Pakt

Australia – z uwagi na geografię i demografię – skazana jest na posiadanie stosunkowo silnej marynarki wojennej. Wysunięte przedpole dla kraju-wyspy – zamieszkałego przez relatywnie niską liczbę ludności – stanowią bowiem wody Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego. Australijskie „być albo nie być”, to uniemożliwienie nieprzyjacielowi desantu, zniszczenie jego armady inwazyjnej jeszcze na morzu. Do tego celu doskonale nadają się m.in. okręty podwodne – obecnie pod banderą RAN (ang. Royal Australian Navy) pływa ich sześć. To względnie nowoczesne jednostki, przekazane flocie w latach 1996-2003. Wszystkie mają zostać już wkrótce zmodernizowane, zatem należy spodziewać się ich dalszej służby przez co najmniej kilkanaście lat. Ale Canberra już od dawna myślała o następcach. Nie było więc wielkiego zaskoczenia, gdy australijski rząd ogłosił w połowie września decyzję o zakupie ośmiu okrętów. Poruszenie pośród polityków i wojskowych z kilku państw wywołał fakt, że mają to być jednostki o napędzie atomowym.

Takimi okrętami dysponują wyłącznie mocarstwa jądrowe – i to nie wszystkie (nie mają ich np. Izrael i Pakistan). Prym wiodą, co oczywiste, marynarki wojenne USA (71 szt.) i Rosji (31 szt.), w II lidzie pozostają Wielka Brytania (11 szt.), Francja (10 szt.) i Chiny (ok. 10 szt.). Zaledwie pojedynczy sprawny okręt pływa pod banderą Indii. Ogłoszony zakup sprawi więc, że Australia przebojem wedrze się do elitarnego grona – co istotne, nie tylko użytkowników, ale i producentów tego rodzaju uzbrojenia. Umowa zawarta między Canberrą, Waszyngtonem i Londynem zakłada bowiem transfer technologii, dzięki czemu okręty powstaną w Australii. Oznacza to wydłużenie realizacji kontraktu – zdaniem niektórych ekspertów, aż o dekadę. W praktyce zatem pierwsze okręty wyjdą w morze w połowie lat 30. To dość odległa perspektywa, ale mówimy o jednostkach, których eksploatacja potrwa co najmniej 40 lat. Stąd też bierze się zawrotna suma całego przedsięwzięcia, sięgająca 50 mld dol.

Atomowe ambicje wyspiarzy

RAN potrzebuje nowych okrętów dla zwiększenia efektywności. Tradycyjny napęd dieslowsko-elektryczny pozwala użytkowanym obecnie jednostkom na 11-dniowe patrole. W teorii, reaktory jądrowe stworzą możliwość nieograniczonego w czasie rejsu. Biorąc pod uwagę czynnik ludzki i mechaniczny (zmęczenie załogi i zużycie podzespołów), realne staną się 2,5-miesięczne wyprawy. Co ważne, realizowane bez konieczności pobierania paliwa, przy większych prędkościach i zasięgach, okrętami cichszymi i wytrzymalszymi. Czy lepiej uzbrojonymi? Zapewne tak, choć trudno na razie o szczegóły. Zapowiedziany zakup nie łamie układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej – kraje nieposiadające takich głowic, mogą dysponować okrętami o napędzie atomowym. Niemniej pośród australijskiej klasy politycznej nie brakuje zwolenników radykalnego zwiększenia potencjału odstraszania. W myśl tej idei, okręty powinny móc wystrzeliwać pociski manewrujące z ładunkami jądrowymi.

Samo posiadanie „nośników” nie jest jednoznaczne ze statusem atomowego mocarstwa. Niemieccy piloci od dekad szkolą się w zrzucaniu „atomówek”, choć RFN takiej broni nie ma w arsenale. Program „nuklearnej partycypacji” służy zwiększeniu puli wyszkolonych załóg, będących w dyspozycji NATO – i mimo kontrowersji, wciąż jest kontynuowany. Podobnie należy spojrzeć na australijskie zabiegi, tym uważniej, że okręty z opcją atomowych pocisków to nie jedyny pomysł wpływowych polityków. W Australii coraz częściej mówi się też o nabyciu amerykańskich samolotów B-21. To bombowce strategiczne (nadal w fazie testów), o międzykontynentalnym zasięgu. Oba te „nośniki” – choć po prawdzie także każdy z osobna – wyposażone w bomby i pociski jądrowe, zasłużyłyby na miano „game changerów” w południowo-wschodniej Azji i Oceanii. Nic dziwnego więc, że zapowiedź Canberry dotycząca kupna okrętów wzburzyła Pekin. Chińska propaganda określiła te plany jako wrogie i wymierzone w interesy Państwa Środka.

