„Zwrot”

Kilka dni temu przez media przeszła informacja o rzekomych rosyjskich przygotowaniach do… inwazji krajów nadbałtyckich. Natowskich, dodam dla porządku. „Gruba sprawa”, można by pomyśleć, a na pewno pomyślelibyśmy w ten sposób dwa lata temu. Tak licznie i tak mocno zaczadzeni mitem „drugiej armii świata”.

Nie mam pewności, jaki był cel tej wrzutki. Jeśli pierwotne źródło (nie badałem tego) było nasze (zachodnie), mogło chodzić o podtrzymanie narracji o rosyjskim zagrożeniu dla wschodniej flanki, co docelowo ma mobilizować do dalszych wysiłków na rzecz Ukrainy i osłabiania rosji. Jeśli źródło było rosyjskie, to mamy do czynienia z ciągiem dalszym budowania wrażenia o sile i wpływowości federacji. Strach przed rosją odgrywał do 2022 roku istotną rolę w jej relacjach z innymi państwami. Wojna w Ukrainie osłabiła moc tego atutu, ale go nie zniosła. W interesie Kremla leży zatem dalsze sugerowanie, że jest się czego bać.

Nawet jeśli realnie nie ma czego.

Kilka dni temu kremlowscy propagandyści – a w ślad za nimi ruskofilskie ameby intelektualne z naszego podwórka – ogłosiły zwrot zaczepny i rosyjską ofensywę. Cel – zajęcie Awdijewki. Przed wojną 30-tysìęcznego miasteczka, takiej poddonieckiej sypialni. Triumfalizm doniesień godny był operacji w skali co najmniej odpowiadającej szturmowi Berlina z 1945 roku. W sumie nadal tak się wydarzenia z Awdijewki w rusnecie relacjonuje.

Jedyne, co realnie podobne, to determinacja rosyjskich dowódców i ich gotowość do przelewania żołnierskiej krwi. Te kilka dni przyniosły rosjanom trzy do czterech tysięcy zabitych, nieznaną, ale na pewno dużo większą liczbę rannych oraz dziesiątki utraconych czołgów i pojazdów opancerzonych. Zysk? Jakieś 4 km kw terenu.

Pewnie będzie więcej – i trupów, i zdobytego obszaru. Pewnie za kilka tygodni Kreml znów ogłosi wielki sukces – zdobycie kolejnego miasta. Przypomnę, 30-tysięcznego przed wojną. Którego broni ułamek armii ukraińskiej, w zasadzie po to tylko, by skrwawiać rosyjskie oddziały.

I spójrzmy teraz na mapy i statystki. Tallin – 400-tysięczna metropolia, Wilno – półmilionowa, Ryga – sześciusettysięczne miasto. Czy ktoś naprawdę wierzy, że to jest liga, w której mogą zagrać ruscy gamonie? Ich kiepscy generałowie, ich słabo wyszkolona i zmotywowana armia?

Nie dla psa kiełbasa, zwykło się mówić na moim podwórku w podobnych sytuacjach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Śmieci pozostawione przez rosjan w zajętej przez nich szkole w Cyrkunach pod Charkowem/fot. własne

Tragiczni…

Ta scena wyglądała mnie więcej tak – Niemiec ostrzeliwał ulicę na tyle skutecznie, że Polacy nie byli w stanie się ruszyć. Każde wyjście zza rogu domu kończyło się serią – szkop był dobrze wstrzelany. I nagle pojawił się on – i tutaj cytat – „typowa łajza”. W obdartym mundurze, w rozpadających się butach. Z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię, z lufą skierowaną w dół. Szedł krokiem potwornie zmęczonego człowieka, jakby wyłączony z rzeczywistości. Koledzy krzyczeli, by uważał, by nie wychodził zza ściany, bo tam Niemiec, bo zaraz go zastrzeli. On stanął na środku ulicy, uniósł pepeszę i wygarnął całą serię w stronę, skąd wcześniej padały strzały. Niemiec umilkł na zawsze, a „typowa łajza” poszedł dalej. I tyle go widzieli.

