„Szachista”

Koniec 2023 roku sprzyjał minorowym nastrojom w odniesieniu do Ukrainy i przyszłości toczonej przez nią wojny obronnej. Po nieudanej kontrofensywie Ukraińców, inicjatywę na froncie przejęła armia rosyjska. Nie przełożyło się to na znaczące zdobycze, ba, nawet na symboliczne, tym niemniej to rosjanie decydowali o tym, gdzie były toczone walki, zmuszając Ukraińców do angażowania w tych miejscach własnych sił i środków oraz, co najważniejsze, rezerw. Mało tego, 29 grudnia rosja udowodniła, że wciąż posiada zdolności będące poza zasięgiem Ukrainy – do rozległych uderzeń z wykorzystaniem bombowego lotnictwa strategicznego i dalekonośnych pocisków manewrujących.

2 stycznia znów nastąpił zmasowany atak, potwierdzający owe zdolności.

Zarazem na „froncie” polityczno-dyplomatycznym mieliśmy do czynienia z niepewnością co do dalszego finansowania ukraińskiego wysiłku wojennego przez Zachód. W efekcie główny lokator Kremla poczuł ożywczy wiatr. W serii buńczucznych wystąpień z ostatnich dni minionego roku podkreślał, że cele rosji w Ukrainie się nie zmieniają i że „specjalna operacja wojskowa” zakończy się sukcesem.

Propagandowe media i profile – także prorosyjskie trolle działające w Polsce – podjęły tę narrację z zachwytem. Nie zabrakło przy tym opinii o strategicznym i geopolitycznym geniuszu władimira putina, który nie tylko „dopnie swego”, ale też „wszystko przewidział”.

Rosyjska propaganda słynie z absurdalnych wyjaśnień i interpretacji, które nijak mają się do rzeczywistości. Ale faktem jest, że czasem sprawy układają się w taki sposób, że post factum można dokonać ich korzystnej racjonalizacji/reinterpretacji. Za przykład niech posłuży sytuacja Ukrainy z lat 2014-21. Opisując ją, kremlowscy propagandziści skupiali się na istnieniu dwóch separatystycznych republik oraz zamrożonym konflikcie, który osłabiał gospodarkę Ukrainy i perspektywy jej integracji z Zachodem. Słowem, sukces. Ba, mający potwierdzenie w faktach, wszak wojna w Donbasie ukraińskiej ekonomii nie służyła, podobnie jak otwarta kwestia granic.

Tyle że nie taki był cel Moskwy w 2014 roku. Kreml zamierzał wówczas przejąć całe Zadnieprze i południe kraju. „Noworosyjski” miał być nie tylko Donieck i Ługańsk, ale również Charków, Dnipro i Odesa. Patrząc zatem z perspektywy pierwotnych założeń, prowadzona w warunkach wojny hybrydowej agresja się nie powiodła. W najlepszym razie odniosła mocno ograniczony sukces. No ale korzystne dla putina interpretacje i tak były w obiegu, budując mit zdeterminowanego i skutecznego dyktatora.

Dokładnie tak samo jest i tym razem – trudna sytuacja Ukrainy ma być dowodem, że kremlowski zbrodniarz to „szachista 5G”. Nie pomylił się i działa zgodnie z planem, którego szczegółów i rozmachu maluczcy po prostu nie ogarniają. Ta wtórna racjonalizacja dotychczasowych niepowodzeń rosji ma dwie zasadnicze słabości. Po pierwsze, jest na „tu i teraz”; lada moment może się okazać, że Ukraina wcale nie jest taka słaba, a Zachód tak niezdecydowany w dalszym udzielaniu pomocy. Po drugie, wymaga odrzucenia wiedzy o pierwotnych rosyjskich zamiarach oraz gwałtu na logice w podejściu do oceny kosztów interwencji. Oczywiście, obie postawy są możliwe, wielu odbiorców rosyjskiej propagandy im ulegnie, także i w Polsce. Ale choćby i zakrzyczane, fakty pozostaną faktami.

