„Ropuchy”

24 marca br. dowódca okupacyjnego garnizonu w Berdiańsku przecierał oczy ze zdumienia. W normalnych okolicznościach z położonej na wzniesieniu komendantury rozpościerał się doskonały widok na port. Tego ranka nadbrzeżne instalacje spowiły potężne kłęby dymu, co rusz rozlegał się dźwięk eksplodującej amunicji. Chwilę wcześniej duży okręt desantowy Floty Czarnomorskiej wyleciał w powietrze, a dwie inne jednostki (swoją drogą, zamówione i zbudowane w Polsce „ropuchy”) właśnie salwowały się ucieczką. Do dziś nie ma jasności, czego konkretnie użyli Ukraińcy – czy był to atak dywersantów czy uderzenie precyzyjnymi pociskami (rakietami Neptun, które kilka tygodni później posłały na dno flagowy krążownik „Moskwa”). Pewne jest, że w dniu poprzedzającym spektakularny pożar, w jednej z rosyjskich telewizji nadano krótki materiał z Berdiańska. Autor przechadzał się po placu składowym i z przejęciem opowiadał o masie wojskowego sprzętu, który na pokładach wspomnianych okrętów przypłynął właśnie z Krymu. Równie dobrze mógłby podświetlić zacumowane jednostki znacznikiem laserowym, używanym przy naprowadzaniu „inteligentnych” bomb…

Taki akapit popełniłem wczoraj. To wstęp do większego tekstu, którego obszerny fragment ukaże się w poniedziałek w papierze, a całość – jako jeden z rozdziałów – zawrę w swojej najnowszej książce. Przy okazji – jeśli chcecie pomóc w jej powstaniu, polecam Wam przycisk buycoffee.to u dołu wpisu.

Wracając do Berdiańska i ataku na rus-flotę – dziś rano doszły do mnie echa tamtego zdarzenia. Najpierw jednak – tytułem wprowadzenia – chciałbym zwrócić Waszą uwagę na nie najlepszą kondycję rosyjskiego przemysłu stoczniowego. Zaraz ktoś mi powie, że przecież wodują nowe jednostki. No tak, ale jakie? W jakich liczbach? I ile zajmuje ich budowa? No więc drobnicę i średniaki (w rosji nie powstaje nic o tonażu powyżej 10 tys. ton), niewiele, z opóźnieniami sięgającymi lat. O fatalnej terminowości i niskiej jakości napraw stoczniowych piszą nawet otwarcie branżowe rosyjskie media. Jako przykład degradacji możliwości niech posłuży ciężki krążownik rakietowy „Admirał Nachimow”, remontowany i modernizowany od… 23 lat. Z najświeższych doniesień wynika, że okręt ma wrócić do służby w przyszłym roku. Podobna sytuacja ma miejsce z krążownikiem lotniczym „Admirał Kuzniecow” – to ten dymiący „lotniskowiec”, który swego czasu można było oglądać na Morzu Śródziemnym, gdy próbował – wzorem amerykańskich jednostek – zabezpieczać lotniczo kontyngent lądowy w Syrii. Skończyło się na kilku katastrofach samolotów i powrotem na kolejny remont, który trwa od czterech lat. I którego końca nie widać. Przy okazji okręt przeszedł pożar (ahh te zaprószenia…), zatonął też dok pływający, w którym go umieszczono.

I mógłbym tak dużo i długo, ale nie w tym rzecz. 24 marca ogień strawił duży okręt desantowy „Saratow”, a uszkodzeniu uległy dwie mniejsze jednostki – „Kunikow” i „Nowoczerkawsk”, wspomniane „ropuchy”. Pięć miesięcy później okazuje się, że oba desantowce jednak nie wrócą do służby. I tu zaczyna się ciekawie, winę bowiem przypisują rosjanie… Polakom. Problemem nie są rzekomo zniszczenia wywołane pożarem (i nieumiejętność ich usunięcia), a wadliwe dysze silników wysokoprężnych, które rosyjska marynarka zakupiła w Polsce w 2019 roku. Diesle obnażyły swe słabości dopiero teraz, akurat na dwóch jednostkach poturbowanych w Berdiańsku. Inne „ropuchy”, wyposażone w te same podzespoły, pozostają sprawne. Z powodu sankcji nie ma możliwości zakupu jednostek napędowych w Polsce – skarżą się rosjanie.

Cóż, w tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak oba desantowce zalać betonem i posadzić na dnie. Najlepiej koło „Moskwy”, będzie im raźniej.