*          *          *

Inny żołnierz, o którym teraz mowa, miał 40 lat. Albo 44 – niestety, już nie pamiętam. Był w każdym razie najstarszym w kompanii i koledzy traktowali go jak dziadka. Gdy czytałem o tym, sam liczyłem sobie ledwie 13 lat – podzielałem zatem wizję młodziutkich kolegów „wiekowego” wojaka. „Tacy ludzie nie powinni już walczyć”, myślałem sobie, zwłaszcza że wspomniany żołnierz był ojcem kilkorga dzieci. Było dla mnie czymś nadzwyczajnym, że mężczyzna ów stanął w szranki w specyficznym wyścigu – o to, który pluton pierwszy dotrze do morza. Przełamując po drodze niemiecką obronę. W tej rozgrywce stawką był krzyż – walecznych. Specyficzne konkury – tylko jednak, jeśli patrzy się na nie z pokojowej perspektywy, nie czując przy tym ducha armii. No więc „dziadek” ruszył do ataku, dając przykład młodym. I poległ – o ile dobrze pamiętam, już na piachu. I dostał swój krzyż, a nawet dwa – jeden z metalu, drugi z drewna.

*          *          *

Trzydzieści lat później jeden z uczestników tych wydarzeń przemierzał ulice zdobywanego niegdyś miasta, ciągnąc za sobą miarkę na kółkach. Odmierzał długości, których przebycie zajmowało żołnierzom całe godziny, a nawet dni; dystanse, których pokonanie kosztowało morze ludzkiej krwi. On tymczasem, idąc rytmem spacerowym, potrzebował ledwie minut, notując w dzienniku wartości rzędu 100-150-200 metrów.

Towarzyszył mu kolega, w czasie wojny felczer – człowiek, na rękach którego zmarło wielu żołnierzy. A który po wojnie – i tu znów cytat – „przyjął na świat całą dywizję noworodków”. Poszedł bowiem na studia, został lekarzem, wybrał ginekologię. Dłonie, które trzymały umierających, stały się rękoma, które pomagały przyjść na świat.

*          *          *

Te wszystkie historie dotyczą Kołobrzegu (wówczas Kolbergu) – walk, które toczyły się o to miasto w marcu 1945 roku. Niezwykle ciężkich, w których poległo ponad tysiąc Polaków. Opisuje je Alojzy Sroga, autor książki „Na drodze stał Kołobrzeg”, żołnierz 1. Armii Wojska Polskiego, wówczas 17-latek. Dzieciak, który koniecznie chciał bić Niemca.

Wspominam o tym, bo mamy 12 października – dzień przez lata obchodzony jako święto Wojska Polskiego. Nie jest nim już od dawna, ale dopiero od kilku lat żołnierzy „ludowej”, „komunistycznej” armii odsądza się od czci i wiary. Mając w dupie ich heroizm, poświęcenie, fizyczne i psychiczne wyczerpanie. Fakt, że miażdżąca większość z nich po wojnie z oddaniem włączyła się w odbudowę zrujnowanego kraju. A wszystko dlatego, że przyszli ze Wschodu, z „ruską zarazą”. Ano przyszli. I dla wielu był to wybór tragiczny, lecz jedyny sensowny, jeśli chciało się bić Niemca. A chciało i należało, bo jeśli sowiet był zarazą, Niemiec był nią po stokroć. O czym warto pamiętać i nie uciekać w czarno-białe schematy. I czcić pamięć tragicznych bohaterów.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Podpis”

Nie daję wiary doniesieniom, wedle których za atakiem Hamasu na Izrael stoi rosja. Że niby modus operandi i potencjalne korzyści – o czym w dalszej części wpisu – „zdradzają podpis Moskwy”. Od razu zastrzegam – moja argumentacja ma charakter logiczny (dedukcyjno-indukcyjny); nie dysponuję jakąś zakulisową wiedzą.

