Krótkowzroczność?

– Obecnie operacja wojskowa udanie rozwija się w rejonie Wuhłedaru i Artiemowska – chwali się na konferencji prasowej siergiej szojgu, minister obrony rosji, używając przy tym starej nazwy Bachmutu. Zaiste, specyficzne rozumienie pojęcia „udane rozwijanie”. W rejonie Bachmutu trwają ciężkie walki, choć wbrew alarmistycznym doniesieniom miasto nie zostało okrążone. Część ukraińskich oddziałów cofnęła się do przedmieść, co dla atakujących oznacza zyski terytorialne na poziomie od kilkuset metrów do 3 km – liczone od momentu nasilenia rosyjskiej presji na Bachmut w połowie stycznia. A to wszystko za cenę bardzo wysokich strat w ludziach – od początku roku poległo lub zostało rannych 30 tys. rosyjskich żołnierzy, znaczna część na kierunku bachmuckim.

Ale to w okolicach Wuhłedaru trwa koszmarna z perspektywy rosjan rozwałka. Teren sprzyja użyciu czołgów i wozów bojowych, sprzyja też artylerii – ukraińskiej. Tylko dziś do południa Ukraińcy puścili z dymem lub uszkodzili około trzydziestu rosyjskich pojazdów. Podobnie jak wczoraj, nieco lepiej niż przedwczoraj, co za każdym razem daje 100-200 zabitych i co najmniej drugie tyle rannych (załogi plus towarzysząca im piechota). Co istotne, rosjanie giną w polu (dosłownie), tuż po opuszczeniu pozycji wyjściowych. Nie bardzo rozumiem, na czym ma polegać ich sukces, chyba że za jego miarę uznamy zasięg wraków („tam sięga rosja, gdzie stoją nasze wypalone czołgi”). Najpewniej w grę wchodzi typowo rosyjskie podejście do tematu – próba wymęczenia przeciwnika przy jednoczesnym nieliczeniu się ze stratami własnymi.

Tylko co dalej? W Bachmucie pałeczkę przejęły oddziały powietrznodesantowe, jednostki „zmechu”, które atakują Wuhłedar, również należą do elity rosyjskiej armii. A traktuje się je tak samo jak „nic niewartych” mobików czy kryminalistów zaciągniętych do Wagnera. Skąd ta determinacja rosyjskiej generalicji? Czas płynie, a obwód doniecki ma zostać zdobyty do marca – takie zadanie postawił przed siłami zbrojnymi putin. Separatyści i rosjanie kontrolują połowę regionu – i jest to stan, który nie uległ zasadniczym zmianom od lata ub.r. Marzec to już czwarty wyznaczony przez putina termin – wcześniejsze mijały wraz z końcem maja, czerwca i lipca 2022 roku. Za chwilę rocznica rozpoczęcia „specjalnej operacji wojskowej”, co dodatkowo wzmaga presję na sukces (swoją drogą, żenująco zredukowany względem pierwotnych planów zajęcia całej Ukrainy).

Ale w takim stylu rosjanie daleko nie zabrną. Wytraciwszy najwartościowsze wojsko, mogą zapomnieć o kolejnych akcjach ofensywnych. Albo więc mamy do czynienia z krótkowzrocznością rosyjskiego dowództwa („teraz Donbas, a potem się zobaczy”), albo innych celów poza „wyzwoleniem” obwodu donieckiego oraz utrzymaniem status quo na pozostałych okupowanych obszarach Moskwa nie ma. W obu przypadkach zapowiadana „wielka ofensywa rosjan” zwyczajnie się nie wydarzy.

Co wcale nie oznacza końca wojny…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bachmuckie graffiti. Po lewej napis: „Bachmut kocha Ukrainę”, w środku wizerunek gen. Walerego Załużnego, podpisany następującą sentencją: „Z nami Bóg i ataman Załużny”. Zdjęcie z połowy stycznia br./fot. Marcin Ogdowski

Wagner-SS

Trwa kolejna odsłona bitwy o Bachmut, tym bowiem jest próba zajęcia pobliskiego Sołedaru, miasteczka liczącego przed wojną 10 tys. mieszkańców. W mediach pojawia się coraz więcej alarmistycznych doniesień, z części z nich można wywieść wniosek, że lada moment posypie się cały ukraiński front w Donbasie. To oczywista bzdura – Sołedar, którego upadek jest w zasadzie przesądzony, „nie ma takiej mocy”. Tym niemniej faktem jest wyjątkowa determinacja rosjan. Którzy atakują, nie oglądając się na straty. A te idą w setki zabitych dziennie.

