liczby będą wówczas imponujące. Tak, jak imponujący był stan osobowy armii rosyjskiej latem 1914 roku. Car Mikołaj II pysznił się wówczas, że nie ma na świecie kraju, który wystawiłby tak liczne wojsko. Po kilku latach upokarzających klęsk, fatalnie zorganizowana, dowodzona i wyposażona armia zwróciło się przeciw głównodowodzącemu, który latem 1918 roku skończył z dziurą w głowie w jakateryburskiej piwnicy. Amen.

—–

Nz. Po sieci krąży owa mapka, jako rzekoma ilustracja z programu chińskiej telewizji państwowej, podczas którego omawiano scenariusze upadku Rosji. To niestety fejk – nie było takiego programu. Mapka powstała jakiś czas temu, by pokazać odległości dzielące regiony Rosji od konkretnych krajów. Chińczycy zaś jeszcze nie wieszczą końca rosyjskiego imperium. Ale wspierać go wojskowo nie zamierzają…

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zasoby

Rosyjskie rakiety spadają dziś na ukraińskie węzły kolejowe. Jeśli coś w tym zaskakuje, to fakt, że Rosjanie wzięli się za tego rodzaju akcje po dłuższej przerwie, a i tak czynią to w zakresie, który trudno nazwać masowym. Ku wściekłości telewizyjnych ekspertów, chadzających na pasku Kremla, którzy nie mogą zrozumieć – i dają temu wyraz na wizji – „dlaczego armia tak cacka się z Ukrainą!?”. „Przecież przez te węzły idzie zachodnia pomoc!”, grzmią, świadomi, że pozycja eksperta w państwowej telewizji pozwala na łajanie generalicji (byle nie po nazwisku!). Tak putinowcy budują pośród zwykłych Rosjan przekonanie, że niepowodzenia w Ukrainie wynikają z samoograniczającego się charakteru „operacji specjalnej”, co zostawia furtkę dla argumentacji typu „ale jak już NAPRAWDĘ zaczniemy…”. Jednocześnie w takich okolicznościach Kreml tworzy dodatkową presję na wojskowych („widzicie, co o was mówią w telewizji…?”), dopingując ich do bardziej zdecydowanych działań.

Rzecz w tym, że generałowie (zwykle) głupi nie są – i nie trzeba im porad czy drwin. Mają za to związane ręce. Bo po pierwsze, Ukraińcy wykazują się niesamowitą determinacją, jeśli idzie o odbudowę uszkodzonej infrastruktury transportowej. Zniszczone węzły kolejowe reaktywowane są w ekspresowym tempie (tak samo zresztą jak uszkodzona infrastruktura komunalna; służby miejskie robią wszystko, by jak najszybciej przywracać dostawy energii i podstawowych usług). Po drugie, w rosyjskim arsenale rakietowym na dobre rozhulał się wiatr. O brakach w rakietach i pociskach manewrujących, zdolnych do precyzyjnych rażeń dużych obiektów z dużej odległości, najlepiej świadczy fakt, że armia najeźdźcza zaczęła używać pocisków morskich do ataków na cele lądowe. Odpowiedników słynnych ukraińskich Neptunów, zaprojektowanych do odnalezienia i trafienia poruszających się po wodzie obiektów. Amunicja tego typu jest znacznie droższa od Iskanderów czy Kalibrów, które lecą „po sznurku”; fakt, iż cel się nie przemieszcza, eliminuje konieczność zainstalowania dodatkowych, kosztownych systemów celowniczych/manewrujących. Teoretycznie Rosjanie mają wszystko, żeby uzupełnić magazyny i nie strzelać z arcydrogich rakiet, w praktyce wygląda to dużo gorzej. Cała elektronika tych systemów uzbrojenia jest bowiem zachodnia i w tym momencie niedostępna z uwagi na sankcje. Rosjanie zatem nie są w stanie odtworzyć zapasów „inteligentnej amunicji”, a tym, co mają, gospodarzą oszczędnie. Co ostatecznie i tak zmusza ich do rozrzutności, gdy warta kilka milionów dolarów rakieta, z mniejszą niżby tego wymagały okoliczności głowicą (bo wspomniane dodatkowe oprzyrządowanie pakuje się do kadłuba kosztem wielkości ładunku bojowego), niszczy rampę i skupisko torów o wielokrotnie niższej wartości. I to niszczy na kilkanaście-kilkadziesiąt godzin, potrzebnych ekipom remontowym na odbudowę uszkodzonego węzła. Krew w piach.