Przyjrzyjmy się im bliżej. Podstawowym celem rosyjskiej agresji – publicznie artykułowanym także przez kremlowskich notabli – było zajęcie wschodniej i południowej Ukrainy oraz zwasalizowanie reszty. Zamiar ów miano zrealizować poprzez kilkudniową, intensywną kampanię wojskową, po której nastąpiłaby kilkutygodniowa operacja policyjna (pacyfikacja). Wszystko to miało dziać się przy militarnej bezczynności Zachodu oraz nieznacznych ekonomicznych reperkusjach. Sukces putinowskiej armii miał jednocześnie wywrzeć mrożące wrażenie na zachodniej wspólnocie i zmusić ją do uznania wschodniej Europy za rosyjską strefę wpływów. Obejmowałaby ona również Polskę i kraje nadbałtyckie.

Sprawy, jak wiemy, potoczyły się inaczej. NATO wsparło Ukrainę bronią, amunicją i danymi wywiadowczymi. Mogłoby to uczynić w dużo większym zakresie, ale i tak skalę pomocy należy uznać za ogromną.

Sojusz się skonsolidował i rozrósł. Wejście w struktury Finlandii (a lada moment i Szwecji) znacząco pogarsza sytuację strategiczną rosji u jej północnych granic i w basenie Morza Bałtyckiego. Państwa Sojuszu, które przez dekady zmniejszały arsenały i cięły koszty na obronność, dziś nie mają już złudzeń, że była to zła polityka. Na zachód od Bugu zaczęła się intensywna remilitaryzacja i choć dynamika tego procesu wielu rozczarowuje, wektor zmian został wytyczony, a one same konsekwentnie następują.

Wojna przyniosła rosji sankcje, utratę zachodnich odbiorców kopalin (nie wszystkich, ale spadek wymiany jest olbrzymi), zmuszając Moskwę do ściślejszej kooperacji z Chinami. Na warunkach utraconej podmiotowości i rosnącego uzależnienia od Pekinu. Przestawienie gospodarki na wojenne tryby odbywa się kosztem drenowania oszczędności i mimo nominalnych przyrostów, nie oznacza realnego zwiększenia PKB i dobrobytu (w rosji, niczym w III Rzeszy, produkuje się dziś „armaty zamiast masła”). Wojsko pochłania 30 proc. oficjalnego budżetu…

…i co jeszcze? O tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Irinie Wolańskiej, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Remiemu Schleicherowi, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich 5 dni: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Łukaszowi Lisowi, Łukaszowi Podsiadle i Stefanowi Zatorskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. putin podczas noworocznego orędzia/fot. Kremlin.ru

Oślepieni

Ależ tam się pali…

Dziś około 2.00 w nocy Ukraińcy zaatakowali port wojenny w Sewastopolu na okupowanym Krymie. Ze szczątkowych informacji wynika, że atak miał charakter kombinowany – uderzenia dokonano z powietrza i z morza. Sami rosjanie mówią o 10 pociskach manewrujących oraz trzech morskich dronach kamikadze. Jak przekonują, wszystkie kutry zostały zatopione, zestrzelono również siedem rakiet. Kłamią-nie kłamią, faktem jest, że w porcie doszło do co najmniej dziesięciu potężnych eksplozji (niektóre rzeczywiście mogły mieć charakter wtórny) i ogromnego pożaru. Globalny system nadzoru FIRMS – w czasie rzeczywistym rejestrujący ogniska pożarów na Ziemi za pomocą satelitów – precyzyjnie określa skalę dramatu. Nad ranem ściana ognia miała około kilometra szerokości, głębokość pożarowiska dochodziła do 300 metrów. Docierające z Krymu zdjęcia i filmiki przedstawiają iście apokaliptyczny widok, choć dla porządku warto odnotować, że są pośród (pro)rosyjskich aktywistów medialnych i tacy, którzy przekonają, że „niebo nad Sewastopolem pozostaje błękitne”. I wrzucają sielankowe obrazki nadmorskiego poranka. Cóż…

Co istotne, w ataku – najprawdopodobniej na skutek bezpośrednich trafień – ucierpiały dwa okręty wojenne floty czarnomorskiej. Jeden desantowiec typu Ropucha (zbudowany niegdyś w PRL) oraz – co jest dla rosjan szczególnie dotkliwą stratą – okręt podwodny typu Kilo. Obie jednostki stały w suchym doku, gdzie przechodziły naprawy. Nie ma jasności, jaki jest zakres poczynionych zniszczeń – rosjanie oficjalnie przyznają, że okręty zostały „uszkodzone”. Mówią też o dwóch zabitych i 26 rannych – wszyscy mają być pracownikami stoczni remontowej Sewmorzawod im. Sergo Ordżonikidze. Strat wśród personelu wojskowego rzekomo nie odnotowano.