Eliminacja dużego gracza

Bo takimi w istocie są. Kwestia okrętów to jedynie fragment porozumienia, zawartego 15 września br. przez Australię, Wlk. Brytanię i USA. Nosi ono nazwę AUKUS (od ang. Australia, United Kingdom, and the United States) i zakłada szereg działań zwiększających zachodnią obecność wojskową na Pacyfiku. Poza rozbudową „zdolności podwodnych” członków paktu, umowa przewiduje współpracę w zakresie cyber-wojny oraz uderzeń dalekiego zasięgu. Są w niej też zapisy dotyczące utrzymywania i rozwoju „infrastruktury obrony jądrowej”. Wspólne oświadczenie australijskiego premiera Scotta Morrisona, brytyjskiego szefa rządu Borisa Johnsona i prezydenta USA Joe Bidena nie wymieniło z nazwy żadnego kraju-przeciwnika. Brudną robotę wykonali anonimowi współpracownicy polityków, którzy już bez ogródek zapewniali media, że AUKUS ma na celu przeciwdziałanie wpływom Chin w obszarze Indo-Pacyfiku. Chiński ekspansjonizm od dawna definiowany jest jako zagrożenie dla Waszyngtonu i, w mniejszej skali, Londynu. Canberra przez lata lawirowała pomiędzy Pekinem a Zachodem. Chiny są największym partnerem gospodarczym Australii, na kontynencie mieszka 650 tys. Australijczyków chińskiego pochodzenia. Jednoznaczny kierunek na anglosaską wspólnotę oznacza, że rząd Australii postawił bezpieczeństwo nad ekonomię.

I działa przy tym bezkompromisowo. Zapowiedź kupna ośmiu atomowych okrętów podwodnych wywołała szok w Paryżu. Tym samym bowiem Australijczycy zerwali umowę z Francuzami, w 2019 r. nazwaną „militarnym kontraktem stulecia”. Finalnie opiewał on na sumę niemal 60 mld euro i przewidywał zbudowanie aż 12 tradycyjnie napędzanych okrętów podwodnych. Co istotne, Francuzi posiadają odpowiednie know-how i byliby w stanie zaproponować Australijczykom budowę jednostek wyposażonych w napęd jądrowy. Canberra wybrała jednak opcję amerykańsko-brytyjską, o czym Paryż dowiedział się w ostatniej chwili przed podpisaniem paktu AUKUS. I właśnie ów styl zerwania umowy szczególnie mocno ubódł prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Do tego stopnia, że Paryż odwołał „na konsultacje” ambasadora w Stanach Zjednoczonych – postrzeganych jako główny sprawca zamieszania – i Australii. Nad Sekwaną mówi się wręcz o „zdradzie Waszyngtonu” i o dramatycznym schłodzeniu relacji Francji z USA. Ów ton wynika z faktu, że nie chodzi „tylko” o okręty i utracone miliardy zysków.

Europejska potrzeba jedności

Francja, jakkolwiek istotnie osłabiona po II wojnie światowej, nigdy nie wyrzekła się mocarstwowych ambicji. Konsekwentnie budowała potęgę armii, dużą wagę przykładając do możliwości ekspedycyjnych. W efekcie, francuskie siły zbrojnie to dziś niekwestionowany europejski lider, zdolny do operowania w najdalszych zakątkach globu. Z uwagi na ekonomiczne znaczenie Indo-Pacyfiku oraz historyczne uwarunkowania, francuska „projekcja siły” dociera i tam. Gigantyczna umowa z Canberrą wpisywała się w te działania, stwarzając naturalne podglebie dla ściślejszych relacji polityczno-wojskowych. Teraz – w ocenie Paryża – wszystko trafił szlag. Jak na razie nie wiadomo, w jakim kierunku podąży prezydent Macron. Czy przełknie żabę i przyłączy się do Anglosasów? Poszuka innych sojuszników w regionie? A może zdecyduje się na samodzielną konfrontację z Chinami? Niezależnie od wybranej opcji, już dziś nie brak opinii, że policzek wymierzony Francuzom będzie rezonował także w Europie. Paryż utwierdził się w przekonaniu, że USA zdolne są wywinąć świństwo zaprzyjaźnionemu państwu. I że przenoszą uwagę na Daleki Wschód, przygotowując się do wojny z Chinami. „Europa potrzebuje większej jedności i własnej armii, bo zdani jesteśmy sami na siebie” – mogą od teraz jeszcze mocnej przekonywać francuscy politycy.