Patrząc na mapę, ich zamysł wydaje się oczywisty – Sołedar to brama do Bachmutu, dogodna pozycja do szturmu na miasto od północy. Ewentualnie konieczny do pokonania punkt oporu na drodze do oskrzydlenia Bachmutu i wyjścia na tyły obrońców.

Tyle logiki operacyjnej. Ta jednak nie daje całej odpowiedzi na pytanie o motywacje rosjan. Pełniejszy ich obraz zyskujemy uwzględniając kwestie propagandowe. Ale i tu należy szukać „drugiego dna”, bo wcale nie idzie o proste, wizerunkowe korzyści płynące z ewentualnego zajęcia Bachmutu. Ważniejsze jest to, kto będzie mógł się tym pochwalić. W okołobachmuckich bojach stają naprzeciw siebie żołnierze armii ukraińskiej i rosjanie, ale za kulisami toczy się rosyjsko-rosyjska wojna o wpływy i władzę.

Zdefiniujmy najpierw środowisko, zaczynając od rosyjskich mediów. Przede wszystkim społecznościowych, bo to one wzięły na siebie obowiązek relacjonowania „specjalnej operacji wojskowej”. W mainstreamie próżno szukać licznych doniesień z frontu – zainteresowanie rosjan zaspakajają na Telegramie wojenni blogerzy. Już od 6 stycznia (od momentu nasilenia ataków na Sołedar) przekonują oni, że „nasi” powodują ogromne straty wśród Ukraińców. Co istotne, „nasi” to wagnerowcy – co jest wręcz obsesyjnie podkreślane (i nie do końca zgodne z prawdą, o czym dalej). Wagnerowcy są zdyscyplinowani, mają inicjatywę i stosują nowatorskie taktyki (choć nie bardzo wiadomo jakie). Trudno oprzeć się wrażeniu, że to oni – nie wojsko – są wiodącą siłą nie tylko na bachmuckim odcinku, ale wręcz na całym froncie.

Jednocześnie trwa grillowanie ministerstwa obrony i dowództwa armii w związku z katastrofą w Makiejewce. Wprost wyśmiewa się odwet, czyli ataki rakietowe na miejsca rzekomej koncentracji ukraińskiego wojska w Kramatorsku. Na tapecie jest też bożonarodzeniowy rozejm, postrzegany przez blogerów jako żenująca próba przypodobania się Zachodowi. Oczywiście ani razu nie pada nazwisko putina – winni tych wszystkich „głupot” są szojgu i generałowie.

Blogerzy siedzą w kieszeni jewgienija prigożyna, właściciela Grupy Wagnera – to oczywisty wniosek po lekturze ich wpisów.

Nie tylko tych ostatnich. Kilka dni temu, gdy załamało się bezpośrednie rosyjskie natarcie na Bachmut, szef Wagnera – przy wsparciu blogerów – odsądzał regularne wojsko od czci i wiary. To przez armię i jej dowódców wagnerowcy nie zdobyli miasta. Nie było wsparcia, amunicji, współpracy – twierdził prigożyn.

Minister szojgu nie reaguje, ale wojskowi nie pozostają dłużni, choć nie mają aż tylu tub. W anonimowych wpisach na Telegramie wylewają żale na prigożyna i jego podwładnych. Że się panoszą, że ich potrzeby muszą być realizowane w pierwszej kolejności, że dostają więcej amunicji, lepsze jedzenie, ba, lepsze kwatery.

Napięcie na linii Wagner-armia jest aż nadto widoczne, sygnalizują je od dłuższego czasu także zachodnie i ukraińskie służby specjalne.

Tymczasem władimir putin awansuje na dowódcę wojsk lądowych aleksandra łapina – „generała niezdarę”, którego prigożyn – do spółki z razmanem kadyrowem – publicznie oskarżał o jesienne porażki. I namawiał do samobójstwa po utracie Izjumu.