Nie wiadomo, jakiego rodzaju rakiet użyli Ukraińcy. Możliwości jest kilka: mogły to być wystrzelone z samolotów brytyjskie storm shadowy, odpalone z wyrzutni naziemnych amerykańskie harpoony lub zmodyfikowane (o wydłużonym zasięgu) ukraińskie neptuny. Możliwy rzecz jasna jest scenariusz ataku mieszanego, nie sposób wykluczyć, że Ukraińcy pozyskali (bądź sami opracowali i wdrożyli) jeszcze inny system uzbrojenia.

Nocne uderzenie to ciąg dalszy wcześniejszych akcji, ich swoiste zwieńczenie. Przypomnijmy, pod koniec sierpnia Ukraińcy zdemolowali rosyjską obronę przeciwlotniczą w zachodniej części półwyspu. W ataku rakietowym, po którym nastąpił rajd komandosów, zniszczono kilka wyrzutni S-400 oraz współpracujący z nimi radar (w Ołeniwce). Potem (a może równolegle; tu nie ma jasności, w każdym razie informacje na ten temat ujawniono przedwczoraj), ukraińscy specjalsi przejęli platformy wiertnicze u wybrzeży Krymu, gdzie rosjanie rozlokowali dodatkowe urządzenia obserwacyjne. Tak oślepiono okupantów.

Jaki jest cel tego typu operacji? Ukraińcom chodzi o wygonienie rosyjskiej floty z okupowanego półwyspu. W pewnej mierze już dawno się to udało – duża część czarnomorskiego zgrupowania przeniesiona została do portu w Noworosyjsku (w kraju krasnodarskim), jednak rozbudowane zaplecze techniczne i remontowe wciąż trzyma moskali w Sewastopolu. Na zdjęciach satelitarnych sprzed kilku dni widać co najmniej 10 dużych jednostek morskich cumujących w sewastopolskim porcie. Trwanie tam to rzecz jasna również kwestia propagandowa – rosjanie nie mogą tak po prostu zwiać, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę fiksacje władimira putina. Sewastopol to perła w koronie jego imperialnych zdobyczy, co skądinąd musi oznaczać, że dzisiejszy atak to wyjątkowo siarczysty policzek wymierzony carowi. Tym boleśniejszy, że przytrafia się akurat w momencie, kiedy kremlowski satrapa pręży muskuły przed innym pariasem światowej polityki – Kim Dzong Unem. Przekonuje go, że choć rosja potrzebuje koreańskiej pomocy, to i tak pozostaje silnym graczem, z którym nie warto zadzierać. Paradoksalnie, Ukraińcy mogli dziś dodać Kimowi większej pewności siebie w jego zabiegach o „właściwe” odwdzięczenie się Moskwy za dostawy koreańskiej amunicji.

Ale wróćmy na Krym. Już słychać dezawuujące opinie, rozsiewane przez (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Że „Mińsk” (tak nazywa się trafiona ropucha), to stara łajba; a więc żadna poważna strata. No nie. Problemy logistyczne rosjan na południu Ukrainy zmuszają ich do szukania wyjść awaryjnych. Jednym z nich jest wykorzystanie portów w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu jako hubów transportowych. „Poszaleć” przy tej okazji nie bardzo mogą, bo Morze Azowskie to płycizna i do wymienionych portów nie wejdą zbyt duże jednostki. Ale dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe już tak. Oczywiście, użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej funkcje awaryjne realizują całkiem sprawnie. Więc ich topienie nie jest żadnym „zabiegiem propagandowym”. Podobnie jak uderzenia rakietowe na instalacje portowe w Mariupolu czy Berdiańsku służy dalszej izolacji pola walki.