Możliwe są także inne skutki australijskiej wolty. Po pierwsze, Rosja i Chiny mogą pójść drogą USA i Wlk. Brytanii – i podzielić się własnymi technologiami, do tej pory zastrzeżonymi dla atomowych mocarstw. Po drugie, antychiński sojusz łączy Amerykę także z Japonią i Koreą Płd. Oba kraje dysponują potężniejszymi budżetami obronnymi niż Australia – szybciej i łatwiej byłby w stanie opanować tajniki budowy atomowych okrętów podwodnych. Ich jednak Waszyngton nie wybrał do współpracy. Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy na mapie – oba kraje leżą za blisko Chin, nie potrzebują dalekosiężnych jednostek o napędzie jądrowym. Ale w obu rośnie liczba zwolenników posiadania „atomowego asa w rękawie”. W obu istnieje zaplecze naukowo-techniczne, zdolne w ciągu kilku-kilkunastu lat wyprodukować własną broń jądrową. Atomowe ambicje Australii i pierwszy krok w ich kierunku (zakup okrętów), mogą sprawić, że Koreańczycy i Japończycy poczują się zmuszeni do podkręcenia wyścigu zbrojeń. Canberrę, Seul i Tokio łączą przyjazne relacje, ale sojusze się zmieniają, a współczesne systemy uzbrojenia służą przez długie dekady. I w Japonii, i w Korei Płd, stacjonują amerykańskie wojska – jako gwarant bezpieczeństwa przed zakusami Korei Płn. i Chin. Problem w tym, że sojusznicza wiarygodność USA mocno w ostatnim czasie ucierpiała. A to sprzyja myśleniu o konieczności samodzielnego poradzenia sobie w razie problemów. Koreańczykom będzie prościej – Seul właśnie ujawnił, że dysponuje pociskami balistycznymi wystrzeliwanymi z okrętów podwodnych. Póki co przenoszą one konwencjonalne głowice…

—–

Nz. Australijskie konwencjonalne okręty podwodne typu Collins/fot. Royal Australian Navy

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 40/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(bez)Sens

Świat nadal rozwodzi się nad okolicznościami i skutkami klęski Zachodu w Afganistanie. Z uwagi na nasze zaangażowanie militarne, podobne dyskusje toczone są również w Polsce. Większość opiera się o błędne wyobrażenia na temat charakteru działań Wojska Polskiego. Z jednej strony, wciąż pokutuje mit misji pokojowej, z drugiej, wyłania się obraz przypominający kadry z rosyjskiego filmu „9. Kompania”. Tymczasem codzienność „polskiego Afganistanu” ani nie sprowadzała się do dystrybucji pomocy humanitarnej, ani też nie była naznaczona częstymi, spektakularnymi starciami. Na czym więc polegała służba naszych żołnierzy i w jakich przebiegała warunkach? Czy pod Hindukusz wysyłano ochotników, ilu, i za jakie pieniądze? I wreszcie, jak ginęli i w jakich okolicznościach odnosili rany wojskowi z Polski?