Dużo większe efekty mogą przynieść ataki na obiekty cywilne, bo dają nadzieję na złamanie woli oporu obrońców – kalkulują rosyjscy dowódcy. Rażona rakietami Odessa to najnowszy przykład tego typu zbrodniczych założeń.

I tylko Ukraińcy ani myślą się poddać. Co więcej, właśnie realizują zapowiadaną natowskim partnerom już jakiś czas temu strategię „podpalania Rosji”. Nie wiem, czy wysiłki białoruskich „kolejowych partyzantów” – którym udało się mocno pokrzyżować rosyjskie plany wykorzystania białoruskich kolei do przerzutu wojska – były w jakiś sposób koordynowane z Kijowa. W mojej ocenie mieliśmy tu do czynienia z „braterskim wsparciem” dla Ukraińców ze strony lokalnych przeciwników Putina i Łukaszenki. Ale za tym, co od kilku dni dzieje się w Rosji, bez wątpienia stoją sami Ukraińcy. Pożary w instytucjach naukowych pracujących na rzecz armii, ataki na mosty i wreszcie płonące składy paliw i amunicji (jak dziś w Briańsku), to efekty twardych kinetycznych uderzeń (ataków lotniczych/rakietowych) oraz bardziej skrytych działań grup dywersyjnych. Ukraińcy mają w prowadzeniu takich operacji spore doświadczenie – SBU nauczyła się ich w Donbasie, na terytoriach okupowanych po 2014 roku. Przez niemal osiem lat tak, jak „znikali” donbascy zdrajcy i dowódcy lokalnych milicji, tak „znikały” ważne elementy infrastruktury, niezbędne do prowadzenia wojny (mosty, magazyny broni itp.). Rosja – z jej koszmarną korupcją, bylejakością wykonania strategicznych dla państwa instalacji oraz całym kontekstem kulturowym (język, powiązania rodzinne) – jest dla ukraińskich sabotażystów idealnym miejscem do działań. Szczególnie, że Rosjanie wykazują się wyjątkową nonszalancją. Kluczowych obiektów znajdujących się w promieniu do 120-150 km od granicy nie strzegą przeciwlotnicze systemy obronne, a w miejsce oddziałów wojsk wewnętrznych, wysłanych do Ukrainy, nie dotarły uzupełnienia z głębi kraju. Oczywiście, poza nonszalancją może to też być kolejny dowód na „krótką kołderkę” rosyjskich sił zbrojnych.

Których siły specjalne właściwie w ukraińskiej wojnie nie istnieją. Na początku inwazji mówiło się o spec-komandzie przerzuconym do Kijowa z zadaniem pojmania ukraińskiego prezydenta. Błędnie identyfikowano ów zespół jako oddział najemnych wagnerowców (po prawdzie – biorąc pod uwagę powiązania między wywiadem wojskowym GRU a Grupą Wagnera – nie było w tym wielkiego nadużycia). Ukraińcy z kolei ostrzegali NATO przed atakami rosyjskich „specjalsów” na centra logistyczne i kanały przerzutowe dla sprzętu płynącego do Ukrainy. Chodziło tu o działania dywersyjne, nie pod własną flagą, na terytorium Rumunii, Słowacji, ale przede wszystkim Polski. Jak na razie do żadnych „wypadków” nie doszło, co każe wierzyć w odpowiednie zabezpieczenie dostaw, skutkujące bezsilnością Rosjan.