Co zaś się tyczy okrętu podwodnego (ma nim być jednostka o nazwie „Rostów nad Donem”) – nie bez powodu pisałem wyżej o „bolesnej stracie”. Okręty podwodne są przez rosjan wykorzystywane do ostrzeliwania ukraińskich miast. To głównie one miotają pociskami Kalibr. Od lutego 2022 roku na Morzu Czarnym operuje sześć tego rodzaju jednostek. Ich mobilność i skrytość działania sprawia, że w morzu pozostają nieuchwytne dla Ukraińców; dopaść można je jedynie w miejscach bazowania. Co też dziś nad ranem uczyniono. Rosyjska marynarka wojenna ma więcej jednostek typu Kilo, w innych flotach, ale teraz nie przedostaną się one na Morze Czarne – bosforskie wrota pozostają dla nich zamknięte. W kontekście zbliżającej się jesienno-zimowej kampanii rakietowej – w trakcie której rosjanie znów podejmą próbę zniszczenia ukraińskiej energetyki – mamy zatem do czynienia z poważnym osłabieniem potencjału uderzeniowego floty czarnomorskiej.

A Ukraińcy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa…

Ps. A propos słów. Pamiętacie zeszłoroczne groźby putina, że jakikolwiek atak na Krym spowoduje „odwetowe uderzenie bronią masowego rażenia”? To się chłop nagadał…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Screen z zapisem porannej sytuacji pożarowej w Sewastopolu.

Szczerbata

Dziś w nocy doszło do kolejnego uderzenia rakietowego na Ukrainę. Według danych obrońców, rosjanie użyli 30 pocisków manewrujących, wystrzelonych z samolotów i okrętów. Widać wyraźnie, że na przestrzeni ostatnich kilkunastu dni moskale zintensyfikowali działania – atakują w zasadzie noc po nocy, mniejszą liczbą rakiet niż podczas zimowej ofensywy powietrznej, za to częściej (wówczas interwały między poszczególnymi napadami sięgały dwóch tygodni). Widać też, jakie są ich dwa zasadnicze cele – po pierwsze, zmierzają do obezwładnienia baterii patriotów, słusznie zakładając, że stanowią one poważne zagrożenie. Po drugie, chcieliby sparaliżować ukraińską logistykę, a więc docelowo skomplikować sytuację armii ukraińskiej przed spodziewaną kontrofensywą. Dlatego atakują miejsca rozpoznane jako składy materiałowe ZSU. Nie zawsze trafnie rozpoznane i czasem niecelnie porażone – stąd doniesienia o zniszczonych obiektach niemilitarnych i poszkodowanych cywilach. Tym niemniej jakieś sukcesy mają – w Chmielnickim i Mikołajewie puścili z dymem poważne zapasy amunicji, zdaje się, że i w Odessie coś trafili. Za to na odcinku „wojny z patriotami” poważnych sukcesów brak – wyrzutnia trafiona przedwczoraj odłamkami (spadających, zestrzelonych wcześniej rakiet) wróciła już do służby.

Ukraińcy twierdzą, że zestrzelili dziś 29 z 30 rakiet. Nie mam powodów, by nie wierzyć, że istotnie zdjęli taką właśnie liczbę pocisków. Z biegiem czasu jednak przekonałem się, że obrońcy nagminnie – celowo bądź nie – nie doszacowują skali rosyjskich uderzeń. Rozmiary zniszczeń wywołanych przez kolejne fale ataków nie współgrają z raportowaną skutecznością ukraińskiej OPL. Składu amunicji w Chmielnickim nie mogły zniszczyć spadające odłamki trafionej rakiety, uszkodzenia infrastruktury energetycznej z czasów zimowych napadów były regularnie większe, niż wynikałoby z oficjalnych raportów. Niezestrzelone pięć rakiet nie mogło trafić w dziesięć celów (wybaczcie ten poziom ogólności, ale nie zamierzam dostarczać konkretów rosyjskiej propagandzie).

„Dziś pewnie znów uderzą”, pisze do mnie znajoma z Kijowa. Zapewne tak – rosjanie muszą zniszczyć patrioty także z powodów ściśle propagandowych (by wykazać wyższość swoje super-broni nad zachodnią). Z przyczyn wybitnie pragmatycznych i związanych z „być albo nie być” w Ukrainie, będą dążyć do osłabienia ukraińskiej armii. Na froncie idzie licho, ale przewaga w strategicznych środkach bojowych pozwala im na uderzenia w zaplecze. Gdy przeciwnika nie da się zdzielić w twarz, można skorzystać ze sposobności, by włożyć mu nóż w plecy.