Mamy więc armię z szojgu na czele, i mamy najemników z ich szefem. A nad nimi cara, niby sprawiedliwego, bo z jednej strony składającego liczne obietnice wzmocnienia wojska, z drugiej, pozwalającego wagnerowcom – niczym udzielnym książętom – mieć swój własny odcinek frontu.

Jest to sytuacja podobna do relacji między Wehrmachtem a Waffen-SS – na co zwrócił uwagę historyk wojskowości Marcin Jop. Oczywiście, nie jeden do jednego, ale w obszarach kluczowych dla powodzenia operacji wojskowych widzimy bardzo podobne tarcia i ich skutki. Mowa o rywalizacji o zasoby – ludzkie i materiałowe – o częściowej niekompatybilności wynikłej z odmiennych kompetencji oraz o niezależności niegdyś cechującej Waffen-SS, dziś Wagnera. W dalszej kolejności o utracie atutu elitarności, co w czasie II wojny światowej dotyczyło esesmanów, obecnie zaś dotyczy wagnerowców.

– Heinrich Himmler nie miał przełożenia na wojsko, dlatego postanowił wybudować własne – twierdzi dr Alicja Bartnicka zajmująca się historią III Rzeszy (ta wypowiedź to fragment wywiadu, który opublikowałem na początku roku – zainteresowanych odsyłam do lektury). „Kucharz putina” – jak mówi się o prigożynie – zapewne nie marzył o wielkiej samodzielności (i władzy), powołując Grupę Wagnera. Choć formalnie to jego prywatna inicjatywa, nie ulega wątpliwości, że działał na zlecenie Kremla. Moskwa potrzebowała rzekomo komercyjnej firmy najemniczej, by używać jej wszędzie tam, gdzie nie dało się, z różnych powodów, posłać regularnej armii. Ale ambicje „kucharza” – sądząc po jego publicznej aktywności – chyba się zwiększyły. Nic nie wskazuje na to, by „zerwał się” putinowi, ale z roli podwykonawcy wobec wojska i MON, ewidentnie usiłuje przejść na pozycje równorzędne ministrowi obrony i szefowi sztabu generalnego.

„Emancypacja” Grupy Wagnera to skutek i cel tych ambicji.

Waffen-SS, której początek dały trzy pułki piechoty ochrzczone w boju podczas kampanii wrześniowej, w grudniu 1944 roku liczyła 950 tys. żołnierzy. Miała najlepszy sprzęt i pierwszeństwo w dostępie do wszelkich zasobów (od lata 1944 roku nowe dywizje pancerne i zmotoryzowane tworzono wyłącznie w ramach tej formacji). Oddziały SS uchodziły też za najbitniejsze, co zwykle nie wynikało z kunsztu taktycznego, a fanatyzmu. I jakkolwiek wielu generałów Wehrmachtu ostatecznie doceniło tę cechę, większość do końca wojny sądziła, że armia wykorzystałaby środki przeznaczone na Waffen-SS w znacznie bardziej efektywny sposób. Tym bardziej, że odrębna struktura dowodzenia i własne służby łączności „czarnej elity” utrudniały współpracę w polu.

Nie znamy wielu szczegółów dotyczących bieżącej współpracy między Grupą Wagnera a armią rosyjską. Z dostępnych informacji wynika, że wagnerowcy mają dużą swobodę w definiowaniu celów taktycznych. I że jak „poproszą” wojsko o wsparcie, musi ono zostać zapewnione (oczywiście, z poprawką na rosyjski bardak). W Bachmucie i Sołedarze potrzebują artylerii, „mobików” na wabia (by skupiali na sobie ukraiński ogień, tym samym demaskowali pozycje obrońców) oraz pomocy oddziałów WDW, bez których sami wagnerowcy sobie nie poradzą.

I tu znów dygresja historyczna. Waffen-SS w założeniu miało być elitarne (a bazą dla tej elitarności była czystość rasowa).

– Sytuację zmieniła wojna – znów zacytuję dr Bartnicką. – III Rzesza rozpaczliwie potrzebowała rekruta, dlatego do Waffen-SS zaczęto wcielać ochotników, (najpierw) z ludów germańskich. (…) Klęski ponoszone na Wschodzie skomplikowały sytuację. Hindusi, Arabowie, Albańczycy, Chorwaci czy Bośniacy zasilali szeregi Waffen-SS, bo Niemcy po prostu potrzebowali mięsa armatniego.