I skoro o dostawach mowa – jest tego tyle, że Ukraińcy mają ogromne szanse na przetrzebienie Rosjan i odebranie im inicjatywy strategicznej. Ale nie wpadajmy w nadmierny entuzjazm. Setka naszych T-72, odpowiednio apgrejdowanych przez Ukraińców – wraz z całą masą innego ciężkiego uzbrojenia, które jest już albo na miejscu, albo w drodze – rozstrzygnie pierwszą bitwę o Donbas. I zapewne nie przetrwa do kolejnej. Wojna na wschodzie jest konfliktem niezwykle materiałochłonnym („front przetrawi wszystko”, mawia mój kolega). Rosjanie – jeśli teraz nie dojdzie do istotnego przełomu – za dwa-trzy tygodnie nie będą mieli już dość sił, żeby atakować. Ale Putin nie sprawia wrażenia gotowego do rozmów pokojowych, orki zatem najpewniej się okopią na zajętych pozycjach, a w kraju będą zbierały siły do kolejnego, dużo potężniejszego uderzenia. Do drugiej bitwy o Donbas, latem bądź na początku jesieni. Masowa mobilizacja i równie masowe czyszczenie magazynów ze sprzętu, który będzie się jeszcze nadawał do użycia – oto rosyjskie sposoby na zbudowanie przewagi. Ilościowej, bo o jakości nie będzie tu mowy. Ukraińcy tak zasobnych magazynów nie mają, a wytraconego sprzętu – za miesiąc czy dwa – nie da się już uzupełnić poradzieckim, stanowiącym dotąd podstawę w ukraińskiej armii. Nie da się, gdyż nie będzie już czym i skąd. Dlatego coś, co wciąż jest dla nas nowością i co w gruncie rzeczy nie ma jeszcze charakteru zjawiska masowego – dostawy ciężkiej broni zachodnich producentów – musi się wkrótce stać oczywistą oczywistością. Bez której Ukraina nie przetrwa.

—–

Nz. Płonący dziś w środku nocy rosyjski Briańsk/fot. klatka z filmu udostępnionego przez Ukraińską Prawdę.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ochłap

Żałosny jest ten Putin, żałosny jest Szojgu, żałośni są ich generałowie. Miał być Kijów („wystarczy, że mrugniemy okiem!” – odgrażał się przed inwazją Sołowiew, naczelny propagandysta Kremla), miały być Charków, Odessa, a pewnie i Lwów, tymczasem po dwóch miesiącach walk jest jedynie Mariupol. Zdewastowany, wyludniony, z dziesiątkami tysięcy bogu ducha winnych, martwych cywilów. „Wyzwolony!”, jak orzekł wczoraj minister obrony. „Mariupol nasz!”, podchwycił ruski internet, nawiązując do popularnego w 2014 roku hasła „Krym nasz!”. Taki on „nasz”, że Azostal wciąż się broni, a szturmować go strach, bo zginie masa ludzi. A tylu już poległo… Jeden z generałów ukraińskiej armii, na którego informacjach dotąd się nie zawiodłem, ocenia, że Rosjanie wytracili w Mariupolu ekwiwalent dywizji – 2,5 tys. zabitych, trzy razy tyle rannych. A to dane nieuwzględniające separatystów i Czeczenów, którzy także masowo kładli głowy. Nic dziwnego zatem, że wracają teraz do siebie „wojskowi” z DRL, zbyt wykrwawieni, aby brać udział w dalszych walkach. „Tiktokowcy” Kadyrowa zostaną w Mariupolu; nikt jak oni nie zna się lepiej na pacyfikacji ludności, którą trzeba przeprowadzić przed 9 maja, dniem pabiedy, kiedy przez „wyzwolone” miasto ma przejść defilada zwycięzców. Stalownię blokować będzie regularne wojsko, co najmniej 5-6 batalionowych grup bojowych (około 4 tys. żołnierzy), których zabraknie w środkowej i północnej części Donbasu. Takie to zatem pożal się boże zwycięstwo…

