Rydz…

Polska ma 48 samolotów F-16. Po przekazaniu Ukrainie większości MiG-ów-29 (oraz zapasu części i uzbrojenia do nich), „efy” stały się koniem roboczym naszej armii.

Maszyny pełnią dyżury w Polsce, Słowacji, nad krajami bałtyckimi, obsługują ćwiczenia Wojska Polskiego – wszędzie tam, gdzie realizowane są scenariusze współpracy oddziałów lądowych z siłami powietrznymi. Ich sprawność utrzymuje się na poziomie 60-70 proc., a więc lotnych jest około 30 samolotów. Przy obecnym obciążeniu – i większej na skutek rosyjskiej agresji na Ukrainę liczbie lotów patrolowych – ten wskaźnik wkrótce może spaść do 40-50 proc.

A nie jesteśmy na wojnie, nie dotyczy nas ryzyko utraty maszyn na skutek działań bojowych przeciwnika.

O czym wspominam, by uzmysłowić Czytelnikom elementarne problemy, z jakimi borykać się będą Ukraińcy, gdy F-16 trafią już do ich sił powietrznych. Polska bez większych przeszkód serwisuje samoloty (są kłopoty wynikłe z nieadekwatności naszych procedur logistycznych, ale to temat na oddzielny tekst), nabywa do nich części zamienne, uzupełnia arsenał – stać nas na to, niektóre prace możemy wykonać u siebie, a łańcuchy dostaw pozostają niezagrożone.

A będąca na wojnie i biedna Ukraina? Ano właśnie…

—–

Dowództwo ukraińskich sił powietrznych szacuje potrzeby na 200 maszyn klasy F-16. Teoretycznie z ich dostawą nie powinno być problemów – do tej pory fabryki opuściło ponad 4,5 tys. „szesnastek”, kolejne są produkowane, nie mamy zatem do czynienia z wyjątkowo ograniczonym zasobem.

Niestety, broń lotnicza jest koszmarnie droga – zapewnienie Ukraińcom niezbędnej liczby maszyn „zeżarłoby” 20 mld dol. A mam tu na myśli tylko „efy” (używane, nie fabrycznie nowe) z niezbędnym pakietem logistycznym i paletą uzbrojenia wystarczającą na kilka misji.

A gdzie szkolenie pilotów i personelu technicznego? Gdzie kolejne pakiety amunicji i części? Gdzie reszta armii i jej potrzeby? Co z czołgami, które są co prawda dziesięć razy tańsze od samolotów, ale potrzeba ich trzy razy więcej? Co z artylerią, amunicją strzelecką, paliwem, wyposażeniem indywidualnym żołnierzy?

Amerykanie w zasadzie wycofali się z finansowania ukraińskiego wysiłku wojennego, Europa nie potrafi obecnie zebrać 80-100 mld dol. w skali roku, co jest sumą niezbędną do efektywnego prowadzenia wojny. Ta sytuacja to osobliwy paradoks, jeśli wziąć pod uwagę zasobność Zachodu. Przyczyny takiego stanu rzeczy to kolejny temat na oddzielny artykuł, na potrzeby tego dość skonkludować, że czynniki natury finansowej mają i będą miały zasadniczy wpływ na eksploatację ukraińskich F-16.

—–

Dodajmy do tego inne ograniczenia. Na razie nie ma mowy o dwustu maszynach – realne zobowiązania wobec Kijowa podjęły raptem dwa kraje, Holandia i Dania, co w najlepszym razie przełoży się na 40 maszyn. Znacząca jest absencja USA (choć gwoli rzetelności trzeba napisać, że Stany szkolą ukraińskich pilotów i techników), co jakiś czas pojawiają się spekulacje o kolejnych dostawcach – w ostatnich dniach mówi się o Grecji i Norwegii. Po prawdzie, jeśli finalnie skończy się na 60 „efach”, będzie to spory sukces.

Ale niderlandzkie i duńskie „szesnastki” młode nie są – pozostały resurs pozwala na ich intensywną eksploatację przez kilka lat. Choć były modernizowane, nie są też demonstratorami szczytowej zachodniej techniki lotniczej. W większości potencjalnych sytuacji bojowych na rosjan to wystarczy, lecz nie miejmy złudzeń, że „efy” – w takiej liczbie i kondycji – przegonią rosjan znad Ukrainy.

Ich zasadnicza zaleta sprowadza się do możliwości przenoszenia zachodnich systemów uzbrojenia, pełnego spektrum, obejmującego zarówno amunicję do niszczenia celów powietrznych, różnego rodzaju bomby, lotnicze pociski manewrujące, a nawet rakiety przeciwokrętowe. Dla ukraińskiego lotnictwa skończy się więc okres „radosnej” improwizacji – nie trzeba już będzie integrować „na siłę” zachodniej amunicji z poradzieckimi samolotami, na czym zwykle cierpiała skuteczność tej pierwszej.

Lecz jako się rzekło – tej amunicji może Ukraińcom szybko zabraknąć. W tym kontekście warto też dodać, że nadal nie wiemy nic o konfiguracji, w jakiej F-16 zostaną Ukrainie przekazane. Co i ile będą mogły pozostaje sprawą otwartą, pewnikiem zaś jest, że z części możliwości samoloty zostaną „wytrzebione” – by w razie utraty maszyny nad terytorium kontrolowanym przez rosjan, w ręce tych ostatnich nie wpadły „wrażliwe” technologie.