—–

Nz. Berdiańsk w momencie ataku. Na pierwszym planie jedna z „ropuch”, w tle płonący „Saratow”.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dno…

Dzisiejszy atak rakietowy na Winnicę mocno rezonuje w Ukrainie. „W tej chwili (popołudniu – dop. MO) wiadomo o 21 zabitych, w tym o trojgu dzieciach. 52 osoby zostały ranne, wśród nich (również) troje dzieci. Do placówek opieki zdrowotnej zgłosiło się w sumie 115 poszkodowanych. Za zaginione bez wieści uznano 46 osób”, tej treści komunikat pojawił się na telegramowym profilu wiceszefa biura prezydenta Ukrainy Kyryło Tymoszenki. Na centrum miasta spadły trzy rakiety, ukraińskie media piszą, że były to Kalibry.

Wyjątkowo przejmujące są relacje na temat ofiar, zwłaszcza 3-letniej Lisy, dziewczynki z zespołem Downa. Zdjęcie zabitego dziecka udostępniła Ołena Zełenska, ukraińska pierwsza dama. Nie widzimy rozmytej twarzy dziewczynki, za to wyraźnie widać plamy krwi na chodniku. „Rosja jest państwem terrorystycznym. Świecie, musisz to dostrzec i sobie uświadomić”, pisze prezydentowa.

Mama Lisy, 33-letnia projektantka i blogerka Irina Dmitrijewa, przebywa na intensywnej terapii. Z dostępnych informacji wynika, że straciła nogę.

Irina – piszą ukraińscy dziennikarze – przez jakiś czas mieszkała w Kijowie, ale w lutym wróciła do matki w Winnicy. Aktywna na Instagramie, gdzie opowiadała o wychowaniu dziecka, udzielała porad innym mamom w podobnej sytuacji. Rano nagrała krótki filmik o tym, jak idą z Lisą do logopedy. Kadry z pchającą wózeczek dziewczynką ogląda dziś cała Ukraina.

Niektórzy dyszą żądzą zemsty, lecz dominuje przekonanie, że armia ukraińska nie powinna atakować cywilnych celów. „Będziemy wówczas tak jak oni – terrorystami”, to najczęściej pojawiający się argument. „Nasi chłopcy pomszczą Lisę atakując cele wojskowe”, zapewnia mnie Aleksander, dziennikarz jednej ze stołecznych redakcji. Nie wątpię.

Skoro na Winnicę spadły Kalibry, wiadomo, że strzelano z morza. Z daleka, co wcale nie gwarantuje bezkarności. Cechy współczesnej biurokracji oraz technologia zaprzęgnięta do działań wojennych pozwolą zidentyfikować sprawców. Ruch rosyjskich okrętów na Morzu Czarnym jest non stop monitorowany przez natowskie satelity i samoloty rozpoznawcze. Wejścia i wyjścia do portów odnotowuje ukraińska agentura na Krymie. Startu rakiety nie da się ukryć przed amerykańskim systemem detekcji, pociski od pewnej fazy lotu namierzane są przez ukraińską obronę przeciwlotniczą. Nazwiska dowódców okrętów są jawne, spisy załóg – w tym funkcje poszczególnych marynarzy – nie stanowią wielkiej tajemnicy dla służb specjalnych. Łatwo będzie ustalić, jaki okręt strzelał, kto wydał rozkaz, kto odpalił rakiety. Ze szczątek zaś odczytać dane pocisku i połączyć je z informacjami od producenta; odtworzyć cykl życia rakiety – od momentu wyjazdu z fabryki po załadowanie jej do wyrzutni. To wszystko nawet w warunkach rosyjskiego bardaku zostało zapisane.

A Ukraińcy udowodnili już, że mają długie ręce. Nim nastała „era Himarsa” – medialny wysyp informacji na temat ataków przy użyciu tych wyrzutni – sporo doniesień poświęcano tajemniczym pożarom i wypadkom w Rosji. Dziennikarze skupiali się na lokalizacjach pożarów – i ich wizualnej efektywności – tymczasem umykało im, że przy okazji ginęły również nietuzinkowe persony. Poświęcę temu odrębny wpis, na razie wystarczy informacja, że świat opuściło co najmniej kilku ważnych uczonych zaangażowanych w istotne dla rosyjskiej obronności programy. Przypadek? Nie sądzę.

Tymczasem na Krymie Ukraina posiada rozległą agenturę. Nie chwali się tym zbytnio, nie używa do fajerwerków, lecz mogę sobie wyobrazić, że w którymś momencie oficerom rosyjskiej marynarki wojennej krymski grunt zacznie się palić pod nogami.