No ale trzeba rzucić jakiś ochłap wytęsknionym sukcesów wielbicielom litery Z. Jest więc „Mariupol nasz”. O Chersoniu, wziętym na początku marca, rosyjskie media właściwie nie wspominają. Bo strach pisać i mówić, że „nasz”, skoro Ukraińcy coraz śmielej nacierają w tym kierunku i niewykluczone, że lada dzień odbiją miasto. Kijów niechętnie informuje o swoich kontrofensywnych poczynaniach, ale kto obserwuje ruchy wojsk, uważnie czyta rozproszone doniesienia i mapy, ten widzi, że na południu coś się kroi. Widzą to też ruskie generały, niechętne odsyłaniu żołnierzy spod Chersonia pod Izjum czy Donieck. Trochę przypomina to sytuację z wojny polsko-bolszewickiej z 1920 roku, kiedy Stalin de facto odmówił Tuchaczewskiemu pomocy pod Warszawą (wolał skupić się na zajęciu i utrzymaniu Lwowa). W efekcie, na centralnym odcinku frontu Polacy odnieśli spektakularny sukces, a wkrótce cała bolszewia musiała zawijać się na wschód. Oby więc była to do spodu trafna analogia.

Bez reorganizacji frontu Rosjanie nie mają szans na zwycięstwo w Donbasie. Alternatywą dla szachowania tym, co jest, pozostaje dosłanie nowych oddziałów z Rosji. „Luzy” Federacji to w tej chwili jakieś 50 tys. żołnierzy, których wszak trzeba zwieźć z całego ogromnego kraju – a to zajmie trochę czasu. Sięganie po wojskowych chroniących Rodiny na strategicznych kierunkach jak na razie nie mieści się w głowach rosyjskich dowódców. Oni naprawdę boją się, że posłanie do Ukrainy większej liczby żołnierzy kosztem zachodniej, dalekowschodniej czy kaukaskiej rubieży, uaktywni przeciwników Rosji do działania. Bóg zapłać za te paranoje, a na miejscu NATO jeszcze bardziej bym je dokarmiał. Na przykład organizując gigantyczne ćwiczenia w Polsce, na Bałtyku, w Norwegii czy aspirującej do Sojuszu Finlandii. Putin i spółka zrobiliby pod siebie ze strachu, stawiając w tryb alarmowy defiladowe T-34 z Kubinki.

No ale poprzestańmy na tym, co jest – i tak już ograniczonej rosyjskiej swobodzie operacyjnej. Pamiętając przy tym, że Ukraińcy też mają rezerwy. Jakieś 40 tys. żołnierzy, których można rzucić do walki bez zbytniego ogałacania innych, zagrożonych rosyjskim atakiem rejonów (okolic stolicy i Odessy; na tym etapie wojny jest już oczywiste, że zachod kraju pozostaje poza zasięgiem ofensywy lądowej wroga). A więc tak czy inaczej Rosjanom pozostaje co najwyżej budowanie lokalnych przewag, z nadzieją na przerwanie frontu. Istotnym byłby w tym momencie efekt zaskoczenia – takie przeprowadzenie dyslokacji jednostek, by Ukraińcy nie zorientowali się, skąd najeźdźcy uderzą ze zwiększoną mocą. Tyle że w tej chwili świadomość sytuacyjna na poziomie strategicznym to atut, którym w większym zakresie dysponują Ukraińcy. Ich „oczy” i „uszy” widzą więcej i szybciej, przede wszystkim dzięki wsparciu wywiadowczemu NATO. Amerykańskie samoloty rozpoznawcze zapuszczają się już nad Morze Czarne, co zresztą wiele tlumaczy w kontekście zatopienia „Moskwy” (ktoś Ukraińcom musiał przekazać koordynaty).