Czy Ukraińcy mogą coś z tym zrobić? Zrobili, ile mogli. Atakując dronami lotniska rosyjskich bombowców strategicznych, przegonili je w głąb rosji. Przy okazji – tupolewy przy granicy z Finlandią i Norwegią to nie jest rosyjski pokaz siły i szantaż wobec NATO, a wyraz słabości w konfrontacji z Ukrainą. Na północy samoloty są bezpieczniejsze – ot i cała tajemnica przebazowania. Topiąc krążownik „Moskwa” i wysycając wybrzeże Morza Czarnego rakietami przeciwokrętowymi, Ukraińcy zmusili rosyjską marynarkę do operowania z głębi akwenu. I owszem, ratuje ich to przed desantem morskim (na przykład Odessy, co zakładały pierwotne rosyjskie plany inwazyjne), lecz w perspektywie ataków rakietowych pozostaje bez znaczenia. Strzelane z okrętów floty czarnomorskiej kalibry bez trudu pokonują dodatkowe kilometry. Zysk jest w odniesieniu do bombowców, które muszą przebyć dodatkowe odległości, liczone w setkach kilometrów, aby dokonać zrzutu rakiet. Ukraińcy mają więc nieco więcej czasu, aby uaktywnić systemy obronne i poinformować cywilów o zagrożeniu (o każdorazowych startach rosyjskich bombowców informuje Kijów NATO; dane pochodzą z bieżącego monitoringu i są przekazywane w czasie rzeczywistym).

Wciąż zatem mamy do czynienia z rażącą asymetrią możliwości. I nie da się jej znieść bez pozbawienia rosji lotnictwa strategicznego i floty czarnomorskiej. Ukraińcy nie mają sił i środków, by tego dokonać, NATO – owszem i to przy zaangażowaniu nieznacznej części potencjału. Ale…

Ale rosja jest jak szczerbaty łobuz. Nie ma połowy zębów, mimo to nadal może gryźć. Z dużym prawdopodobieństwem użre, jeśli dostanie w szczękę i straci dodatkowe kły – użre, póki będzie mogła gryźć. Odchodząc od nieprecyzyjnej analogii – w odpowiedzi przeprowadzi na przykład ograniczone uderzenie nuklearne (na Ukrainę bądź któryś z krajów Sojuszu), wyraźnie sygnalizując wolę deeskalacji („oddaliśmy, ale więcej bić nie będziemy, jeśli tylko wy dacie spokój”). Zachód nie chce podejmować takiego ryzyka, stąd samoograniczający się charakter pomocy dla Ukrainy, wykluczający pełne zaangażowanie.

Nie sądzę, by cokolwiek w tej materii się zmieniło.

Czyli Ukraina jest skazana na rosyjskie ataki rakietowe i ich dewastacyjne skutki? Nie. Przedwczorajsza bitwa nad Kijowem wykazała ogromną skuteczność zachodnich systemów przeciwlotniczych. Stopniowo zastępują one zużywające się poradzieckie systemy i dają Ukraińcom nowe, większe możliwości. Ale tych patriotów (i innych) musi być więcej. Kijów jest dziś chyba najlepiej chronionym na wypadek zagrożeń z powietrza miastem w Europie – niech pozostałe ukraińskie aglomeracje zbliżą się do takiego poziomu. Niech rosjanie rzeczywiście tracą 90-95 proc. wystrzeliwanych rakiet. Oczywiście, to będzie kosztować. Od kiedy odeszliśmy od kija i zaczęliśmy intencjonalnie wytwarzać broń, staje się ona coraz droższa. Dziś jest koszmarnie droga, a na szczycie kosztów i kosztochłonności znajdują się systemy OPL.