Grupa Wagnera u początków istnienia składała się z byłych żołnierzy rosyjskich sił specjalnych. Można mieć (słuszne) zastrzeżenia do ich kompetencji – zwłaszcza na tle zachodnich „specjalsów” – jednak jak na rosyjskie standardy to była elita. Była, bo już nie żyje – między lutym a grudniem ub.r. poległo i zostało rannych ponad 20 tys. wagnerowców. A większość uzupełnień stanowią mężczyźni bez odpowiedniego przygotowania wojskowego, w dużej mierze bijący się o ułaskawienie więźniowie. Fanatyczni – jak wynika z ukraińskich relacji – ale samym fanatyzmem wojować nie sposób. Stąd potrzeba sięgnięcia po żołnierzy WDW, o których wszak – w kontekście okołobachmuckich zmagań – niespecjalnie się mówi.

Bo Sołedar zdobędzie Wagner. Legitymizując się w oczach rosjan jako siła zdolna przełamać impas.

Czyniąc to z korzyścią dla budżetu. Żołnierz regularnej armii zarabia 160 tys. rubli (ok. 10 tys. zł). Pensja wagnerowca z odpowiednim doświadczeniem jest nawet cztery razy wyższa, ale tacy najemnicy to w Grupie mniejszość, więźniowie zaś dostają mniej niż 5 tys. zł. A większość z nich nie dożywa pierwszej wypłaty. W czym kryje się kolejna oszczędność. Odszkodowanie za śmierć w „operacji specjalnej” wynosi obecnie 12 mln rubli (750 tys. zł), ale przysługuje wyłącznie rodzinom personelu wojskowego (oraz gwardii i policji). Bliscy wagnerowców na takie wsparcie się nie łapią.

Podwładni prigożyna (i on sam) są więc użyteczni nie tylko dlatego, że w jakiejś mierze niwelują skutki nieufności putina wobec armii (cecha dzielona z Hitlerem). Na szczęście ta użyteczność w szerszym planie bardziej rosji szkodzi niż pomaga.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Głównodowodzący

Biuro prezydenta Ukrainy ujawniło po południu, że Wołodymyr Zełenski znów pojawił się na froncie. Tym razem w Bachmucie, o który trwają obecnie ciężkie walki. Wizyta odbyła się dziś rano, prezydent spotkał się z żołnierzami, kilkunastu z nich wręczył odznaczenia. Do ceremonii doszło w jakimś dużym fabrycznym obiekcie (sądząc po udostępnionych fotografiach), co może być – choć nie musi – istotną wskazówką. Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu godzin Ukraińcom udało się wyprzeć rosjan z miasta – tym samym atakujący utracili to, co z tak wielkim trudem zdobywali przez miniony miesiąc. Jedyne rosyjskie pozycje, które oparły się ukraińskim kontratakom, znajdowały się w części przemysłowej. Tak przynajmniej było jeszcze w niedzielę. Czyżby i stamtąd ruskich już wykurzono?

Oczywiście, spotkanie z żołnierzami mogło zostać zaaranżowane gdzie indziej – nie bezpośrednio pod nosem rosjan, ale kilka kilometrów od ich najdalej wysuniętych pozycji. Byłoby to zresztą zgodne z wojennym BHP. Wizyta głównodowodzącego to ważny element podtrzymywania morale, ale też nie powinna być przedsięwzięciem samobójczym. Nie rozstrzygam, jak to wyglądało w Bachmucie, ale wolałbym, by prezydentowi nie pozwalano pakować się za blisko. Front to linia styku wojsk, ale i bezpośrednie zaplecze, nieco bezpieczniejsze i dające większą gwarancję zakończonej powodzeniem ewakuacji – gdyby do takiej dojść musiało.