Ponieważ wojna w Izraelu ma dla nas znaczenie przede wszystkim w kontekście ukraińskim, warto zauważyć, że opinie tego typu kolportowane są i przez źródła (pro)rosyjskie, i (pro)ukraińskie, oczywiście, w oparciu o odmienne motywacje. W pierwszym przypadku idzie o utrzymanie mitu „rosji-demiurga”, bytu o globalnej wpływowości i sprawczości. W drugim, to element szerszej kampanii dyskredytacji federacji, jej władz i rosjan jako takich. „To nie jest cywilizowane państwo i nie są cywilizowani ludzie”, brzmi sedno przekazu. W obu przypadkach chodzi o to samo, tyle że odbiorcy są różni, różna jest też ich wrażliwość. Przedstawienie rosji jako „zła tego świata” przynosi negatywne emocje u człowieka Zachodu, rosjanom może schlebiać, wszak „najważniejsze, że się nas boją”. Ot, kolejny paradoks wojny informacyjnej, propagandowej.

Doniesienia o „podpisie Moskwy” zakorzenione są w tym samym schemacie myślowym, co mit o „drugiej armii świata”. I tak jak sama kampania wojenna ujawniła potiomkinowski charakter moskiewskiego wojska, tak fatalne rozpoznanie Ukrainy i jej możliwości obnażyło realne zdolności rosyjskich służb specjalnych. Stwierdzić, że skrewiły robotę na „łatwym terenie”, to jakby nic nie mówić. Zakładać, że aparat wywiadowczy takiej jakości zdolny jest do zrealizowania spektakularnej akcji w zupełnie obcym środowisku, to czysta naiwność. Zwłaszcza że przesłanki mówiące o udziale Moskwy są raczej liche.

Hamas – wzorem rosyjskich „specjalsów” – użył paralotni, strzela z rosyjskiej broni typowej dla oddziałów specjalnych GRU, wykorzystuje drony z podwieszonymi ładunkami (co jest nieodłącznym elementem zmagań w Ukrainie) i ujawnił, że dysponuje wyspecjalizowanymi grupami hakerów, być może przeszkolonych w rosji. Czyżby? Paralotnie pojawiły się w arsenale terrorystów wiele lat temu, gdy Izrael zaczął wznosić mur graniczny. Rosyjską broń można kupić od pośredników i producentów na całym świecie. Wojna w Ukrainie to poligon doświadczalny nie tylko dla regularnych armii, ale i grup terrorystycznych. One również się uczą i sięgają po nowe patenty (ten dronowy jest skądinąd pierwotnie ukraiński). A hakerzy? Owszem, rosja ma w tym zakresie spore zdolności (choć ukraiński konflikt dowiódł, że i one są przereklamowane), ale ma je też Iran.

Iran, którego roli na Bliskim Wschodzie wielu obserwatorów zwyczajnie nie docenia. Uważając „kraj ajatollahów” za gospodarczy i militarny skansen – co w dużej mierze zgodne jest z prawdą, ale nijak ma się do możliwości Teheranu w zakresie „mieszania” w regionie. „Mieszania” dla uzyskania pozycji lidera świata muzułmańskiego i dla realizacji pomocnej w tym zakresie misji zniszczenia Izraela, będącej elementem ideologii państwowej Iranu. Hamas zaś to irańskie „długie ramię” na obszarze dawnej Palestyny, de facto część jego sił specjalnych. Czy naprawdę trzeba szukać kolejnych podmiotów, by móc wyjaśnić dynamikę ostatnich zdarzeń z Izraela i Strefy Gazy?

Oczywiście, Teheran i Moskwa są dziś w sojuszu, co z pewnością przekłada się na wymianę różnych usług. Na przykład wywiadowczych – a rosja, za sprawą żydowsko-rosyjskiej emigracji ma w Izraelu sporą siatkę agenturalną. Ale Iranowi niepotrzebna jest inspiracja Kremla, by atakować Izrael. Nie potrzebuje też zasobów rosji – zarówno jeśli idzie o sprzęt, jak i know-how.