W czasie największego zaangażowania – w latach 2010-11 – Wojsko Polskie utrzymywało w Afganistanie kontyngent liczący 2600 osób. Drugie tyle przygotowywało się do misji w kraju, słaliśmy bowiem żołnierzy do Azji na półroczne tury. „Letnia” zaczynała się w kwietniu, „zimowa” w październiku. Rotacje nie odbywały się płynnie, proces wymiany personelu co rusz się blokował. Polska nie dysponowała (nadal nie dysponuje) lotnictwem transportowym, zdolnym do działań o charakterze strategicznym, międzykontynentalnym. W tym zakresie zdani byliśmy na Amerykanów, a ci, często, mieli własne priorytety. W efekcie, zdarzały się tygodnie, kiedy w Afganistanie przebywało znacznie więcej żołnierzy niż by to wynikało z oficjalnego stanu osobowego bieżącej zmiany. „Korek” największych rozmiarów utworzył się wiosną 2010 r. Zamieszanie wywołane katastrofą smoleńską oraz warunki atmosferyczne (erupcja wulkanu na Islandii na wiele dni zamknęła korytarze powietrzne nad Europą), sprawiły, że wojskowi z VI zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) wracali do kraju ponad miesiąc.

Większość pechowców przedostatni etap podróży spędzała w bazie Manas w Kirgistanie – dzierżawionej przez NATO na użytek afgańskiej misji. Daleko od domu, ale też z dala od „teatru działań wojennych”, który każdej wiosny stawał się areną rozkręcającej się spirali przemocy. Jedną ze specyficznych cech afgańskiej wojny było bowiem jej sztywne powiązanie z kalendarzem. Zimą mocno spadała aktywność rebeliantów. Bo twarda ziemia utrudnia zakładanie min-pułapek, śnieg poruszanie się, a niska temperatura wyganiała z prowizorycznych kryjówek. Oczywiście, nie oznaczało to całkowitego wygaszenia walk, zwłaszcza że druga strona starała się uniemożliwić talibom zimowy odpoczynek i przegrupowanie. Generalnie jednak ci – wchodząc w „hibernację” na przełomie listopada i grudnia – „rozkręcali się” dopiero w okolicach Nowego Roku. Z tym że mowa tu o lokalnym kalendarzu i święcie Nowruz, które wedle naszych rachunków przypada na 21 marca. Dowództwo WP także zaakceptowało reguły pór roku – na „zimowe” zmiany wysyłano kontyngenty budowane w oparciu o słabsze jednostki. Elitarne formacje naszego wojska – przede wszystkim oddziały powietrznodesantowe – zawsze obstawiały „lato”.

Jedno z największych oszustw

Podstawowym zadaniem Polaków było sprawowanie kontroli nad prowincją Ghazni. Przez region przebiegała autostrada łącząca Kabul z Kandaharem, najważniejszy w Afganistanie trakt, którego drożność miała znaczenie zarówno dla wojska, jak i ludności cywilnej. Talibowie regularnie go minowali, urządzali zasadzki, stawiali własne posterunki, na których pobierali myto od cywilów. Tamtędy szły też ich własne transporty z opium i bronią. „Bitwa o hajłej” (od ang. highway – autostrada) oraz jego odnogi angażowała dużą część polskiego kontyngentu. Ale istotna była również demonstracja siły w miasteczkach i wioskach prowincji. Krajem administrowały lokalne struktury, jednak w zakresie bezpieczeństwa w dużej mierze polegały one na siłach koalicji. Mówiąc wprost, przez lata ostatecznym gwarantem władzy Kabulu nad regionem był polski żołnierz. Gwarantem nierzadko iluzorycznym, bo liczący maksymalnie 2,6 tys. osób kontyngent, choć wsparty tysiącem Amerykanów, nie był w stanie upilnować częściowo górzystego obszaru o powierzchni 23 tys. km kw. (to prawie dwa razy więcej niż województwo śląskie). Wioski, w których za dnia zjawiali się Polacy, nocą nawiedzali talibowie. Tak naprawdę o kontroli można było mówić wyłącznie w miejscach, w których obecność Polaków miała stały charakter. Takimi obszarami były… bazy.