Tylko czy kilkanaście miliardów dolarów, no dobra, małe kilkadziesiąt, to naprawdę dużo? Wsparcie dla Ukrainy to 2 proc. budżetów obronnych krajów NATO. Promile całościowych budżetów. Tymczasem rosyjskie wydatki na obronność w styczniu i lutym br. stanowiły aż 36 proc. wszystkich wydatków budżetowych Rosji – i to w obliczu spadku dochodów. Reżim putina przeznaczył na armię prawie cztery razy więcej pieniędzy niż na potrzeby „gospodarki narodowej” i prawie dwa razy więcej niż na cele socjalne – podaje agencja Reutera, w oparciu o oficjalne rosyjskie dane. Przychody rosji z eksportu ropy i gazu spadły w okresie styczeń-kwiecień o 52 proc. rok do roku. Wydatki budżetu wzrosły o 26 proc. – przede wszystkim z powodu toczonej wojny. Deficyt budżetowy pod koniec kwietnia wynosił 3,4 bln rubli (45 mld dol.) i już dawno przekroczył całoroczny plan (2,9 bln rubli). Większość rosjan jest na garnuszku państwa – póki dostają wypłaty i emerytury, póty będą siedzieć cicho. Ale co zrobią, gdy pojawią się zatory?

Jak już kiedyś pisałem, wojny to domena księgowych – wygrywa je ten, kogo stać na więcej. Ukraina jest biedna jak mysz kościelna, ale stoi za nią nieprawdopodobnie bogaty Zachód. A rosyjskiego szczerbatego łobuza wkrótce nie będzie stać na dentystę…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Eksplozja w Chmielnickim, kadr z monitoringu

Podgryzanie

Od rana w rosyjskim Internecie panika, złość i chęć odwetu. A wszystko za sprawą dwóch niemal jednoczesnych eksplozji, do których doszło na lotniskach wojskowych Engels (koło Saratowa) i Diagilewo (pod Riazaniem). Pierwsza baza znajduje się około 700 km od granicy z Ukrainą, druga – niespełna 600 km. O czym wspominam, bo wiele wskazuje na to, że przynajmniej w Engels mieliśmy do czynienia z atakiem ukraińskich dronów-samobójców.

W obu przypadkach chodzi o niezwykle ważne obiekty, które przynajmniej w teorii powinny mieć doskonałą obronę przeciwlotniczą. Engels to stała baza bombowców dalekiego zasięgu Tu-95 (zwanych w kodzie NATO „niedźwiedziami”), z kolei w Diagilewie stacjonują bombowce średniego zasięgu Tu-22M. „Niedźwiedzie” stanowią element sił strategicznych rosji; zaprojektowano je do przenoszenia ładunków jądrowych na ogromne odległości i taką rolę próbowałyby odegrać, gdyby doszło do starcia z NATO.

W wojnie z Ukrainą tupolewy używają konwencjonalnej amunicji. Co istotne, nie wykonują klasycznych rajdów bombowych – nadlatując nad cel i zrzucając bomby – a atakują znad terytorium rosji, strzelając dalekonośnymi rakietami i pociskami manewrującymi. De facto są bezkarne, działają bowiem poza zasięgiem ukraińskiej obrony przeciwlotniczej (wyrzutnie S-300 – nadal stanowiące najważniejszą część parasola Ukrainy – ślą pociski na odległość do 200 km). Realnie nie grozi im również ukraińskie lotnictwo załogowe, zbyt szczupłe, by decydować się na misje nad rosją. Walka z Tu-22M i Tu-95 ma zatem charakter pośredni i sprowadza się do zestrzeliwania wysłanych przez bombowce rakiet.

A właściwie miała taki charakter – do dziś. Jak wynika z dostępnych informacji, w Engels poważnie uszkodzono dwa Tu-95, ranne zostały dwie osoby. W Diagilewie zginęły trzy osoby z obsługi lotniska, jest też sześciu rannych; na razie nie wiemy, czy zniszczeniu uległa któraś z „tutek”.

Zgodnie z zapewnieniami rosjan, pod Riazaniem nie doszło do ataku, a wypadku – pożaru ciężarówki z paliwem. Na temat wydarzeń z Engels oficjalne czynniki nabrały wody w usta – mimo wspomnianej nadaktywności militarnych blogerów, piszących o ukraińskich dronach. Należy tu wspomnieć, że Ukraińcy – przynajmniej oficjalnie – nie dysponują dronami kamikadze o zasięgu umożliwiającym tak odległe ataki. Testują system zdolny do rażenia obiektów na odległość do 1000 km, na razie jednak brakuje solidnych informacji o jego gotowości. Oczywiście, wojna przyśpiesza prace konstrukcyjne, ale pod uwagę należy brać także inne możliwości – użycia przez Ukraińców jakiejś zachodniej konstrukcji bądź dronów krótkiego zasięgu, wystrzelonych przez dywersantów operujących w rosji.