„Gdzie się nie odwrócisz, dupa i tak z tyłu”, mawia mój dobry kolega. Ów opis idealnie oddaje sytuację rosyjskiej armii w Ukrainie. Tylko jak u licha do tego doszło? Dziś rano jedna z rosyjskich redakcji, powołując się na MON, opublikowała dane na temat rosyjskich strat. Wynika z nich, że dotąd poległo ponad 13 tys. Rosjan (bez najemników), a 7 tys. uznaje się za zaginionych. Zdumiewająca proporcja, która potwierdza dotychczasowe doniesienia o masowym porzucaniu przez rosyjskie wojsko swoich zabitych, która wskazuje również na wstydliwy dla Kremla problem dezercji (nie podejmę się szacowania, ilu z tych 7 tys. to dezerterzy, a ile osób to zabici, których śmierci nie potwierdzili koledzy/dowódcy; Ukraińcy w każdym razie pojmali niespełna tysiąc jeńców, a ich dane przekazywane są drugiej stronie na bieżąco). No więc 21 tys. bezpowrotnych strat, a w tym zestawieniu brakuje informacji o rannych! Niezależnie od tego, czy jest ich dwa czy trzy razy więcej, siły inwazyjne zostały mocno wykrwawione. Zemściła się nonszalancja rosyjskich dowódców, okazywana zarówno Ukraińcom – postrzeganym jako słaby przeciwnik – jak i własnym żołnierzom, pchanym w ogień zgodnie z sowiecka filozofią rozpoznania bojem. W efekcie dziś tak często nie ma kim walczyć…

—–

Jeśli doceniasz moją pracę, proszę:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rezerwy

Kilka dni temu na podkijowskim odcinku rosyjsko-ukraińskiego frontu doszło do małej pancernej bitwy. Natarły na siebie dwa oddziały, nim padł ostatni strzał, dziewięć czołgów i cztery inne wozy bojowe zostały zniszczone. „Oszczędziliście nam trzynastu javelinów”, zadrwili Ukraińcy, mając na myśli śmiertelnie skuteczne amerykańskie wyrzutnie przeciwpancerne. W istocie bowiem był to przykład friendly fire, jak w natowskiej nomenklaturze określa się sytuację pokrycia ogniem własnych wojsk. Rosjanie, nim się zorientowali, że weszli w bratobójczy kontakt, spopielili kilkudziesięciu towarzyszy. Na wojnie – zwłaszcza nocą bądź przy ograniczonej przez pogodę widoczności – takie sytuacje się zdarzają. Dlatego wszystkie nowoczesne armie starają się wyposażyć żołnierzy w sprzęt poszerzający ich świadomość sytuacyjną. W tej konkretnej sytuacji Rosjan mógłby uratować odpowiednik zachodniego systemu BFT (ang. Blue Force Tracker). Mowa o pozycjonerze własnych (niebieskich) wojsk, czymś na wzór cywilnego GPS-a, uwzględniającego położenie innych oddziałów, nawet do poziomu pojedynczych wozów, oraz zawierającego dodatkowe informacje na temat sytuacji w określonym rejonie. Ów terminal służy jednocześnie do wzajemnej komunikacji, zarówno głosowej, jak i pisemnej – tak, by każdy podpięty mógł na bieżąco aktualizować dane. Prawdziwe cudo techniki i praktyczna ilustracja czegoś, co nazywa się siecio-centrycznym polem walki. Rosjanie, uważano dotąd, i na tym obszarze nie pozostawali w tyle.

Trauma generałów Putina

Tymczasem wojna w Ukrainie brutalnie weryfikuje paradygmat geopolityczny, oparty na przekonaniu o możliwościach armii rosyjskiej. Każdy dzień dostarcza kolejnych dowodów na indolencję dowódców, co do której zorientował się już Władimir Putin, dymisjonując ośmiu generałów. Na każdym kroku daje o sobie znać niskie morale żołnierzy, z jednej strony porzucających sprawny sprzęt, z drugiej, dopuszczających się grabieży, gwałtów i innych aktów nieuzasadnionej przemocy wobec cywilów. Leży kompletnie rosyjska logistyka, co jest efektem zarówno fatalnej kultury organizacyjnej, jak i skuteczności działań ukraińskiej armii, która jednym z priorytetów uczyniła przerwanie linii zaopatrzeniowych agresora. Nawet na południu, gdzie Rosjanom wiodło się najlepiej, działy się w ubiegłym tygodniu nieprawdopodobne historie; a wspominam o tych, które dało się potwierdzić w niezależnych źródłach. W Chersoniu, na zajętym przez Rosjan lotnisku, Ukraińcy zniszczyli trzydzieści (!) śmigłowców, sprawnie łącząc elementy działań partyzanckich z dostępem (dzięki NATO) do wyników rozpoznania satelitarnego. Konsekwencje? Na tym odcinku frontu agresorom długo nie uda się odtworzyć możliwości transportu śmigłowcowego. Ale wróćmy do wspomnianego boju spotkaniowego pod Kijowem. Już wcześniej, za sprawą porzuconego rosyjskiego sprzętu, można było się przekonać, że duża jego część to szmelc. Bratobójczy incydent dostarcza kolejnych argumentów na rzecz tezy o technologicznym zapóźnieniu rosyjskiej armii. Dowodzi, jak niska jest świadomość sytuacyjna Rosjan, których przez jakiś czas zawodziła nawet tradycyjna łączność radiowa. Najeźdźcy, jak przed kilkudziesięciu laty, zbierają informację za pomocą prostych technik wizualnych. Dlatego tak ważne dla nich są te wszystkie oznaczenia – Z, V itp. – którymi gęsto obmalowują swoje wozy. Armia XXI wieku…