Uwikłanie w politykę – związane z koniecznością zabezpieczenia miejscowych struktur władzy – oznaczało także udział w niechlubnych przedsięwzięciach. „Mamy znów obstawiać tę farsę!?” – taka była reakcja żołnierzy na wieść o tym, że w październiku 2009 r. odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich w Afganistanie. I w związku z tym opóźni się rotacja kontyngentu – by głosowanie ochraniali ludzie, którzy znali teren od kilku miesięcy. Rozeźlonych wojaków zapewniano wtedy, że wrócą do domów w terminie, a druga tura – jeśli w ogóle dojdzie do skutku – przeprowadzona zostanie wiosną. Po pierwszej w polskich bazach pozostał niesmak, nasze wojsko brało bowiem udział w jednym z największych oszustw początku wieku. Afgańczycy, głownie zwolennicy ówczesnego prezydenta Hamida Karzaja, fałszowali głosy na potęgę. On sam w wywiadzie dla jednej z francuskich agencji przyznał, że w młodej demokracji oszustw uniknąć się nie da. A zatem i w „polskiej” prowincji frekwencja wyniosła niemal sto procent. Ba, niejednokrotnie była wyższa niż liczba uprawnionych do głosowania. W punktach wyborczych mężczyźni nagminnie oddawali głosy za kobiety, a do komisji trafiały niezłożone karty do głosowania. Pytanie, jak przedostawały się przez otwory w urnach, byłoby oczywiście nie na miejscu…

Za równie „niegrzeczne” uznano moje dociekania z jesieni 2010 r., kiedy zorientowałem się, że gubernator prowincji Ghazni regularnie gości u siebie przywódców rebelii. Afgańczycy w swoim stylu – w trakcie wielogodzinnych, wypełnionych dygresjami rozmów – usiłowali się dogadać. Co na to Polacy? Nie przeszkadzali. Czasami wręcz dyskretnie zabezpieczali przejazdy talibskich przywódców. Takie działania wynikały z dyrektyw dowództwa ISAF (ang. International Security Assistance Force – Międzynarodowe Siły Wsparcia), które już na przełomie 2009 i 2010 r. uznało, że tylko wchłonięcie w legalny system części ruchu oporu może zakończyć wojnę. „Ale tym, którzy bezpośrednio odpowiadają za śmierć naszych żołnierzy, nie odpuścimy” – usłyszałem w dowództwie PKW. Te słowa, choć brzmiały groźnie, w istocie były dowodem porażki. Nikt już wtedy (!) nie mówił o nowym Afganistanie, równych prawach dla kobiet, demokracji. Po kilku latach podjazdowej wojny wielki sojusz skupił się na odławianiu ewidentnych łajdaków.

„Szwadrony śmierci”

Zajmowały się tym jednostki specjalne – TF-49, utworzona na bazie żołnierzy Gromu, i TF-50, w skład której wchodzili komandosi z Lublińca. Polowanie na ludzi pokroju Mullaha Janana, Bashira Ahmada czy Abdula Manana wpisane było w strategię określaną mianem capture or kill (ang. dopaść lub zabić). Pierwszy z mężczyzn był odpowiedzialny nie tylko za planowanie i organizowanie ataków na żołnierzy ISAF – to on stał za porwaniem i zabójstwem kilku afgańskich inżynierów w 2008 r. Kilka dni przed zatrzymaniem Janan zastrzelił dwóch pracowników prywatnej firmy afgańskiej, zajmującej się eskortą i konwojami. Z kolei Bashir Ahmad specjalizował się w konstruowaniu min-pułapek. Abdul Manan, odpowiedzialny za liczne ataki na Polaków, był też współorganizatorem porwania kilkudziesięciu południowokoreańskich wolontariuszy w lipcu 2007 r. Warto przypomnieć, że wówczas – w wyniku żądań porywaczy – rząd Korei Płd wycofał z Afganistanu część swoich wojsk. Manan, w alternatywnej administracji talibskiej, pełnił funkcję głównego sędziego dla prowincji Ghazni.

Wspomniana trójka – tak jak setki talibskich dowódców różnego szczebla – znajdowała się na tzw. JPEL (ang. Join Prioritized Effective List – priorytetowej liście celów), która wyznacza ramy operacji capture or kill. Jej tworzeniu przyświecało przekonanie, że likwidacja bądź uwięzienie wskazanych osób doprowadzą do przynajmniej częściowego paraliżu rebelianckich struktur. Bo miejsca dotychczasowych komendantów będą zajmować coraz mniej doświadczeni ludzie. Taka argumentacja brzmiała logicznie, choć sama strategia zdobyła wielu przeciwników. Zachodnie media donosiły o zabijaniu cywilów, przez pomyłkę wciągniętych na JPEL. Co bardziej radykalne tytuły nazywały przeznaczone do realizacji tych zadań oddziały „szwadronami śmierci”.