—–

Idźmy dalej – gdy kilka miesięcy temu przeprowadzono pierwszą rekrutację dla przyszłych ukraińskich pilotów F-16, sito wymagań przeszło tylko sześciu (a wedle innych źródeł ośmiu) wojskowych. Większość „poległa” na testach językowych, ale i typowo lotnicze umiejętności ukraińskiego personelu okazały się niskie.

Legenda „Ducha Kijowa” i inne działania propagandy zostawiają nas z przekonaniem, że Ukraina ma za sterami swych maszyn doświadczonych zawodowców. Nic bardziej błędnego. Ukraińskie lotnictwo po 1991 roku funkcjonowało w realiach permanentnego kryzysu – nie zmieniła tego nawet wojna w Donbasie, bo między 2014 a 2022 rokiem prawie nie używano tam lotnictwa. W lutym 2022 roku większość pilotów mogła się pochwalić nalotami na poziomie 30-40 proc. niezbędnego minimum.

Pełnoskalowy konflikt pozwolił „wylatać” godziny, ale efektywność tego doświadczenia pozostawia wiele do życzenia. Ukraińskie siły powietrzne realizują przede wszystkim misje wsparcia wojsk lądowych i to w iście partyzanckim stylu: wystartuj, leć jak najniżej, doleć jak najbliżej, poślij rakiety/bomby, uciekaj. Szczęśliwie u rosjan jest niewiele lepiej – choć ostatnio ich lotnictwo wybudza się z taktycznej impotencji.

Tak czy inaczej, nawet najlepsi ukraińscy piloci nie są wybitnymi fachowcami. Zwłaszcza że wielu tych najlepszych już zginęło…

Dlatego tak trudno było zebrać przyszłych pilotów F-16 – obecnie jest to około 20 lotników, szkolących się w trzech różnych miejscach na Zachodzie, którym towarzyszy nieznana liczba personelu technicznego. I znów nie dajmy się zwieść hurraoptymistycznym relacjom – po pół roku ci wojskowi posiadają bazowe umiejętności. Jeśli ktoś podejmie decyzję, by już teraz wysłać ich do walki, skutkiem będzie marnotrawstwo potencjału ludzkiego i technicznego. Jeśli ukraińskie dowództwo myśli o sensownym wykorzystaniu nowej broni, musi pogodzić się z wizją dalszych wielomiesięcznych i intensywnych szkoleń.

—–

Po których także z innych powodów niż dotąd wymienione, ukraińskie „efy” będą funkcjonować w warunkach niedoboru.

Dlaczego? Najpierw niezbędna uwaga metodyczna. Koordynacja działań, uzyskanie efektu synergii („odpowiedniego jeb…cia”, jak mówi się w potocznym wojskowym języku), to podstawa zachodniej sztuki wojennej. Tak szkoli się ludzi, tak projektuje i wykorzystuje broń.

Tworzenie wojennych ekosystemów to proces o wzrastającej efektywności. Niegdyś ułomne, bo oparte o zawodną łączność radiową, dziś – za sprawą satelitów, internetu – funkcjonują w realiach sieciocentryczności, bieżącej wymiany danych między poszczególnymi komponentami, do pojedynczego egzemplarza broni włącznie. Tak buduje się wysoką świadomość sytuacyjną, która w połączeniu z jakością wykonania sprzętu, jego precyzją oraz odpowiednią kulturą techniczną użytkowników, daje zachodnim armiom przewagę nad wszystkim, co na tej planecie uchodzi za wojsko.

Pojedynczy leopard czy abrams zniszczy kilka rosyjskich czołgów nim sam padnie ich ofiarą. Lepsza armata, amunicja i pancerz „zrobią robotę”. Ale większą robotę zrobią leopardy w towarzystwie marderów, abramsy w parze z bradleyami. Operujące w terenie przygotowanym wcześniej przez dalekonośną artylerię – lufową (na przykład kraby), czy rakietową (himarsy). Spreparowanym także przez lotnictwo i jego precyzyjne uderzenia w stanowiące zagrożenie cele. Wielozadaniowy F-16 jest w takim środowisku niczym ryba w wodzie. Wpięty w sieć wymieniającą dane w czasie rzeczywistym, stałby się ukraińskim game changerem.

Tyle że ta sieć w warunkach ukraińskich istnieje w formie szczątkowej; nie ma tam dość zachodnich systemów. Brakuje dla przykładu samolotów AWACS – maszyn z radarami na grzbietach, służących do nadzoru przestrzeni powietrznej. AWACS-y „widzą” dalej niż pozwalają na to radary maszyn myśliwskich – w sprzyjających warunkach nawet na odległość do 600 km i mogą śledzić równocześnie wiele celów (od kilkudziesięciu do kilkuset). Służą zatem poszerzaniu świadomości sytuacyjnej pilotów maszyn bojowych, do których na bieżąco kierowane są informacje pozyskane z obserwacji. W takich warunkach można działać z wyprzedzeniem, możliwa jest też koordynacja pracy całych ugrupowań lotniczych.

—–

I można by tak jeszcze długo, co nie zmienia faktu, że Ukraina potrzebuje F-16 „na wczoraj”.