Faktem za to jest, że rosja usiłuje bliskowschodni konflikt wykorzystać, przede wszystkim w kontekście ukraińskim. Mocno do roboty wziął się moskiewski aparat propagandowy. Niektóre przekazy są „subtelne” – jako przykład niech posłuży próba relatywizacji rosyjskich zbrodni w Ukrainie. Obrazki z bombardowania Gazy mają być dowodem humanitaryzmu rosjan, którzy aż tak brutalni nie są. Coś jak w popularnym dowcipie o Stalinie, który tylko niegrzeczne dziecko skrzyczał, a przecież mógł zabić. Inna sprawa, że na poziomie faktów to kompletny idiotyzm – izraelska armia regularnie apeluje o opuszczanie potencjalnych celów i ułatwia tworzenie korytarzy humanitarnych, zaś spektakularność wybuchów często jest efektem wtórnych eksplozji, gdyż porażone obiekty pełną podwójną funkcję, mieszkalną i magazynową (Hamas lokuje arsenały w cywilnych domach). Jak podczas oblężeń zachowują się rosjanie, widzieliśmy w Mariupolu, Siewierodoniecku czy Bachmucie. Jak „selektywne” są ich ostrzały artyleryjskie, może zaświadczyć los charkowskiej Saltówki. I jakoś niespecjalnie widzę różnicę między mordercami z Buczy, a hamasowskimi oprawcami, ucinającymi głowy dzieciom w kibucu Kfar Aza.

Jednak sednem (pro)rosyjskiej narracji jest co innego. W odniesieniu do zachodniego odbiorcy, przekonanie go, że nie da się pomagać jednocześnie Izraelowi i Ukrainie. Zwłaszcza że ta ostatnia jest „niewdzięczna”, bo część przekazanej broni opchnęła na czarnym rynku – i teraz tego sprzętu używają hamasowcy. Dowodów nie ma, ale ich brak nigdy nie stanowił dla rosjan problemu. Kreml ma świadomość, że zachodnie rządy muszą się liczyć z opiniami wyborców, taki przekaz jest więc próbą pośredniego sterowania polityką zagraniczną sojuszników Ukrainy. Przekaz o niemożności jednoczesnej pomocy nakierowany jest również na Ukraińców – ma w nich zrodzić poczucie osamotnienia i bezsensu stawianego oporu, skoro „lada moment zostaniemy sami”.

Nie chcę przesądzać, czy te działania osiągną pożądany przez rosjan skutek. Jestem jednak pewien, że realnie żadnego porzucania Ukrainy nie będzie. Że niezależnie od skali konfliktu na Bliskim Wschodzie, nie stanowi on zagrożenia dla dalszego wspierania Kijowa. Kto sądzi inaczej, nie docenia potęgi finansowej Stanów Zjednoczonych, dla których ukraińskie transfery to ledwie ułamek możliwości. I oczywiście, owo wsparcie jest w USA przedmiotem sporu politycznego między władzami a opozycją, do tego stopnia, że w najbliższych tygodniach nie należy się spodziewać delegowania nowych środków. Ale z bieżącej puli zostało Bidenowi jeszcze 5 mld dol., co przy dotychczasowej skali pomocy oznacza niemal dwa miesiące finansowania dostaw broni i amunicji. Niezależnie od politycznych napięć między demokratami a republikanami, trwają też prace legislacyjne nad zapewnieniem finansowego wsparcia dla wysiłków wojennych Ukrainy na lata 2024-25. Mowa tu o funduszach wielkości od 50 do 100 mld dol.

Kto przewiduje porzucenie Ukrainy za sprawą konfliktu izraelsko-palestyńskiego (irańskiego!), ten nie docenia determinacji politycznej amerykańskiej administracji i szerzej, politycznego establishmentu obejmującego oba konkurencyjne ugrupowania. USA nie zdefiniowały jasno swoich celów wobec rosji, ale wobec Ukrainy owszem. Nasz wschodni sąsiad ma nie tylko zachować niepodległość, ale i terytorialną integralność – to jeden z kluczowych elementów waszyngtońskiej polityki zagranicznej, obecnie niedyskutowalny.