Choć łatwiej mi wyobrazić sobie, że stanie się to na skutek konwencjonalnego ataku. Rosjanie już odsunęli się od brzegów Morza Czarnego na sporą odległość – boją się ukraińskich rakiet przeciwokrętowych. Miejscowych Neptunów i zachodnich Harpunów. I bóg wie, czego jeszcze, bo przecież nie o wszystkich dostawach wiemy. Przy sprzyjających okolicznościach (przede wszystkim kwestia zasięgu i potwierdzonych lokalizacji) można tym uderzyć w pojedyncze okręty, w ich skupiska i bazy. Rosjanie mają obronę przeciwrakietową, ale krążownik Moskwa też ją miał. A gnije dziś na dnie.

I tego samego życzę marynarzom, którzy tak dziarsko ładują rakietami po ukraińskich miastach. Honoru nie macie, bez niego na dnie spoczniecie…

—–

Nz. Lisa i jej mama.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Złodziejstwo

Rosyjskie wojsko nie tylko morduje, niszczy i gwałci. Rosyjskie wojsko także kradnie. „Z jak złodzieje”, aż prosi się, by tak to skomentować. I nie chodzi tylko o indywidualne przypadki kradzieży w wykonaniu zwykłych sołdatów. Złodziejstwo ma również wymiar systemowy. Dotąd – donoszą ukraińskie władze – agresorzy wywieźli do Rosji 400 tysięcy ton zboża, jedną trzecią zasobów zmagazynowanych na zajętych przez okupanta terenach. To zbrodnia wojenna, ale… kto by się tym w Moskwie przejmował? W długi weekend przez media przeszła informacja o wysokiej klasy sprzęcie rolniczym – zrabowanym w Ukrainie przez kadyrowców – który po wywiezieniu na teren Federacji przestał działać. Sterowane przy użyciu GPS maszyny zostały zdalnie unieruchomione przez Ukraińców. Cały wysiłek logistyczny, związany z kradzieżą i wywózką kombajnów, zdał się więc psu na budę. No ale dranie go nie zwrócą, więc wielomilionowa strata po stronie Ukraińców (liczona w twardej walucie) jest faktem…

Faktem jest także, że za sukcesem rosyjskiego rolnictwa z ostatnich lat (alleluja, wreszcie branża rolna była w stanie wykarmić własne społeczeństwo, a z czasem wygenerować także spore nadwyżki) nie stoi tamtejsza myśl techniczna. Bo choć miejscowy przemysł jest w stanie wyprodukować całą masę różnorakiego sprzętu ciężkiego dla wojska, przyzwoitych traktorów nie robi do dziś. Obrabiają więc wielkoobszarowe gospodarstwa rolne – dzięki którym Rosja wyrosła na potentata w eksporcie zbóż – zachodnie maszyny. W kraju, gdzie wydajność pracy jest od dekad dramatycznie niska, wysoce zmechanizowany i zdigitalizowany proces „obróbki ziemi”, to być albo nie być rolniczej branży. Gdy zabraknie części, wygasną usługi serwisowe, na pola wrócą traktory „Białoruś” i zastępy niezbyt chętnych do pracy post-kołchoźników. Plony jak nic zapikują, w kolejnym obszarze obnażając rosyjską technologiczną niemoc. A może by tak nie czekać i już powyłączać co się da?

Wiem, wiem, Zachód się wyżywi, Afryka niekoniecznie. Dramatyzm tej cholernej wojny ma i takie oblicze. Przez trzy ostatnie dekady wolny świat usiłował wprzęgnąć Rosję w globalny system wymiany handlowej, zakładając, że tym sposobem ją ucywilizuje (uwaga, nie mówię o Kulturkampfie, a o próbach eliminacji ryzyka agresji). Skutkiem jest sieć uzależnień, wszędzie tam, gdzie Federacja była w stanie dostarczyć (nieznacznie obrobione) surowce naturalne. Pieniądze z ich sprzedaży dały Moskwie poczucie siły, tym samym bijąc w podstawowe założenie gospodarczej integracji. Sankcje mają Rosję cofnąć do czasów Breżniewa – realiów sowieckiego imperium, od którego ekonomii niewiele w światowej gospodarce zależało. Czy to możliwe? Tak; argumenty o niezastępowalności Rosji, będącej skutkiem jej wielkości, są niezasadne. W kwestii kopalin swoje zrobi rewolucja technologiczna. Co zaś się tyczy produkcji żywności – wolna Ukraina, z jej areałem ziemi uprawnej, może stać się nie tylko spichlerzem Europy, ale i świata.