W ostatnich miesiącach ta potrzeba się zwielokrotniła, a to za sprawą rosyjskich bomb szybujących. W marcu br. rosjanie zrzucili trzy tysiące (!) FAB-ów, o wagomiarze od pół do półtora tony. Każda z takich bomb – starych, sowieckich konstrukcji, doposażonych w skrzydła i moduł sterujący – może zabić nawet kilkudziesięciu żołnierzy. I często zabija, dokonując małych, ale licznych wyłomów w ukraińskich liniach obronnych.

Tworzy to ryzyko poważniejszego przełamania, które wyeliminować może wyłącznie wypędzenie rosyjskiego lotnictwa taktycznego ze strefy przyfrontowej. Co można zrobić na dwa sposoby – wysyłając w strefę walk zachodnie systemy obrony powietrznej (jak Patriot) lub samoloty F-16. Dramatyzm położenia Ukrainy polega na tym, że nowoczesnych wyrzutni brakuje, a samoloty i ich obsługa nie są jeszcze gotowi.

Czy to sytuacja bez wyjścia? Nie – i wcale nie trzeba podejmować pochopnej decyzji o wysłaniu „efów”. Kijów szacuje swoje bieżące potrzeby w zakresie OPL na siedem dodatkowych baterii Patriot – to dużo, a zarazem niewiele dla zachodniej wspólnoty, która ma na stanie około 100 baterii (patriotów i analogicznych systemów europejskich) oraz nieograniczone wojennymi zagrożeniami możliwości produkcyjne.

Wracając zaś do „efów” – za mało, za stare, za późno; tak można by podsumować projekt „F-16 dla Ukrainy”. Ale lepszy rydz niż nic…

PS. W weekend Berlin zadeklarował wysłanie do Ukrainy, w trybie pilnym, kolejnej baterii Patriot. Z początkiem tygodnia pojawiła się sugestia, by Polska użyła swoich dwóch baterii do zestrzeliwania celów nad zachodnią Ukrainą (w takim scenariuszu wyrzutnie nie zostałyby przeniesione poza terytorium RP). Technicznie to możliwe, uzasadnione w każdym przypadku, gdy rakiety/pociski manewrujące zmierzają w stronę naszego kraju – ale czy coś z tego wyjdzie, prawdę mówiąc nie sądzę.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Piotrowi Kamińskiemu, Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Piotrowi Kicmanowi (za „wiadro kawy”), Czytelniczce imieniem Ewa i Grzegorzowi Lenzkowskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Polskie F-16/fot. Bartek Bera

Pierwotnie ten artykuł opublikowałem w portalu Interia.pl

Jeśli…

Zimą 2015 roku w rejonie Debalcewa trwały ciężkie walki. Oddziały ukraińskie trzymały miasto przez kilka tygodni – wycofały się na początku lutego, gdy skończyła im się amunicja, a jedyna trasa zaopatrzenia i ewakuacji stała się „drogą śmierci”. Cokolwiek wjeżdżało na szosę wiodącą do Artiomowska – jak wówczas nazywano Bachmut – z miejsca stawało się celem dla wrogiej artylerii.

Wiedziałem o tym aż za dobrze, z obawą więc oglądałem rozklekotany ambulans przeznaczony do wywózki najciężej rannych. Po prawdzie bałbym się jechać nim w czasie pokoju, a co dopiero pędzić ostrzeliwaną drogą. Dobrych 30 km do najbliższego szpitala w Selidowie. Wcześniej relacjonowałem wojny w Iraku i Afganistanie, pracując głównie jako dziennikarz akredytowany przy polskim i amerykańskim wojsku. Gdybym został ranny, trafiłbym do śmigłowca ewakuacji medycznej i niezwłocznie wylądował na stole operacyjnym. System Medevac zaprojektowano tak – poprzez odpowiednie rozlokowanie śmigłowców i placówek medycznych – by niezależnie od miejsca zdarzenia, najdalej w ciągu godziny pacjent uzyskał pomoc ratującą życie.

Istotnym elementem Medevacu była pierwsza pomoc udzielana tuż po zranieniu przez wyszkolonych ratowników. W 2015 roku w armii ukraińskiej – opartej o radzieckie wzorce – lekarzy na pierwszej linii nie było, a sanitariusze, niezależnie od tego, jak oddani i kompetentni, zmagali się z dramatycznym niedoborem podstawowych środków medycznych. Zaś na tyłach, we wspomnianym Selidowie, do obsługi frontowych oddziałów wyznaczono szpital, który nie miał dostępu do bieżącej wody. Podstawowe techniczne instrumentarium pamiętało czasy późnego ZSRR, a stół operacyjny był z połowy lat 50. „Nie mamy sprzętu do intubacji”, skarżył się jeden z lekarzy. Kilka lat wcześniej poznałem go w Afganistanie, gdzie jak wielu ukraińskich medyków, pracował na rzecz polskiej armii. „Tu, w Donbasie, jest inny świat…”, mówił zrezygnowany. Wiedziałem zatem, że nawet gdybym nie wykrwawił się po drodze, zapewne dokończyłbym żywota w tej umieralni. Dawała ona szanse lżej rannym i poszkodowanym – zarówno cywilom, jak i żołnierzom. O dawaniu nadziei w cięższych przypadkach nie było mowy.