Ktoś, kto ma wspomniane przewidywania, przede wszystkim nie docenia potęgi amerykańskiej armii i przemysłu zbrojeniowego. Nie docenia też możliwości, jakimi w tym zakresie dysponuje Izrael. Jerozolima już otrzymała pierwszą partię amerykańskiej pomocy – najprawdopodobniej spory zapas pocisków Tamir do Żelaznej Kopuły. Ale w przypadku IDF – w odróżnieniu do ZSU – nie ma potrzeby budowania zdolności od podstaw – to armia od zawsze zachodnia, wybornie wyszkolona i wyposażona. Materiałowo dobrze przygotowana do wojny nie tylko z Hamasem czy Hezbollahem, ale całym muzułmańskim sąsiedztwem.  Efektywność wykorzystania pomocy będzie zatem od razu wysoka, zwłaszcza że po drugiej stronie nie stoi regularne wojsko (jak ma to miejsce w Ukrainie). Innymi słowy, „szybciej i więcej za mniej”.

Żydom, poza Tamirami, może zabraknąć lotniczych bomb (nie tyle samych ładunków, co oprzyrządowania czyniącego je „inteligentnymi”). I antyrakiety i amunicja lotnicza nie są przedmiotem pomocy USA dla Ukrainy, nie ma zatem mowy o konkurowaniu o zapasy. No i nie zapominajmy, jaki jest charakter sojuszu amerykańsko-izraelskiego – Waszyngton gwarantuje Jerozolimie bezpośrednie wojskowe wsparcie w razie poważnego zagrożenia dla integralności żydowskiego państwa. W tej chwili do wschodniej części śródziemnomorskiego akwenu płynie amerykańska grupa lotniskowcowa, Biały Dom rozważa posłanie kolejnej. A każdy taki zespół – tylko z tym, co „pod ręką”, na pokładach i pod nim – ma możliwości uderzeniowe średniej wielkości państwa.

Oczywiście, w razie poważnej eskalacji – jeśli Żydzi wejdą do Gazy i uwikłają się w ciężkie walki, a jednocześnie dojdzie do ataku na ich granice – zapasy zaczną topnieć i trzeba je będzie uzupełniać nie tylko selektywnie, ale o cały asortyment środków bojowych. W najbardziej skrajnym przypadku, zakładającym bezpośredni udział USA w wojnie (mało prawdopodobny), owe środki będą zużywać także Amerykanie. Dla „trzeciego” może więc zabraknąć, ale…

Ale to wcale nie jest zła wiadomość dla Ukraińców. Waszyngton miesiącami wahał się w sprawie amunicji kasetowej dla Kijowa. Zmiękł, gdy okazało się, że rosjanie wzmogli presję na północno-wschodnim odcinku frontu, usiłując odciągnąć Ukraińców od Zaporoża. Poprawienie efektywności ukraińskiej artylerii, która zaczęła strzelać „kaseciakami”, zatrzymało rosjan (znajomy ukraiński wojskowy mówił mi wówczas, że moskale znów przestali zbierać ciała zabitych, bo kompletnych zwłok znacząco ubyło na rzecz resztek nadających się co najwyżej do „pakowania do wiadra”). Z perspektywy władz USA zgoda na transfer amunicji kasetowej oznaczała poważny akt polityczny, ale w wymiarze czysto wojskowym i księgowym do żadnej rewolucji nie doszło. A Waszyngton ma wciąż rozległe możliwości, by stosunkowo niewielkim kosztem poprawić efektywność – rozumianą jako skuteczność na polu bitwy – pomocy wojskowej dla Ukrainy.