Uderzenie w elementy kluczowej infrastruktury militarnej, w głębi własnego terytorium, to dla rosjan siarczysty policzek. Niewykluczone, że dzisiejszy ostrzał rakietowy ukraińskich miast był typową dla najeźdźców reakcją na kolejną doznaną porażkę. Ale w obiegu jest też opinia, zgodnie z którą atak rosjan był wcześniej zaplanowany, a ukraińskie uderzenie na lotnisko/a miało charakter wyprzedzający. Flotylla Tu-95 nie jest liczna – to około 60 maszyn, zapewne tylko część w stanie lotnym. Już wyeliminowanie kilku oznacza osłabienie potencjału agresora. Byłoby to „podgryzanie” podobne do działań wymierzonych we flotę czarnomorską. Ukraińcy nie dysponują imponującymi siłami nawodnymi, tymczasem rosjanie gros ataków rakietowych wyprowadzają właśnie z morza. Sposobem na ich ograniczenie stały się punktowe ataki na rosyjskie okręty, z wykorzystaniem dostępnych środków – rakiet przeciwokrętowych i morskich dronów. W efekcie flota czarnomorska dała nogę z Krymu – większość okrętów przebazowano do odleglejszych portów w rosji. Rakiety wystrzeliwane z morza wciąż w kierunku Ukrainy lecą, ale o ograniczonej swobodzie operacyjnej rosjan najlepiej świadczy fakt, że istotna część ataków wykonywana jest z Morza Kaspijskiego.

Zniszczenie rosyjskich nośników (samolotów/okrętów), to w tej chwili kluczowa sprawa. Ukraińcy dysponują niezłą obroną przeciwlotniczą (dziś udało się zestrzelić 60 z 70 rakiet), a dzięki NATO ponoszą w rosyjskich ostrzałach rakietowych nieliczne straty ludzkie. Amerykański zwiad satelitarny na bieżąco monitoruje aktywność rosyjskiego lotnictwa strategicznego. Analitykom wywiadu nie umyka zwiększonych ruch w bazach lotniczych na terenie federacji, poprzedzający kolejne operacje. Starty bombowców są rejestrowane w czasie rzeczywistym, informacje na ich temat natychmiast trafiają do ukraińskiej armii. Stąd alarmy przeciwlotnicze, które odzywają się z wyprzedzeniem pozwalającym ludności cywilnej udać się do schronów (bombowce potrzebują kilkunastu minut na osiągnięcie pozycji i pułapu, z którego możliwe jest wystrzelenie rakiet). Podobnie funkcjonuje nadzór morskiego potencjału moskwy. Tyle że to działania reaktywne. Nasycenie ukraińskiej OPL kolejnymi systemami poprawi jej skuteczność, ale w obliczu skali rosyjskich ataków coś się zawsze przebije. Tymczasem system energetyczny Ukrainy – będący podstawowym celem rosjan – jest na krawędzi załamania. I co, jeśli „skończy się” szybciej niż rosyjskie rakiety? W odpowiedzi na to pytanie kryje się dramat milionów ludzi pozbawionych prądu, wody i ogrzewania. Zimą, która dopiero się rozkręca.

Skasowanie jak największej liczby rosyjskich bombowców to sposób na ograniczenie skali humanitarnej katastrofy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tu-95 „złapany” w pobliżu Wysp Brytyjskich/fot. RAF

„Łaskawca”

Aby zostać Patronem bezkamuflazu.pl - kliknij TUTAJ

Co by się stało, gdyby na Morze Czarne wpłynęła US Navy czy międzynarodowy natowski zespół okrętów? Niekoniecznie grupa lotniskowcowa, ale kilka niszczycieli i fregat, niosących w arsenałach parę setek pocisków samosterujących i drugie tyle rakiet przeciwokrętowych? władimir władimirowicz putin postanowił nie szukać odpowiedzi na to pytanie. Nie odważył się powiedzieć: „sprawdzam”. Mnie to nie dziwi, dobrze wiem bowiem, że przy zachodniej przewadze technologicznej, jakikolwiek rosyjski fałszywy ruch zakończyłby się zagładą floty czarnomorskiej.

A dlaczego o tym piszę?