—–

Podczas ostatniej wojny światowej współczynnik zabitych do rannych wynosił 1:2,4 w okresie wojny wietnamskiej 1:3. W Iraku i Afganistanie na jednego poległego przypadało siedmiu rannych. Jest więc ta relacja dowodem na zwiększającą się skuteczność środków ochrony osobistej, ale i rosnącej jakości opieki medycznej, zwłaszcza w zestawieniu z informacją o 80-procentowej przeżywalności rannych (którym udzielono pomocy). W oparciu o takie dane łatwo wyciągnąć wniosek o postępującej humanitaryzacji konfliktów zbrojnych.

Niestety, wojna w Ukrainie rewiduje zasadność tej opinii. Z dostępnych danych – przede wszystkim szacunków amerykańskich i brytyjskich służb wywiadowczych – wynika, że relacja zabici-ranni kształtuje się na poziomie 1:2, co dotyczy obu stron, z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze, w początkowych miesiącach konfliktu Ukraińcy mieli znacznie mniej poległych niż rannych – wspomniany poziom wynosił wówczas 1:4. Po drugie, w liczbach bezwzględnych rosjanie od początku inwazji mają wyższe straty, zarówno jeśli idzie o zabitych, jak i rannych.

I Ukraińcy, i rosjanie nie chwalą się współczynnikiem przeżywalności ewakuowanych rannych – z fragmentarycznych informacji można wywnioskować, że jest on wysoki. To pokłosie dwuletnich zmagań – zdobytych doświadczeń i nabytej rutyny, nie bez znaczenia jest też statyczny charakter działań, a więc bliskość i stała odległość zaplecza. Po obu stronach frontu pracują wyspecjalizowane ekipy ratowników, usprawniono system ewakuacji medycznej oraz rozwinięto sieć szpitali polowych. W efekcie jeśli ranny znajdzie się już poza strefą rażenia, jego szanse dramatycznie rosną.

Jeśli…

Skądś bowiem bierze się ów wskaźnik 1:2. Skąd? Zacząłem tekst od amerykańskiego Medevacu opartego o śmigłowce – to standard nadal nieobecny na Wschodzie. Poziom nasycenia wojsk przenośnymi zestawami przeciwlotniczymi jest za wysoki, by maszyny ewakuacji medycznej operowały w pobliżu linii frontu.

Nieobecność śmigłowców ma jednak wtórne znaczenie – 1:2 wynika nade wszystko ze sposobu, w jaki ta wojna jest prowadzona. Dronów jest tak dużo, że polują na pojedynczych żołnierzy. Tymczasem eksplozja nawet małego ładunku w bezpośredniej bliskości człowieka zwykle oznacza śmierć. A jeśli nie… – cóż, „dronowanie” wielokrotnie przybiera postać dobijania rannych. Robią to obie strony, obie niespecjalnie się z tym kryją – ilość dostępnych filmów ilustrujących takie akty jest tak duża, że nie może być mowy o przypadkowych wyciekach. Pomijając kwestie etyczne, i prawne, dobijanie jest działaniem nieracjonalnym. Wbrew ekonomii wojny, wszak w odróżnieniu od zabitego ranny – a później inwalida – stanowi większe i istotnie dłuższe (czasem idące w dziesięciolecia) obciążenie dla budżetu wrogiego państwa.

Od dronów giną żołnierze po obu stronach linii frontu, rosjanie – wciąż będący stroną atakującą – licznie umierają także w czołgach i wozach bojowych. Używanych na wzór sowiecki, do masowych szturmów. Czołgi z rodziny T to trumny na gąsienicach – trafieniu zwykle towarzyszy eksplozja amunicji, której załoga zwyczajnie nie ma prawa przeżyć.

Bezwzględnymi egzekutorami pracującymi na rzecz drugiej strony okazują się FAB-y.

– Półtonówka trafiła w budynek, gdzie było sześciu naszych chłopców – opowiadał mi kilka dni temu ukraiński ratownik medyczny pracujący na awdijewskim odcinku frontu. – Nie było komu pomagać…

Narzędzia używane w tej wojnie są po prostu śmiertelnie skuteczne.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szpital w Selidowie/fot. własne

„Anałogi”

Kilka dni temu Kijów zaatakowała rosyjska Wunderwaffe – rzekomo „niezestrzeliwalne” pociski hipersoniczne Cyrkon. Wstępne doniesienia mówiły o sześciu rakietach, potem okazało się, że były trzy. Dwa z nich zostały przez kijowską obronę przeciwlotniczą strącone.

W swoim arsenale  moskale mają kilka rodzajów pocisków hipersonicznych – dotąd słyszeliśmy głównie o kindżałach. Te – w przeciwieństwie do cyrkonów wystrzeliwanych przez okręty bądź wyrzutnie naziemne – zrzucane są z samolotów. Pędzą równie szybko, stały się więc dla rosyjskiej propagandy kolejnym „anałogiem-w-miru-niet” – systemem broni niemającym odpowiednika w świecie. Owa fraza zawsze pada w takim kontekście bądź w taki sposób, by nie pozostawić złudzeń, że chodzi o najlepsze uzbrojenie na planecie. Kindżałami straszono Zachód przed pełnoskalową wojną w Ukrainie – przerzucając samoloty-nośniki (MiG-i-31) do obwodu królewieckiego – w realiach konfliktu na Wschodzie miały one „wchodzić jak w masło” w ukraińskie instalacje obronne i infrastrukturę krytyczną. I wchodziły – aż na teatrze działań wojennych pojawiły się amerykańskie wyrzutnie Patriot, radzące sobie i z kindżałami, i z cyrkonami.