Pytacie mnie – jak on się tam dostaje? Nie wiem – mogę tylko spekulować, opierając się o własną znajomość Ukrainy, świadomość tamtejszych dystansów (w Polsce zwykle nie zdajemy sobie sprawy, jak rozległy jest to kraj), czy analizę treści codziennych wystąpień Zełenskiego. Te ostatnie zawsze zawierają odniesienia do bieżących wydarzeń, co sugeruje, że nie nagrywa się ich z wyprzedzeniem. Jeśli zatem wieczorem prezydent jest w Kijowie, był w nim poprzedniego wieczoru, to oznacza, że miał dobę na podróż 800 km w jedną stronę. Z przyczyn oczywistych nie lata prezydenckim odrzutowcem (choćby dlatego, że ten wymaga odpowiedniej obsługi i lotniska), pociąg to opcja zbyt czasochłonna i niebezpieczna (skład narażony jest na atak z powietrza, dywersję, na nieplanowany długotrwały postój – generujący kolejne zagrożenia – będący efektem np. braku prądu czy uszkodzenia sieci trakcyjnej). Trudno też, przy zachowaniu minimum warunków bezpieczeństwa, odbyć taką podróż skrycie. Z tego samego powodu wykluczam transport samochodowy, tym bardziej, że w Ukrainie mamy do czynienia z niskiej jakości infrastrukturą drogową.

Zostają więc śmigłowce. Niskie przeloty, niewykluczone, że podzielone na odcinki, odbywające się przy stałym, bieżącym wsparciu natowskich systemów rozpoznania lotniczego, co pozwala informować załogi (maszyny prezydenckiej i co najmniej jednej towarzyszącej) o ewentualnych zagrożeniach w czasie (niemal) rzeczywistym. Kilka godzin w jedną stronę (pod osłoną nocy; większość wizyt prezydenta ma miejsce w godzinach porannych), kilka w drugą. Zresztą, niewykluczone, że Zełenski nie wraca tego samego dnia do stolicy. Tła dla nagrań można generować komputerowo, a i miejsca, w których zatrzymuje się prezydent, wcale nie muszą odbiegać wizualnie od wnętrz znanych z budynku administracji w Kijowie. By poczynić jakieś rozstrzygnięcia w tej kwestii, musielibyśmy mieć dostęp do kalendarza Wołodymyra Zełenskiego i skonfrontować jego podróże z listą spotkań ponad wszelką wątpliwość odbytych w stolicy.

Niezależnie od tych dylematów, faktem jest, że ukraiński prezydent nie cierpi na brak odwagi. W przeciwieństwie do rosyjskich przywódców (o czym zawsze donoszę z dziką satysfakcją). Dziś dla przykładu rypła się sprawa z niedawną podróżą ministra obrony rosji, który miał osobiście zapoznać się z sytuacją na froncie. Propagandową ustawkę z siergiejem szojgu w roli głównej zdemaskowano z pomocą samych rosjan – i oficjalnych zdjęć udostępnionych przez ministerstwo obrony. Ich zawartość pozwoliła na dokładną geolokalizację miejsca, nad którym przelatywał śmigłowcem szojgu. Linie okopów, wedle opisów znajdujące się w rejonie „specjalnej operacji wojskowej” – czujnie oglądane przez ministra z okna maszyny – okazały się być umiejscowione w rejonie Armiańska na Krymie, ponad 80 km od najbliższych pozycji wojsk ukraińskich.

Jeszcze większa szopka towarzyszyła wczorajszej wizycie putina w Mińsku. Najpierw narobiły ruskie tłoku, wysyłając w powietrze kilka rządowych maszyn – każda z nich mogła przewozić głównego lokatora Kremla. Ostatecznie zaś putin wyruszył na spotkanie z Łukaszenką z Petersburga, nie z Moskwy. A nad Białorusią jego samolot otrzymał silną eskortę – wszak wiadomo, całkiem nieopodal czaiły się natowskie myśliwce…

Nabijam się rzecz jasna, choć samą wizytę traktuję już zupełnie poważnie. Ale temu poświęcę kolejny wpis.