Weźmy przykład ATACMS-ów – Biden zgodził się kilkanaście dni temu na wysyłkę niewielkiej liczby pocisków. Ich użycie w skali kilkudziesięciu sztuk napsuje rosjanom krwi, ale sytuacji na froncie nie zmieni. Co innego, gdyby Ukraińcy mieli możliwość wystrzelenia w najbliższym czasie kilkuset ATACMS-ów – wtedy realny jest paraliż rosyjskiej logistyki. Kalkulacja „więcej za niewiele więcej” nie jest oczywistym wyborem. Ale w sytuacji niedoborów jakiegoś rodzaju broni czy amunicji, zapewne znów pojawi się jako atrakcyjna alternatywa. A w Waszyngtonie potrafią liczyć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przykład rosyjskiego „humanitaryzmu” – ostrzelany szpital w miejscowości Lipce. Zajęty następnie przez wojsko, które wyrzuciło pacjentów…/fot. Marcin Ogdowski

Akt

Szef sztabu generalnego gen. Rajmund Andrzejczak i dowódca operacyjny gen. Tomasz Piotrowski złożyli wypowiedzenia stosunku służbowego. „Rzucenie kwitów” przez dwóch z trzech najwyższych rangą dowódców Wojska Polskiego to akt polityczny. „Atomowy” w przededniu wyborów i w odniesieniu do hasła wyborczego partii władzy („Bezpieczna Polska”).

Ale wymóg apolityczności armii nie odbiera oficerom prawa do bycia przyzwoitym. Nie odbiera im też godności osobistej.

Armia nie jest przybudówką partii politycznej, nie należy do konkretnie zorientowanych ideologicznie obywateli. Jest instytucją państwa polskiego i własnością wszystkich Polaków. PiS, zwłaszcza w ostatnich tygodniach, kompletnie o tym zapomniał, używając wojska jako atrakcyjnego ozdobnika w swojej kampanii wyborczej. Sprzeciw wobec takiej postawy jest częścią etosu oficerskiego.

Zaufanie między kierownictwem wojskowym a cywilnym jest elementarnym wymogiem sprawnego zarządzania siłami zbrojnymi i państwem jako takim. Zwłaszcza w obliczu wojny u granic i generalnie trudnej sytuacji w zakresie globalnego bezpieczeństwa. Ten wymóg w polskich warunkach od dawna nie był spełniony. Kilka miesięcy temu minister obrony oskarżył generałów Andrzejczaka i Piotrowskiego o kłamstwo (drugiego wprost, pierwszego w bardziej zawoalowany sposób). Mam oczywiście na myśli „aferę rakietową”, z której Mariusz Błaszczak usiłował wyjść obronną ręką. Podważając fachowość i uczciwość obu oficerów. Nic nie wskazuje na to, by racje były po stronie ministra. Nic. Ale Błaszczak przetrwał, bo dla partii władzy miał większą wartość niż wiarygodność dowództwa WP. Zaufanie poszło się…

Jego brak miał kolejne konsekwencje w postaci zaburzonego procesu decyzyjnego. W armii zachowanie ścieżek służbowych to świętość. Tymczasem „niechcianych” generałów pomijano. Zwieńczenie tego procesu obserwowaliśmy w weekend, przy okazji ewakuacji obywateli RP z Izraela. Misję powierzono – w sposób niezgodny z przepisami – dowódcy generalnemu gen. Wiesławowi Kukule. Protegowanemu najpierw Antoniego Macierewicza, potem Mariusza Błaszczaka. Złamanie zasad to jedno, policzek wymierzony gen. Piotrowskiemu, który winien operacją zarządzać, to drugie. Błaszczak nie tylko ostentacyjnie zamanifestował brak zaufania, ale też publicznie upokorzył oficera. Ponownie.

Zadaniem szefa sztabu generalnego jest przygotowanie armii i państwa do wojny. Koncepcyjnie, co musi i odbywa się także w oparciu o planowanie sojusznicze. Gen. Andrzejczak dobrze spełniał tę rolę, ale zwłaszcza w ostatnich tygodniach miał pod górkę. Ujawnienie przez ministra Błaszczaka elementów planu operacji obronnej – co nastąpiło na użytek kampanii wyborczej – poskutkowało kolejnym osłabieniem wiarygodności Polski jako członka NATO. Niezależnie od kompetencji i osobistych relacji pierwszego żołnierza Rzeczpospolitej, wpłynęło też na wiarygodność Rajmunda Andrzejczaka w oczach swoich odpowiedników. „Z Polską trochę strach cokolwiek planować”, mówią dziś nasi sojusznicy; trudno świecić przed nimi oczami. Szczególnie w sytuacji, w której upublicznienie tajnych informacji odbyło się w reżimie obrzydliwej manipulacji, której nie sposób usprawiedliwić wyższym dobrem.