Co warto podkreślić – Ukraińcy nie dostali najnowszych wytworów zbrojeniówki zza oceanu. Przekazane im systemy prezentują poziom z przełomu wieków, są zatem znacząco starsze niż rosyjskie „cuda”.

—–

W maju 2023 roku Moskwa wysłała do Londynu i Paryża ostre noty, domagając się odstąpienia od pomysłu dostarczenia Ukrainie pocisków manewrujących Storm Shadow (SCALP wedle nomenklatury francuskiej). U podłoża tej interwencji leżał autentyczny lęk rosjan. Storm shadowy lecą na odległość 300 km i przeznaczone są do rażenia punktów dowodzenia, centrów logistycznych, baz lotniczych oraz elementów krytycznej infrastruktury. Wiosną 2022 roku pojawienie się na ukraińskim froncie amerykańskich wyrzutni Himars najpierw zdemolowało rosyjską logistykę, a później solidnie ją pokomplikowało, gdyż zmusiło rosjan do odsunięcia składów na odległość 100 km od linii frontu. Wejście do akcji brytyjsko-francuskich rakiet oznaczałoby nie tylko kolejne dotkliwe zniszczenia, ale i następny kłopotliwy w konsekwencjach odskok baz logistycznych i centrów dowodzenia.

Stanowcze „prośby” Moskwy zignorowano, a pociski – którymi Ukraińcy zaczęli regularnie ostrzeliwać instalacje militarne na okupowanym Krymie – szybko dowiodły słabości innej rosyjskiej cudownej broni. Jakiej?

Przez dekady wśród zachodnich militarnych analityków panowało przekonanie, że Moskwa ma doskonałą obronę przeciwlotniczą. Sądzono wręcz, że stolica imperium jest najlepiej chronionym od zagrożeń „z góry” miastem świata. W ostatnich latach najważniejszy element tego „parasola” stanowił system S-400. „Triumf” jak go nazwali rosjanie, by podkreślić domniemane cechy tej broni.

Krymu, podobnie jak Moskwy, bronią baterie S-400 – bronią tak, że storm shadowy już wielokrotnie raziły rosyjskie bazy, niszcząc m.in. kilka zacumowanych okrętów, w tym niezwykle cenną jednostkę podwodną (w momencie trafienia znajdującą się w suchym doku).

Ukraińska destrukcja na półwyspie realizowana jest również przy użyciu bezzałogowców, to bezzałogowce wielokrotnie docierały i spadały na cele w Moskwie. Stołeczne S-400 – zaprojektowane do rażenia większych i szybszych obiektów – są wobec nich bezradne.

—–

Czołg T-14 Armata jest w wielu obszarach nowatorską koncepcją. Gdyby powstał na Zachodzie, zapewne stanowiłby groźną i już dopracowaną broń. Używaną w skali może nie masowej, ale z pewnością też nie symbolicznej. Lecz T-14 to dziecko rosyjskiej zbrojeniówki, trawionej koszmarną korupcją, technologiczną i intelektualną zapaścią. Dość wspomnieć, że w 2015 roku zapowiedziano dostarczenie 2,3 tys. Armat w ciągu kolejnych sześciu lat, ale już dwa lata później zrewidowano tę liczbę do 100 sztuk. A ostatecznie i tak stanęło na z 20- paru czołgach – egzemplarzach prototypowych i przedseryjnych – które do dziś opuściły mury fabryki w Niżnym Tagile. Po ponad dwóch dekadach prac konstrukcyjnych i dziewięciu latach od stworzenia pierwszego pojazdu.

Armata ma poważne problemy z układem napędowym – rosyjscy inżynierowie nie potrafią stworzyć dla niej nowoczesnego silnika. A to nie jedyny problem „rosyjskiej” konstrukcji. Celowo dałem tu cudzysłów, bo chodzi o optoelektronikę – rosjanie nie byli w stanie wyprodukować własnej, korzystali więc z francuskich rozwiązań. Początkowo omijali sankcje (wprowadzone po aneksji Krymu), ale z czasem pozyskiwanie podzespołów stało się niemożliwe. Podobnie jak produkcja odpowiedniej jakości zamienników.

Tymczasem czołg z nawet najlepszym pancerzem (a ten w Armacie chyba jest topowy), jeśli pozostanie „ślepy” czy „krótkowidzący”, na pole bitwy się nie nadaje. Zdaje się, że rosjanie mają tego świadomość, bo mimo buńczucznych zapowiedzi propagandy, dotąd Armaty nie pojawiły się w Ukrainie. Ostatnio przedstawiciele resortu obrony stwierdzili wręcz, że czołg jest „za drogi”, by używać go w „specjalnej operacji wojskowej”. Fakt, 50-letnie T-62 są znacznie tańsze. No i nadal jest ich dużo, w przeciwieństwie do modelu T-14, który dorobił się złośliwej przeróbki nazwy – z Armaty na Atrapę.