Bo jestem rozbawiony. Chichram, czytając w rosyjskich mediach, jakim to kolejnym wielkim sukcesem może się pochwalić główny lokator Kremla.

Najpierw niezbędne kalendarium. W weekend Ukraińcy zaatakowali – przy użyciu dronów powietrznych i morskich – rosyjskie okręty stacjonujące w Sewastopolu na okupowanym Krymie. Nie ma jasności, jakie były skutki tego uderzenia – przede wszystkim, jak mocno uszkodzono flagowy okręt floty czarnomorskiej, fregatę „Admirał Makarow”. Jakkolwiek oberwała noesowiecka wizytówka – poważnie czy nie – odebrano to na Kremlu jako siarczysty policzek. W efekcie rosja ogłosiła, że wycofuje się z umowy zbożowej, zawartej latem pomiędzy Moskwą i Kijowem, pod patronatem Turcji i ONZ. Porozumienie to umożliwiało swobodny ruch statków wywożących ukraińskie zboże na Bliski Wschód i do Afryki. Oznaczało zniesienie rosyjskiej blokady ukraińskich portów – rzecz niezwykle istotną w wymiarze gospodarczym (dla Ukrainy, dla której wpływy z eksportu stanowią teraz istotny zastrzyk gotówki) oraz w wymiarze humanitarnym (pojedynczy zbożowiec zapewnia pożywienie dla półtora miliona mieszkańców Afryki na miesiąc).

No więc Moskwa zakrzyknęła „no pasarán!”. Nie zostało to publicznie sprecyzowane, ale było oczywiste, że ukraińskie statki straciły status nietykalnych. W takich okolicznościach wyjście w morze wiązało się z poważnym ryzykiem ataku ze strony okrętów floty czarnomorskiej.

Mimo to Ukraińcy podjęli ryzyko – kolejne zbożowce opuściły porty. Oficjalnie zrobiono to po konsultacjach z Turcją i ONZ – sygnatariuszami porozumienia. Zagrano va banque?

Otóż nie. Mimo rosyjskich deklaracji, ryzyko ataku na morskie konwoje ze zbożem zostało szybko zażegnane. I tu dochodzimy do powodów mojego rozbawienia. rosja ogłosiła wczoraj, że jednak będzie respektować porozumienie zbożowe. Prokremlowskie media trąbią, że ów dobry gest Moskwy wiąże się z obietnicą, jaką putinowi mieli złożyć Ukraińcy. „Prezydent ustalił, że statki zbożowe nie będą wykorzystywane do przerzutu broni do Ukrainy”, tak niby ma wyglądać ta obietnica. Innymi słowy, jest sukces – władimir władimirowicz „zamknął” szlak przerzutowy.

Rzecz w tym, że ów szlak nigdy nie istniał. A Ukraińcy w ogóle nie negocjowali warunków powrotu do porozumień. putin zaś zwyczajnie wymiękł.

Nie ma jasności, kto przekazał mu informację o tym, że jakikolwiek rosyjski atak na cywilny statek skończy się wprowadzeniem natowskich okrętów na Morze Czarne. Czy był to turecki prezydent Erdogan – ojciec porozumienia zbożowego – czy może sygnały poszły bezpośrednio z Waszyngtonu. Tak czy inaczej, widmo upokarzającej rosję natowskiej demonstracji siły zostało putlerowi wyraźnie zarysowane. Wybrał więc opcję „łaskawego” powrotu do porozumienia, dobrze wiedząc, że w żaden sposób nie wytłumaczyłby „swoim” (tzw. zwykłym rosjanom), dlaczego to NATO/Zachód/USA dyktują warunki na Morzu Czarnym. Dla słabo-silnych – jak putin – taka słabość oznaczałaby katastrofę, zwłaszcza gdyby doszło do wymiany ognia z zachodnimi okrętami. Istotą legitymizacji jest bowiem w rosyjskiej polityce przypisywana rządzącym siła. Jeśli są „luzerami” – tracą twarz, okręty, akwen – tłum prędzej czy później ich rozniesie.

Co przywodzi nas do wniosku, że z kremlinami nie ma sensu rozmawiać inaczej, jak tylko z pozycji siły.

—–

Nz. Okręty amerykańskiej floty/fot. US Navy

A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to