I mógłbym tak długo wymieniać zrozumiałe powody generalskich dymisji. Co więcej, jeśli w Polsce nic się nie zmieni, spodziewam się kolejnych odejść. Wielu wyższych rangą oficerów dojrzało do niezgody na dalsze „pudrowanie” armii. Na jej „dmuchanie na papierze” w obliczu poważnego kryzysu demograficznego. Na przykrywanie problemu niskiego morale rozbuchanymi zakupami uzbrojenia, z których część nigdy nie dojdzie do skutku, a część okaże się niepotrzebna lub problematyczna. „Planowanie strategiczne w Wojsku Polskim podporządkowano logice walki politycznej, nie walki z potencjalnym wrogiem”, mówi mi jeden z generałów. Miażdżąca recenzja.

Miażdżące recenzje zbiera gen. Kukuła, właśnie mianowany przez prezydenta na stanowisko szefa sztabu generalnego. Niegodne i krzywdzące są w mojej ocenie opinie, że nowy „pierwszy” ma „zabezpieczyć PiS na okoliczność niewygranych wyborów”. Kukuła zawdzięcza karierę pisowskim ministrom obrony, ale to zdecydowanie za mało, by kwestionować jego lojalności wobec Rzeczpospolitej. Martwi mnie tylko co innego – oto na czele sił zbrojnych stanął oficer, który realnie nie dowodził niczym więcej niż pułkiem. Kilkuset ludźmi i to o specyficznych kompetencjach (komandosami). Późniejsze dowodzenie WOT-em w mojej ocenie się nie liczy. Przy całym szacunku dla tej formacji – kierownik przedszkola nie powinien zostawać dyrektorem zespołu szkół. Nie od razu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zdjęcie ilustracyjne. Tak mi się jakoś skojarzyło z kondycją WP/fot. własne

(Nie)przeciążona

Według najnowszych informacji, od przedwczoraj zginęło już ponad 900 Izraelczyków, w miażdżącej większości cywilów. Tak wielka liczba zabitych, w tak krótkim czasie, nie ma precedensu w najnowszej historii żydowskiego państwa. Jest też pretekstem do dywagacji na temat skuteczności sił zbrojnych Izraela, zwłaszcza legendarnej Żelaznej Kopuły. Coraz częściej pojawiają się opinie, że system antyrakietowy nie działa, że jest „przereklamowany”, w najlepszym zaś razie, że został „przeciążony” i okazał się dziurawy. „Jeśli byłby skuteczny, nie byłoby tylu cywilnych ofiar”, brzmi nadrzędny argument. Czy prawdziwy?

Hamas ma „pod górkę”

Nim odpowiem na to pytanie, ustalmy, czym jest Żelazna Kopuła. Na początek zauważmy, że całe terytorium Izraela – kraju 15 razy mniejszego od Polski – znajduje się w zasięgu rakiet działającego w Strefie Gazy Hamasu. W zależności od dystansu dzielącego żydowskie osiedla od Gazy, ich mieszkańcy mają od 15 s. do 1,5 min. na schronienie się w razie ostrzału. To czas, który „wyszarpała” dla nich Kopuła – gdyby bazować na wizualnej obserwacji, osoby przebywające w rejonie ataku dowiadywałby się o nim post factum (po pierwszej eksplozji). Pasywna część systemu składa się ze stacji radarowych i centrów dowodzenia, które wykrywają start rakiet, obliczają ich trajektorię i punkty uderzenia. Kopuła współpracuje z systemem ostrzegawczym dla ludności – na podstawie płynących z niej informacji, sektorowo uruchamiane są syreny alarmowe. Alarm rozlega się także w telefonach komórkowych osób przebywających w zagrożonych rejonach – za sprawą obowiązkowej aplikacji.