—–

Su-57 miał być rosyjską odpowiedzią na amerykańskie samoloty stealth – „niewidzialne”, jak zwykło się pisać o nich w niefachowej prasie. Obniżona wykrywalność w wydaniu rosyjskim to przekrój radarowy czynny 5 tys. razy większy od tego, jakim może się pochwalić amerykański F-22 (pozycjonowany przez rosjan jako konkurent Suchoja). Raptora można rzeczywiście nie dostrzec na radarze, a Su-57 świeci jak maszyny starszej generacji, nieprojektowane z zamysłem „niewidzialności”.

Konstruktorzy Su-57 także bili głową w ścianę w kwestii silnika – ponoć udało im się ten problem rozwiązać. Tak czy inaczej, po 22 latach od uruchomienia programu i czternastu, jakie minęły od oblatania pierwszego prototypu, rosyjskie siły powietrzne mają najwyżej dwa tuziny tych „super-maszyn”. Wedle moskiewskich źródeł, Su-57 zostały użyte do atakowania celów w Ukrainie, ale strzelały rakietami znad terytorium rosji, poza zasięgiem ukraińskiej OPL. Znamienna ostrożność…

W bój wysłano za to inne „anałogi-w-miru-niet” – ciężkie bojowe wozy wsparcia Terminator. Z założenia miały one współdziałać z czołgami i piechotą podczas walk w terenie zurbanizowanym. W prawdziwej wojnie okazały się za ciężkie, za mało manewrowe i niewłaściwie uzbrojone. Po tym, jak Ukraińcy zniszczyli jeden z wozów, reszta (3-4 sztuki) zostały szybko wycofane, a rosyjska propaganda przestała się nimi chełpić.

—–

Nie zmienia to faktu, że  rosjanie mają nad Ukraińcami rozmaite przewagi techniczne. Dysponują strategicznym lotnictwem bombowym, które pozwala na rażenie głębokiego ukraińskiego zaplecza. Wystrzeliwane z bombowców pociski manewrujące latają na odległość do 2-2,5 tys. km, co pozwala samolotom na zachowanie bezpiecznego dystansu i niemal pełnej bezkarności (niemal, bowiem bazujące na lotniskach Tu-95 były już celem ataków dalekosiężnych ukraińskich dronów kamikadze).

Mają rosjanie przyzwoite śmigłowce szturmowe Ka-52. Operując poza zasięgiem ręcznych wyrzutni rakietowych, wyposażone w kierowane pociski przeciwpancerne kamowy stanowią poważne zagrożenie dla ukraińskich czołgów i bewupów, także zachodnich typów. Co prawda wszędzie tam, gdzie Ukraińcy podciągają klasyczne zestawy OPL, cudowne właściwości Ka-52 znikają, a one same spadają, ale obrońcy mają tu mocno ograniczone zasoby.

Kolejnym rodzajem broni, który definiuje rosyjską skuteczność, są miny. A ściślej – pola minowe (należałoby napisać „ponadnormatywne”), za którymi skryli się rosjanie na zajętych terenach.

No i mają moskale drony, zapuszczające się do 40-50 km w głąb ukraińskiego terytorium. Ostatnio – jak już pisałem – wyjątkowo często i z sukcesami w niszczeniu najcenniejszych ukraińskich zasobów. W czym rosjanom pomaga fakt, że zabezpieczyli pracę dronów rozpoznawczych. Od zawsze górowali nad przeciwnikiem w zakresie środków walki radio-elektronicznej (WRE), teraz tę przewagę powiększyli. Jeśli Ukraińcy nie przebiją się przez ten „bąbel”, skazani będą na stopniowe wytracanie „rodowych sreber” (wyrzutni Himars, radarów, zachodniej artylerii itp.).

W tej wyliczance nie może zabraknąć bomb szybujących – w ostatnich tygodniach to one zadają ukraińskim oddziałom największe straty. W marcu br. rosjanie zrzucili trzy tysiące (!) FAB-ów, o wagomiarze od pół do półtora tony. Każda z takich bomb – starych, sowieckich konstrukcji, doposażonych w skrzydła i moduł sterujący – może zabić nawet kilkudziesięciu żołnierzy. W rosyjskim arsenale są też bomby trzytonowe – ich użycie to kwestia czasu, zwłaszcza że putinowska generalicja dużo sobie po FAB-ach obiecuje. Mają mianowicie wyrąbywać wyłomy w ukraińskich liniach obronnych, co przy masowym wykorzystaniu nie wydaje się nierealne. A czemu może zapobiec wyłącznie wypędzenie rosyjskiego lotnictwa taktycznego ze strefy przyfrontowej. Bez zachodnich systemów OPL (jak Patriot) i F-16 w powietrzu to zadanie niewykonalne…