I oto Kreml stanął przed kolejnym wyzwaniem. Dla Rosjan coraz bardziej kluczowe staje się bezpośrednie włączenie do wojny Białorusi. W wymiarze politycznym chodzi o podzielenie się odpowiedzialnością, „umiędzynarodowienie” konfliktu. By móc na zewnątrz – ale przede wszystkim wobec swoich – przedstawić „operację specjalną” jako wspólny wysiłek zatroskanych krajów (w innej narracji – Słowian), mający na celu „denazyfikację i rozbrojenie agresywnej Ukrainy”. W Rosji próbę zajęcia Ukrainy prezentuje się jako wspólną akcję trzech państw – Federacji, Donieckiej oraz Ługańskiej Republiki Ludowej. Przydałby się i czwarty, poważniejszy partner. Czeka na to rosyjska propaganda, czekają też kremlowscy generałowie. Rosjanie wprowadzili już do akcji wszystkie siły przeznaczone do inwazji na Ukrainę. Rosyjskie wojska lądowe liczą ćwierć miliona ludzi; 70% tego potencjału zaangażowano w działania zbrojne. Więcej za bardzo się nie da, bo Kreml i generalicja pielęgnują swoje lęki i trzymają niemałe siły na Dalekim Wschodzie (a nuż uderzą Chińczycy…), w północno-zachodniej części kraju (czyhające NATO…), no i w rejonie Kaukazu, który mimo trzech dekad pacyfikacji nadal spędza Rosjanom sen z powiek. Wysiłek zabezpieczenia kraju (na granicach bądź w Ukrainie) mogą w większym stopniu ponieść wojska wewnętrzne (200 tys. ludzi), ale to „armia gorszego sortu”. Pozostają jeszcze wojska powietrznodesantowe (50-60 tys. żołnierzy), już częściowo zaangażowane. Reszta sił zbrojnych Rosji – w sumie liczących 900 tys. osób – to lotnictwo, marynarka wojenna i wojska strategiczne (jądrowe). Tych ostatnich na pierwszą linię rzucić nie sposób, marynarka (Flota Czarnomorska; pozostałe floty, nawet gdyby była taka decyzja, na Morze Czarne już się nie dostaną), szachuje Ukraińców groźbą desantu na Odessę. Lotnictwo zaangażowało spory kontyngent, ale działa asekurancko, oddając pola do rozstrzygnięć na lądzie.