Znacznie mniej kontrowersji budziły działania szkoleniowe, w teorii nakierowane na stworzenie wydolnych afgańskich sił bezpieczeństwa. Zwłaszcza po 2010 r. – kiedy NATO ogłosiło, że nie zamierza tkwić w Afganistanie po wsze czasy – nadano im priorytetowy charakter. Wraz z końcem 2014 r. Afgańczycy mieli przejąć obowiązki sił ISAF – i tak też się stało. Misję formalnie rozwiązano, zachodnie oddziały w znakomitej większości wróciły do domów. Ale kilkanaście lat temu była to pieśń przyszłości. By scenariusz wycofania uczynić możliwym, także w ramach polskiego kontyngentu powołano zespoły OMLT (ang. Operational Mentor and Liaison Team – Zespoły Doradczo-Łącznikowe) i POMLT (Police… – Policyjne…). Afgańskie jednostki – mimo niedostatków – zaliczały certyfikacje. Panowało przekonanie, że jakoś dadzą sobie radę. Patrząc z perspektywy czasu – gdy wiemy już, jak marnej jakości okazały się armia i policja w konfrontacji z talibami – proces szkolenia (i wyposażania) można uznać za największą składową porażki NATO. A dodajmy dla porządku – w sumie koalicja przeznaczyła na ten cel 80 mld dol.

Zyski i straty

A skoro jesteśmy przy finansach. Misja w Afganistanie kosztowała polski budżet – w zależności od roku – od 300 mln do miliarda zł. Łącznie z pieniędzy polskiego podatnika wydano 6,5 mld zł. Projekty pomocowe i humanitarne angażowały najwyżej kilkadziesiąt osób z konkretnej zmiany, wydawano na nie po 20 mln zł rocznie. Patrząc całościowo, było to 120 mln zł. Zestawienie kosztów operacji militarnych oraz działań, jak mówią wojskowi, „o charakterze niekinetycznym”, nie przeszkadzało politykom mówić o misji stabilizacyjnej czy wręcz pokojowej.

I misji ochotniczej. Tak zwane oświadczenia woli, potwierdzające dobrowolność decyzji o wyjeździe, od początku były fikcją. „Spróbuj się nie zgodzić, to ciekawe, czy przedłużą ci kontrakt…?” – pytał retorycznie wielokrotny „misjonarz”, gdy zimą 2009 r. rozmawialiśmy o sprawie. Nie znaczy to, że mieliśmy do czynienia z powszechnym przymusem – większość wojskowych wyjeżdżała z własnej woli. „Pojechałem, bo taki był rozkaz, bo jechali koledzy, bo kariera, przygoda, chęć sprawdzenia się”, mówiono. Bo wreszcie „niezła kasa”. Jaka? Zakładając maksymalne stawki – od 10 tys. zł w przypadku szeregowca do ponad 21 tys. zł dla generała. Do tego pensja w kraju oraz darmowy wikt, opierunek i kwaterunek. Porównując do średnich zarobków w Polsce, nawet obecnych – dużo. Ale czy te korzyści warte były ponoszonej ceny?

W 2009 r. ponad 60% zabitych żołnierzy ISAF padło ofiarą improwizowanych ładunków wybuchowych (ang. improvised explosive device, IED). Był to najwyższy podczas całej afgańskiej wojny wskaźnik zgonów wywołanych IED. Wcześniejsze i późniejsze statystyki dotyczące zabitych z powodu min-pułapek oscylowały w granicach 50% wszystkich zgonów. IED wykonywano z bomb, pocisków czy granatów, bądź tworzono od podstaw z materiałów wybuchowych, z wykorzystaniem rozmaitych nośników: wiader, garnków, rur itp. Zamaskowane, najczęściej wkopane w ziemię, detonowały pod wpływem nacisku lub poprzez zdalne odpalenie – z użyciem kabla i wiązki elektrycznej bądź fal radiowych. Wśród Polaków przyjęła się nazwa „ajdik”, będąca spolszczeniem akronimu IED. „Ajdiki” zabiły 31 naszych żołnierzy, co odpowiada 70% wszystkich strat.