Aktywna część systemu to baterie antyrakiet Tamir. Każda z nich składa się z 3-4 wyrzutni po 20 antyrakiet. Tamiry wystrzeliwane są do celów zmierzających na tereny zamieszkane – dla pewności posyła się po dwa pociski. Początkowo antyrakieta leci kursem zadanym przez centrum dowodzenia, w trakcie lotu ma możliwość samodzielnego manewrowania. Zniszczenie wrogiej rakiety następuje poprzez eksplozję w jej pobliżu. Z uwagi na niesłychanie krótki czas na reakcję, cały proces jest w pełni zautomatyzowany.

Iron Dome (ang.) ignoruje rakiety, których trajektorie uzna za niegroźne. Skuteczność w przypadku pozostałych celów waha się od 80 do 90%. Kopuła ma niespełna 12 lat, wciąż jest udoskonalana. Składa się z 10 baterii, zdaniem specjalistów, o trzy za mało, by mówić o pełnym pokryciu kraju. Są one co prawda mobilne, lecz – jak wszystko – mają też ograniczoną wydajność. Wyrzutnię po odpaleniu 20 antyrakiet trzeba załadować – czas załadunku to pilnie strzeżona tajemnica izraelskiej armii, ale nawet przy założeniu, że trwa to szybko (kilka minut?), okresowa niezdolność części systemu może mieć znaczenie przy zmasowanym ataku. Intensywność ostatnich ostrzałów dowodzi, że hamasowcy rzeczywiście próbują Kopułę przeciążyć. Z uwagi na jakość własnego arsenału, mają mocno „pod górkę”. Ich rakiety cechuje bowiem krótki zasięg i niski pułap lotu, ponadto są one niekierowane, czyli lecą torem balistycznym, łatwym do wyliczenia. Ale są też tanie – i na tym polega ich podstawowa zaleta. Kosztują po kilka tysięcy dolarów, gdy pojedynczy Tamir to wydatek rzędu kilkudziesięciu tysięcy (w zależności od źródeł, mówi się o 40-70 tys. dol.).

Pomoc z USA

Relacja zysków do kosztów związanych z funkcjonowaniem Kopuły wydaje się zatem zaburzona, ale w Izraelu nie ma dyskusji na ten temat. Przyjmuje się, że straty społeczeństwa i gospodarki i tak byłby wyższe, gdyby odpuścić sobie aktywną ochronę przed rakietami. Zniszczona i uszkodzona infrastruktura, odszkodowania z tytułu śmierci i ran, niewypracowany dochód, koszty leczenia itp. – wydatki szłyby w miliony w przypadku każdej pojedynczej eksplozji. W takim ujęciu Iron Dome to po prostu dobra inwestycja.

Czy tym razem dobrze wykorzystana? Informacje o „porażce” Żelaznej Kopuły kolportowane są przez arabskie media i profile społecznościowe związane – czy to bezpośrednio czy tylko za sprawą sympatii – z Hamasem i Palestyńczykami. Wpisuje się to w typowy dla wojny informacyjnej mechanizm deprecjonowania przeciwnika i jego atutów. Tym głosom wtórują opinie środowisk prorosyjskich czy wprost rosyjskich, tradycyjnie usiłujących wykazać niższość zachodniej technologii wojskowej (w tym przypadku amerykańsko-izraelskiej). Fakt, iż jest na odwrót – że to rosyjskie „anałogi-w-miu-niet” znacząco ustępują systemom z Zachodu – nie stanowi tu żadnej przeszkody; rosjanie mają wielkie doświadczenie w zakłamywaniu rzeczywistości.

Tyle że w tym przypadku jest to zadanie wyjątkowo karkołomne.

Dlaczego? O tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – link znajdziecie tu.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Arkowi Drygasowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu i Radosławowi Dębcowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Tomaszowi Szymczyszynowi, Monice Polnej, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Monice Żaboklickiej.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Aktywna część Żelaznej Kopuły/fot. Rafael Advanced Defense Systems