Mimo nominalnie wysokich stanów osobowych, armia rosyjska stoi zatem w obliczu poważnego kryzysu rezerw. Może powołać rezerwistów w większej liczbie; ten rezerwuar jest na tyle znaczący, że teoretycznie w dość krótkim czasie Rosjanom udałoby się wymienić wszystkich wojskowych, którzy stanęli na ukraińskiej ziemi. Tyle że następcy to w większość tacy sami poborowi, jak ci służący obecnie. Kiepsko wyszkoleni i słabo zmotywowani adepci zasadniczej służby wojskowej, co więcej, od jakiegoś czasu będący poza koszarowym rygorem. No i nie da się ich powołać niezauważalnie, a przecież „operacja specjalna” idzie jak należy, a Ukraina wkrótce padnie. Jest dobrze, więc czemu jest tak źle? Pomysł na białoruską alternatywę to także sposób, by uniknąć niewygodnych pytań. Problem w tym, że białoruscy żołnierze niespecjalnie garną się do bitki. Ich użycie jest tyleż kuszące, co ryzykowne, można bowiem spodziewać się fali dezercji i spektakularnych przejść na drugą stronę. Tymczasem skutki ukraińskiej obrony są paraliżujące do tego stopnia, że rosyjskie władze i dowództwo nie zamierzają zabierać ciał swoich zabitych. Wolą, by pochówkami zajęli się Ukraińcy – byle tylko odroczyć konsekwencje, jakie przyniosłyby masowe powroty „naszych chłopców” w trumnach. Putinowscy generałowie (wówczas, w większości, młodsi stopniem oficerowie) wciąż żyją traumą, jaką zgotowały armii matki i żony poległych w Czeczeni żołnierzy. Niby zabitych nie było wielu, niby ruch społeczny rozsierdzonych rodzicielek nie miał charakteru masowego. A jednak na tyle rezonował w rosyjskim społeczeństwie, dotykał tak czułych elementów rosyjskiej mentalności, że w konsekwencji na lata zniechęcił Rosjan do służby, co było jedną z przyczyn zapaści sił zbrojnych.

III wojna światowa

Takich problemów nie mają wojska ukraińskie, w czym kryje się pozorny paradoks. Bo choć w Ukrainie mieszka trzy razy mniej ludzi niż w Rosji, dla Ukraińców to wojna o wszystko, więc cały swój potencjał militarny mogą skierować do odparcia agresji. Na froncie mają nawet liczbową przewagę (250 vs 200 tys.), przygniatającą, gdy dodamy do zestawienia formowane w każdym mieście jednostki ochotnicze. To rzecz jasna nie jest zawodowe wojsko, wyposażone jak regularne oddziały, ale służy w nich wielu ostrzelanych weteranów ośmioletniej wojny w Donbasie. A rezerw ukraińskiej armii nie ubywa – od rozpoczęcia inwazji do kraju wróciło ponad 120 tys. osób. Niektórzy, by wydostać z niebezpieczeństwa bliskich, większość, by przyłączyć się do walki. Z taką samą intencją przyjeżdżają do Ukrainy coraz liczniejsze zastępy ochotników z całego świata. Wezwał ich pod koniec pierwszego tygodnia walk prezydent Wołodymyr Załenski, choć po prawdzie pierwsi pojawiali się w Ukrainie z własnej inicjatywy, zaraz po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji. To przede wszystkim Anglosasi i zachodni Europejczycy, ale nie brakuje również Skandynawów, Polaków, Czechów, Słowaków, Gruzinów czy egzotycznych przedstawicieli z Azji i Ameryki Południowej. Są też – co ciekawe – Białorusini, Czeczeni i etniczni Rosjanie, niepogodzeni z działaniami własnego rządu. Jednym z ochotników – który zdecydował się ujawnić swoją tożsamość – był 30-letni Ben Grant, który przez pięć lat służył w Royal Marines. Jego matka to Helen Grant, deputowana do brytyjskiej Izby Gmin z ramienia Partii Konserwatywnej, doradczyni premiera Borisa Johnsona ds. edukacji dziewcząt, w latach 2013-15 minister sportu. Ważna persona, której syn tak tłumaczył „Gardianowi” swoje motywacje: „Zobaczyłem film zrobiony w bombardowanym budynku. Usłyszałem krzyk dziecka i pomyślałem, że przecież sam jestem ojcem trójki. A gdyby to były moje pociechy, co bym zrobił? Uznałem, że poszedłbym walczyć. Ukraina potrzebuje ludzi z doświadczeniem bojowym, więc jestem”.