Konkludując, rosyjskie atuty nie są żadną Wunderwaffe i w dużej mierze stanowią „rentę po ZSRR”. Nawet wspomniany na wstępie Cyrkon – dotąd szerzej nieznany i niezbadany – okazuje się być ulepszoną wersją pocisku Oniks, opracowanego jeszcze w czasach Związku Sowieckiego. Takie są wstępne wyniki badań wraków rakiet, 25 marca zestrzelonych nad Kijowem. Swoistym dziedzictwem Sowietu jest też bezceremonialne traktowanie własnych żołnierzy. Po prawdzie to właśnie ta ludzka masa i jej właściwości – zwłaszcza liczebność i karność na granicy bezwoli – stanowią najbardziej „cudowną” z rosyjskich broni.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi, Arkowi Drygasowi, Jakubowi Łysiakowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu,Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu i Mateuszowi Jasinie.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Michałowi Baszyńskiemu, Grzegorzowi Lenzkowskiemu, Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Czytelnikowi posługującemu się nickiem TGR, Katarzynie Milewskiej, Łukaszowi Podsiadle, Adamowi Halupowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Stefanowi Zatorskiemu, Markowi Bąkowi i Arkadiuszowi Żmudzińskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Paradny T-14 Armata/fot. Wikimedia Commons

Istotne fragmenty tego tekstu znalazły się w linkowanym materiale, który opublikowałem w portalu Interia.pl

Nieobecne

Dziś w nocy ukraińskie drony uderzyły w bazę rosyjskich sił powietrznych w Engels (700 km od granicy), gdzie stacjonują bombowce strategiczne Tu-95 i Tu-160. Nie wiemy nic o skutkach ataku – miejscowi mówią o czterech głośnych eksplozjach, rosyjskie władze o zestrzeleniu „wszystkich bezzałogowców”, Ukraińcy zaś w tej kwestii milczą (oficjalnie zapytani „sprawdzają informacje”). Prawdopodobnie oznacza to, że nie udało się porazić żadnych samolotów.

Dzień przed atakiem w Engels stacjonowało sześć Tu-95 i trzy Tu-160.

Niezależnie od efektów ukraińskiej akcji, nocne zdarzenia poskutkowały serią medialnych doniesień, w których po raz pierwszy od wielu tygodni mowa była o Tu-95 i Tu-160. Bombowce zniknęły z tapetu wraz z zaniechaniem przez rosjan ostrzałów Ukrainy, prowadzonych przy użyciu pocisków manewrujących – co było głównym zadaniem Tupolewów w toczącej się wojnie.

—–

Dlaczego moskale w zasadzie odpuścili ten rodzaj aktywności? Czy ma to związek z jakimiś ich planami? „Tak, przygotowują się do wojny z NATO”, czytam na jednym z forów całkiem serio wyrażony pogląd. Teorio-spiskowy, a zarazem nie aż tak niedorzeczny. Pamiętajmy bowiem, że Tu-95 i Tu-160 są częścią rosyjskiej jądrowej triady, jej powietrzną „nóżką” (dwie pozostałe to okręty podwodne oraz naziemne wyrzutnie). Stanowią więc o potencjale odstraszania rosji, skądinąd mocno nadszarpniętym, gdy okazało się, czym jest konwencjonalna armia federacji.

Jakkolwiek bardzo istotne, Tu-95 i Tu-160 były przez ostatnie dwa lata intensywnie eksploatowane. Gdy rosjanom nie udało się wywalczyć przewagi powietrznej nad Ukrainą, zmuszeni byli atakować ją z oddali, znad terytorium rosji. Tupolewy dobrze się do tego nadawały, bo dla samolotu i załogi nie ma większego znaczenia, czy podwieszony pocisk wyposażono w głowicę jądrową czy konwencjonalną.

No więc latały bombowce do zadań w „specjalnej operacji wojskowej”, zarazem wciąż pełniąc dyżury w ramach sił strategicznych oraz strategii odstraszania. A zwłaszcza pierwszy typ samolotów ma już swoje lata, od dawna nie jest produkowany i istnieją ograniczone możliwości jego napraw i modernizacji. Nieco lepiej wygląda sytuacja z Tu-160, też już niemłodą konstrukcją, której produkcję wznowiono przed kilku lat, ale w bardzo ograniczonym zakresie (jedna sztuka rocznie).

Szacuje się, że rosja ma po 30 aktywnych maszyn obu typów, większość liczy sobie po 40 lat (a najstarsze egzemplarze 50; w przypadku bombowców strategicznych nie przesądza to o ich słabości, amerykańskie B-52 są nawet starsze – rzecz w tym, w jakim zakresie były modernizowane i w jakim reżimie kultury technicznej eksploatowane; tu między rosjanami i Amerykanami istnieje przepaść).

W Moskwie nie mają złudzeń, że tylko status atomowego mocarstwa gwarantuje rosji relatywną bezkarność. Ujmując rzecz nieco frywolnym językiem – wiedzą, że nikt im na chatę nie wjedzie, póki mają atomówki. Z tej perspektywy – wzmacnianej rosyjskimi lękami, nieufnością, a wręcz nienawiścią do Zachodu i NATO – żyłowanie cennych bombowców jawić się może jako igranie z ogniem. Najprawdopodobniej więc ktoś w rosyjskim dowództwie politycznym/wojskowym poszedł po rozum do głowy i wycofał – przynajmniej na jakiś czas, niezbędny dla odzyskania zdolności bojowych – Tupolewy z teatru działań.

Ponieważ nie ma jasności czy na stałe, bombowce nadal stanowią dla Ukraińców ważny cel.