Ps. Jak donosi „New York Times” (a za nim polskie media), moskiewscy notable „ograniczyli swoje wizyty na froncie” po tym, jak wojska ukraińskie wiosną br. ostrzelały sztab rosyjski w Izjumie. Ukraińcy ustalili wówczas, że znajdował się tam gen. walerij gierasimow. Zamierzali zabić szefa sztabu rosyjskiej armii, ale ten opuścił ostrzelany obiekt tuż przed atakiem. Atakiem, który NYT określił mianem „zamachu”. O czym wspominam, bo strasznie mnie takie nazewnictwo zirytowało. Zamachu bowiem mogą dokonać terroryści, bojówki, mafie. Atak rakietowy na rosyjskie stanowisko dowodzenia przeprowadziła regularna armia, podczas regularnych działań zbrojnych. Generałowie też na wojnach giną. Rosyjscy jakoś częściej, ale nie ma w tym terroryzmu, a zwykły (neo)sowiecki bardak.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wołodymyr Zełenski w Bachmucie/fot. Administracja Prezydenta Ukrainy

Kości

Aby zostać Patronem bezkamuflazu.pl - kliknij TUTAJ

Cynizm i brutalność rosyjskiej władzy są mocno historycznie ugruntowane. Pisałem kilka dni temu o tym, że jako gatunek łagodniejemy, powołując się na amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera. Dowodzi on, że odsetek ofiar gwałtownej przemocy z wieku na wiek maleje. Wniosek ów wyciąga m.in. z archeologicznych badań kości naszych przodków, które noszą ślady licznych – z biegiem czasu coraz rzadziej – brutalnych razów. Liczby rzeczywiste tego nie oddają, bo ludzka populacja wciąż rośnie, niemniej wojny stają się mniej krwawe. „Szczytowe osiągnięcie” w tej dziedzinie – oba konflikty światowe – pochłonęły 100 mln istnień ludzkich. Gdyby cechowała je brutalność i intensywność wojen plemiennych z pradawnych czasów, zabitych byłoby dużo więcej.

Pinker ma wielu krytyków, jednym z nich jest brytyjski filozof John N. Gray, który ogranicza zasadność tez Amerykanina do wąsko pojętego Zachodu (wspólnoty kulturowej rozłożonej po obu stronach Atlantyku). „Jeśli przemoc zmalała w rozwiniętych społeczeństwach, jednym z powodów może być to, że została przez Zachód wyeksportowana”, pisze w artykule dla „Guardiana”. Esej Graya pt. „Steven Pinker się myli co do przemocy i wojen” skupia się na kwestii kolonializmu i prowokowanych przez niego wojen „z dala od spokojnej, zasobnej Europy”. Nie czas i miejsce, by się nad tym pochylać – dla mojego wywodu istotna jest inna z generalnych konkluzji: owszem, rozszerzamy granice empatii, zwłaszcza na Zachodzie, ale agresja pozostaje, przybierając tylko inne postaci.

Weźmy Hołodomor – wielki głód w Ukrainie z lat 30., wywołany celową, ludobójczą polityką Stalina. Nie mieliśmy tam do czynienia z gwałtowną przemocą, wojennymi zmaganiami, ale i tak kilka milionów ludzi straciło życie (między 3 a 10; rozpiętość wynika z ukrywania dramatu przez Moskwę i z sowieckiego bałaganiarstwa). Szczątki ofiar tej okrutnej kampanii nie noszą śladów walki. Archeologowie, którzy będą je badać za 200 czy 300 lat, nie znajdą na kościach złamań, pęknięć, zrostów lub przestrzelin. Na tej podstawie nie da się stwierdzić, że mamy do czynienia ze skutkami zorganizowanej państwowej przemocy. A przecież tak właśnie było…

O czym wspominam, by wykazać, że „na wschodzie bez zmian”. Od Hołodomoru minął niemal wiek, a stosunek rosyjskiej władzy wobec Ukraińców wciąż cechuje agresja. Mój „ulubiony” prorosyjski aktywista medialny pisze o „boju o ukraińską energetykę”, mając na myśli uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe. Relacjonuje to w sposób sugerujący oczywistą-oczywistość tak prowadzonej wojny, jakby chodziło o zmagania dwóch armii w terenie przemysłowym. To zabieg mający na celu odklejenie od rosyjskich działań etykiety zbrodni wojennej. Dla mnie kulawy i nieskuteczny, ale niektórzy mogą się na to nabrać.

Skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Sparaliżowanie ukraińskiej energetyki – by nie mogła dostarczać prądu, gazu, ciepłej wody – nie przyniesie od razu spektakularnych efektów. Za frazą „pogorszenie warunków życia” kryje się postępujący w czasie dramat. Pozbawieni dostępu do szpitalnej aparatury pacjenci umrą szybko, osoby schorowane, psychicznie podatne na załamania pewnie również. Ale większość narażonych będzie się mierzyć z odroczonymi skutkami zdrowotnymi. Ich kości również nie będą nosić śladów fizycznej wojennej przemocy. Ale będą to szczątki ofiar wojny.

Ofiar rosyjskiej „niereformowalnej” brutalności.

—–

Nz. Ukraińska artyleria na froncie/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Szczekanie

Spieszmy się poznawać rosyjskie straszaki, tak szybko się zmieniają. Jeszcze w piątek mowa była o rozlaniu Dniepru i skumulowanej katastrofie powodziowo-energetycznej. W niedzielę na tapet trafiła „brudna bomba” – ładunek, którego celem jest rozsianie substancji radioaktywnych, zainicjowane eksplozją klasycznego materiału wybuchowego. Tak jak w przypadku zapory, tak i tu miałby to być skutek działań samych Ukraińców, którzy następnie zwaliliby winę na rosjan. Oczywiście byłoby na odwrót, niemniej Moskwa – w swojej ocenie – zyskałaby pretekst do oskarżeń Ukrainy o działalność terrorystyczną. A kto zechciałby pomagać terrorystom? Podobnie jak z tamą w Kachowce, skutki wybuchu „brudnej bomby” dałoby się też wykorzystać w czysto militarny sposób. Tak jak wielka woda na jakiś czas powstrzymałaby presję ukraińskich wojsk na południu, tak eksplozja „wyłączyłaby z użycia” wybrany na jej miejsce teren. A raczej nie byłoby to oddalone od strefy walk miasto (rosjanie nie są aż tak nierozsądni, by prowokować adekwatną ukraińską zemstę), a odcinek frontu, na którym wybitnie nie wiedzie się armii Surowikina.

Tyle że owa „brudna bomba” została rozbrojona zanim jeszcze jej użyto. Niedzielne telefony ministra szojgu, „zaniepokojonego ukraińskimi planami”, do swych odpowiedników na Zachodzie, spotkały się z właściwą rekcją. „Ty nam tu siergiej kitu nie wciskaj, bo my dobrze wiemy, że Ukraińcom takie rzeczy nie w głowie. A jeśli wy coś wykombinujecie, to naprawdę pożałujecie…” – tak mniej więcej brzmiały słowa, jakie usłyszał szef rosyjskiego MON (ubrane toto w język dyplomacji można przeczytać we wspólnym komunikacie szefów resortów obrony USA, Wielkiej Brytanii i Francji). Idę o zakład, że „brudna bomba” zejdzie za chwilę na odległy plan. Tak jak zeszła Kachowka, a wcześniej taktyczna broń jądrowa. Zauważyliście, że kremliny zarzuciły już narrację dotyczącą gróźb użycia atomówek? Jeszcze kilkanaście dni temu – wprost czy naokoło – bombardowano zachodnie opinie publiczne dzikimi scenariuszami jądrowej eskalacji. „rosja ma głowice…”, przypominali mniej lub bardziej „zatroskani”, co widać było także w naszym medialnym dyskursie. I co? I jak ręką uciął. Temat przepadł, choć w tym samym czasie NATO przeprowadziło spektakularne ćwiczenia z zakresu reagowania na jądrowe zagrożenia. B-52 hulały nad Europą, a Moskwa siedziała jak mysz pod miotłą. A mogłaby – wzorem dawnych zachowań – poprężyć muskuły. Tylko z czym do ludu? „Użyjecie w Ukrainie taktycznej broni jądrowej, zniszczymy wam armię ekspedycyjną i zatopimy flotę czarnomorską. Chętni?” – zapytano rosjan bez żadnego owijania w bawełnę.

I właśnie tak to działa. Język siły jest jedynym, jaki rozumieją w Moskwie. Gdy stoją za nim realne atuty – jak miażdżąca technologiczna przewaga NATO – ruskim pozostaje „szczekać dla kurażu”. By samych siebie, i domowników przekonać, jacy to jesteśmy groźni. A karawana i tak idzie dalej.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to