Brytyjczyk nie przyznał się matce, że wyjeżdża do Ukrainy. Jego koledzy w służbie czynnej także działają na własną rękę. „Jesteśmy świadomi tego, że niewielka liczba żołnierzy nie zastosowała się do rozkazów, jest nieobecna w jednostkach bez usprawiedliwienia i mogła udać się do Ukrainy”, przyznał w rozmowie ze Sky News rzecznik brytyjskiej armii, podkreślając, że dezerterzy muszą liczyć się z konsekwencjami dyscyplinarnymi. Komunikat w podobnym tonie wydała też londyńska policja, ostrzegając swoich funkcjonariuszy. Mimo to ochotników wciąż przybywało – gdy w piątek zamykaliśmy ten numer PRZEGLĄDU, ukraińskie władze informowały, że Legia Międzynarodowa osiągnęła stan 20 tys. osób. Wśród nich znalazł się również mężczyzna ukrywający się pod pseudonimem „Wali”, kanadyjski snajper, który swego czasu zasłynął celnym strzałem z odległości 3540 metrów, w wyniku którego zginął afgański rebeliant. Jak wszyscy zagraniczni ochotnicy, Kanadyjczyk musiał podpisać trzyletni kontrakt z ukraińskimi wojskami obrony terytorialnej. To sposób, by zapewnić ochotnikom pełną ochronę prawną, w przeciwnym razie – w przypadku trafienia do niewoli – traktowano by ich jak najemników, co w realiach regularnego konfliktu zbrojnego oznacza status niemal równy bandycie.

Rosjanie nieszczególnie się takimi „didaskaliami” przejmują i już wiele dni temu rzucili do walki kontraktorów z grupy Wagnera. Najemników, cieszących się wyjątkowo ponurą sławą, po akcjach pacyfikacyjnych w Syrii i Libii (swego czasu zresztą, w Syrii właśnie, mocno zdziesiątkowanych przez amerykańskie lotnictwo). W tej wojnie ci byli żołnierze sił specjalnych Rosji operowali już w Kijowie, usiłując wywołać panikę w ukraińskiej stolicy. Zdaniem zachodnich wywiadów, część tej grupy nadal przebywa w mieście, „zamelinowana”, z zadaniem ujęcia bądź zabicia prezydenta Załenskiego. Pod miastem z kolei stoją kadyrowcy, Czeczeni z osobistej gwardii putinowskiego namiestnika w tej kaukaskiej republice, Razmana Kadyrowa. Rosjanie zapowiedzieli też „braterską pomoc” ochotników z Syrii – żołnierzy z armii Baszszara Al-Asada, któremu interwencja Moskwy uratowała przed laty życie i fotel wszechwładnego prezydenta Syrii. Arabowie – doświadczeni w bojach z syryjską zbrojną opozycją – mają pomóc Putinowi w szturmowaniu ukraińskich miast-twierdz. Dodajmy do tego, że w rosyjskiej armii służą nie tylko etniczni Rosjanie, ale i mnóstwo przedstawicieli ludów środkowej Azji. Że jedna trzecia zawodowej i kontraktowej kadry podoficerskiej to muzułmanie o nieeuropejskich korzeniach. Zwróćmy uwagę, że w sojuszniczej „armii” Donieckiej Republiki Ludowej nie brakuje na przykład Serbów – ochotników, którzy pojawili się tam wraz z wybuchem konfliktu w Donbasie w 2014 roku. Tym sposobem zyskujemy barwną, wielonarodową i wieloetniczną mozaikę, która ukraińską wojnę już teraz czyni konfliktem światowym. Z uwagi na skalę ekonomicznej presji na Rosję oraz fakt, że całe NATO – sojusz rozłożony po obu stronach Atlantyku – wspiera dostawami sprzętu wojskowego Ukrainę, bez żadnej przesady możemy powiedzieć, że na naszych oczach rozgrywa się III wojna światowa. Otwartym pozostaje pytanie, na jakim jest etapie…

—–

Nz. Zapraszam Was na spotkanie on-line ze mną – już w najbliższą środę 16 marca/fot. Warbook

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 12/2022

Szanowni Czytelnicy! Na swoim profilu facebookowym prowadzę relację z ukraińskiego frontu. Staram się codziennie wrzucić posty zawierających coś więcej niż informacje, które moglibyście przeczytać gdzie indziej. Śledzą mnie tysiące ludzi, polecam się zatem także uwadze Czytelników blogu.

Postaw mi kawę na buycoffee.to