—–

Inny powód nieobecności Tu-95 i Tu-160 może mieć związek z niedostatkiem rakiet. Optymistyczne dla rosjan szacunki przewidywały, że są oni w stanie wyprodukować miesięcznie 100 pocisków manewrujących i rakiet dalekiego zasięgu. Taka produkcja, przy uwzględnieniu wcześniejszych zapasów, pozwoliłaby na przeprowadzenie dwóch zmasowanych uderzeń w skali miesiąca – jak to miało miejsce podczas kampanii lotniczo-rakietowej z przełomu 2022 i 2023 roku. Tamta kampania nie powaliła ukraińskiej infrastruktury, ale i tak była dotkliwa – gdyby ją powtórzyć w takim samym wymiarze, Ukraina rzeczywiście mogłaby „zgasnąć i marznąć”. Tymczasem tej zimy nie wydarzyło się nic takiego. Ataki rosjan były niemrawe, rzadkie, niecelne.

Może więc wcale tych rakiet tyle nie wyprodukowali? Pamiętajmy, że wsad elektroniczny do tego rodzaju broni w dużej mierze nie pochodzi z rosji, a reżim sankcyjny miesza rosjanom szyki. Co prawda moskale nauczyli się zdobywać komponenty „na lewo”, ale czy w odpowiedniej ilości? I właściwej jakości? Może odpowiedzią na te pytania jest fatalna celność rosyjskich pocisków manewrujących z najświeższych partii produkcyjnych. Znaleziona we wrakach elektronika pochodziła z przemytu, ale – najoględniej rzecz ujmując – nie był to pełnowartościowy produkt.

—–

A propos rosjan-frajerów – parę tygodni temu wyszło na jaw, że płacą Irańczykom za drony szahid jak za zboże. Nawet 200 tys. dolarów za sztukę. Wspominam o tym także dlatego, że jedno z wyjaśnień niemrawej kampanii rakietowej (z użyciem Tupolewów jako nośników) sięgało po argumenty natury ekonomicznej. Po co słać warte nawet kilka milionów rakiety, skoro w ich miejsce można użyć dużo tańszych szahidów? – tak mieliby kalkulować rosjanie. Nim wypłynęły szczegóły kontraktów zawieranych przez Moskwę i Teheran, szacowano, że pojedynczy szahid kosztuje 40-50 tys. dolarów. W takim ujęciu rzeczywiście „zasypanie” nimi Ukrainy miałoby większy ekonomiczny sens, niż strzelanie wartymi milion dolarów pociskami Ch-22.

Tyle że powolne szahidy okazały się nieefektywną bronią. Nawet masowo użyte, nie czynią wielkich szkód. W miażdżącej większości – bywa że i w całości – są zestrzeliwane przez ukraińską obronę przeciwlotniczą, co istotne, za 40 proc. strąceń odpowiadają mało zaawansowane i tanie systemy, włącznie z bronią ręczną (choć nadużyciem jest stwierdzenie, że „na szahidy wystarczy kałach”).

Więc być może rzeczywiście rosjanie – z różnych powodów – postanowili zastąpić pociski manewrujące dronami kamikadze, ale – jak mawia młodzież – „nie pykło”.

—–

Cokolwiek stało za wycofaniem Tupolewów, nie zmienia to faktu, że rosyjska awiacja znacząco zintensyfikowała działania nad Ukrainą. Tyle że nie dotyczy to sił strategicznych, a lotnictwa taktycznego, frontowego wedle wschodniej nomenklatury. Pisałem już o tym kilka razy, wspomnę więc tylko, że chodzi o naloty z użyciem bomb szybujących. Od początku marca moskale wykonują po 30-40 operacji lotniczych dziennie, miażdżąca większość wiąże się ze zrzucaniem skrzydlatych FAB-ów na ukraińskie pozycje obronne.

A mówimy o bombach o wagomiarze od pół do półtorej tony – pojedyncza, jeśli dobrze trafi, może zabić nawet kilkudziesięciu żołnierzy. Przemnóżmy to przez dzienną liczbę zrzuconych bomb – 100-150 – by mieć obraz możliwych szkód wyrządzonych ukraińskiej armii.

Co przywodzi mnie do generalnego wniosku, w ramach którego mieści się też kolejne wyjaśnienie nieobecności Tu-95/160 na teatrze działań. Agresorzy z rozmysłem dali sobie spokój z intensywnym atakowaniem zaplecza i „dojeżdżaniem” cywilów. Prawdopodobnie uznali, że więcej osiągną bijąc w „siłę żywą” przeciwnika. Intensyfikując zabijanie ukraińskich żołnierzy na froncie. Sami przy tym ponoszą koszmarne straty – wszak działaniom z powietrza wciąż towarzyszy presja na lądzie – ale przecież „ludzi u nich dużo”. W Moskwie też widzą, że Ukraina ma coraz poważniejsze problemy z odtwarzaniem stanów osobowych armii. Że entuzjazm dla kolejnych fal mobilizacji mocno przygasł. Więc koncentrują działania na obiecującym kierunku…

—–

Szanowni, choć współpracuję z kilkoma redakcjami, piszę głównie dzięki wsparciu Czytelników. Tradycyjnie więc polecam Waszej uwadze moje konto na buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

…lub profil na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Tu-95 w bazie Engels/fot. MOFR

PS. Przypominam o możliwości nabycia mojej ostatniej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” w specjalnej edycji z autografem – wystarczy kliknąć w ten link.