Częściowo już nim jest, co tylko rozszerza zakres rosyjskiej winy za globalne skutki tej wojny. Blokada ukraińskich portów sprawiła, że Kijów ma problemy z realizacją zobowiązań eksportowych. Ukraina nie zarabia, zboże nie dociera do odbiorców. Drożeje, skoro jest go za mało. Ucierpią najbiedniejsi – mieszkańcy krajów, których rządy nie będą w stanie zapełnić spichlerzy. Ukraina nie odpuszcza – mimo wojny część dostaw udaje się realizować. Zboże drogą lądową dociera do Rumunii i Polski, a stamtąd płynie dalej. Ale to „tymczas” i dodatkowe koszty. Konieczna jest deblokada ukraińskich portów (w tym momencie to właściwie już tylko Odessy…). Ukraina coraz sprawniej radzi sobie z paraliżowaniem działań rosyjskiej marynarki wojennej, ale poza własne akweny wypchnąć jej nie zdoła. Do tego potrzeba okrętów, których obrońcy nie mają (ich flota jest symboliczna). I tu znów otwiera się pole dla interwencji marynarek NATO. Eskorta dla ukraińskich zbożowców to żaden akt wojny; raczej działanie w stylu tworzenia korytarzy humanitarnych.

Czy Rosja zdecydowałaby się zaatakować natowskie okręty? Szczerze wątpię, gdyż oznaczałoby to w krótkim czasie zagładę floty czarnomorskiej. Rosjanie, choć retorycznie niezwykle agresywni, realnie są wobec NATO wybitnie asekuranccy. Tyle było gróźb dotyczących reakcji na dostawy sprzętu, a jedyne, co robi Rosja, to ataki na trasy przerzutowe i punkty przeładunkowe, znajdujące się już na terenie Ukrainy. Ataki tyleż liczne, co słabo skoordynowane, niemające masowego charakteru i, po prawdzie, niezbyt skuteczne. Jedyne rosyjskie sukcesy w tym zakresie dotyczą składów paliwowych; pojawia się coraz więcej doniesień, że utrata części zapasów wraz z niemalejącym bieżącym zużyciem (ogromnym!), zaczyna obrońcom dokuczać. Na zapleczu paliwo już od dawna jest deficytowym towarem, najgorsze, że staje się takim również na froncie. Ukraińskie władze zapewniają, że problem zostanie wkrótce rozwiązany. Zakładam, że obok uzbrojenia, także paliwo będzie przedmiotem materiałowej pomocy Zachodu.

Warto w tym miejscu odnotować, że Ukraińcy nie pozostają dłużni. Że regularnie płoną i rosyjskie składy paliwowe, także te zlokalizowane na terytorium Rosji. No i nie bez znaczenia jest fakt, że do ataków na ukraińską infrastrukturę agresorzy używają coraz starszych systemów; widać, że sięgają już do głębokich zapasów, po amunicję rakietową z czasów ZSRR (co częściowo tłumaczy problematyczną celność użytych rakiet). Zapewne to konieczność, ale i przejaw desperacji rosyjskiego dowództwa, dociskanego przez Kreml (dziś zaczęła się siedemdziesiąta doba ukraińskiej obrony, która miała potrwać co najwyżej siedemdziesiąt godzin…). O irytacji Kremla świadczą zapowiedzi dotyczące przebiegu tradycyjnej defilady z okazji dnia zwycięstwa. Mają w niej wziąć udział, pod przymusem rzecz jasna, ukraińscy jeńcy. Ponoć FSB „pracuje” nad pięciuset pojmanymi Ukraińcami, których publiczne upokorzenie miałoby być dowodem na zwycięski przebieg „operacji specjalnej”.

Wykorzystanie w ten sposób jeńców byłoby złamaniem konwencji genewskich, ale Moskwa ma w tym zakresie nie byle jakie doświadczenia. 17 lipca 1944 roku 57 tysięcy niemieckich żołnierzy-więźniów przemaszerowało ulicami radzieckiej wówczas stolicy. Wcześniej, przez wiele dni, Niemcy otrzymywali dodatkowe posiłki – by byli w stanie przejść kilkukilometrowy odcinek we właściwym tempie. Zakazano im za to mycia się, by wyglądali w odpowiednio opłakany sposób. Na koniec tego makabrycznego show przez ulice miasta przejechały polewaczki, zmywając „nazistowski brud” z moskiewskiego bruku. 70 lat później wedle tego samego schematu potraktowano jeńców z armii ukraińskiej, zapędzonych do „marszu wstydu” przez ulice Doniecka. Już wówczas obowiązywała narracja, wedle której proeuropejski Kijów jest „nazistowski”, zatem lokalne media donosiły o „przejściu faszystów”. Nawet jeśli Kreml wycofa się z pomysłu udziału jeńców w paradzie, 9 maja prawdziwi faszyści i tak przejdą ulicami Moskwy – niosąc literę Z na ramieniu.

—–

Dziś w Polsce obchodzimy Dzień Strażaka. Należy przy tej okazji wspomnieć, że ukraińscy pożarnicy od samego początku walczą na pierwszej linii ze skutkami rosyjskiej agresji. To także bohaterowie tej wojny…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Postaw mi kawę na buycoffee.to