Śmiertelna profesja

Większość polskich ofiar IED zginęła w pojazdach, których nie projektowano z myślą o przetrwaniu wybuchu miny-pułapki. Wozami, które z założenia miały lepsze możliwości w tym zakresie, były różnego rodzaju MRAP-y. Istotę ich unikalnej konstrukcji stanowiło podwozie w kształcie litery „V”, które powodowało, że znaczna część energii wybuchu rozchodziła się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty – w tym polski – dysponowały kilkoma typami takich pojazdów. I choć zasadniczo wozy te ocaliły życie wielu żołnierzy, i one zawodziły. 21 grudnia 2011 r. wybuch IED zabił całą 5-osobową załogę jednego z MRAP-ów. W historii afgańskiej misji była to największa jednorazowa strata Wojska Polskiego.

Nie wszyscy ginęli od razu. Trafiony elementem zniszczonego pojazdu w głowę Artur Pyc w maju 2009 r. został ewakuowany z Afganistanu. Zmarł w Polsce, trzy miesiące później. Z dala od pola walki umierał też Paweł Staniaszek. 9 października 2009 r. ubezpieczał konwój logistyczny, gdy doszło do eksplozji „ajdika”. Na miejscu zginęli saperzy Radosław Szyszkiewicz i Szymon Graczyk, a czterech żołnierzy zostało rannych. Jadący na wieżyczce jako strzelec Staniaszek stracił nogi (zmiażdżone po przewróceniu się MRAP-a). Przez wiele miesięcy leczono go w amerykańskim szpitalu w Ramstein i w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie. W marcu 2011 r. znów trafił do WIM, gdzie zmarł kilkanaście dni później. Bezpośrednią przyczyną śmierci osłabionego organizmu było zapalenie płuc.

W opisanym zdarzeniu kryje istotna prawda o afgańskim konflikcie, który był przede wszystkim minową wojną. „Ajdiki” mogły kryć się wszędzie: pod mostkiem, przez który musiał przejechać patrol, w stercie kamieni na poboczu, w leżących tam zwłokach psa czy osła. Każdy z takich punktów musieli sprawdzić saperzy, zanim kolumna ruszyła dalej. Tymczasem talibowie znali wartość saperów i na nich polowali. Często „ajdiki” miały skomplikowaną konstrukcję – jeden krył się pod drugimi, niektóre wystawiano na wabia, tylko po to, by wciągnąć żołnierzy w pole rażenia właściwych ładunków. W efekcie, co trzeci poległy w Afganistanie żołnierz był saperem, choć stanowili oni zaledwie ułamek poszczególnych kontyngentów.

—–

Nz. Polski patrol na ulicach Ghzni, jesień 2010/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 39/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Upadek

Jesienią 2001 r., w przededniu inwazji na Afganistan, do Moskwy udała się z tajną misją grupa urzędników brytyjskiego ministerstwa obrony. Rząd w Londynie, który popierał Waszyngton i zapowiedział pełne wsparcie dla amerykańskich działań militarnych, zwrócił się do Rosjan z prośbą o radę. „Nie chcemy powtórzyć waszych błędów”, deklarowali Brytyjczycy, odnosząc się do zakończonej klęską radzieckiej interwencji z lat 1979-1989. Jak pisze Deborah Haynes z telewizji Sky News, gospodarze nie owijali w bawełnę. „Dokonujecie tak samo złego wyboru jak my”, ostrzegali. „Wejdziecie do Afganistanu, wielu z was zginie, a okoliczności i tak zmuszą was do odwrotu. Dla nas to będzie dobre, więc… jak możemy wam pomóc?”. Dziś w Foreign Office wspomina się tę historię z gorzką świadomością ich proroczego charakteru. I ze złością, że Wielka Brytania dała się wmanewrować USA w konflikt zakończony spektakularną klęską.

Kreml wstrzymuje się z komentarzami typu „a nie mówiliśmy”, lecz rosyjska prasa w najlepsze dworuje sobie z Zachodu i NATO. Szczególnie popularny wątek dotyczy trwałości struktur państwowych pozostawionych przez interwentów. Rząd Muhammada Nadżibullaha funkcjonował jeszcze trzy lata bez wsparcia Moskwy, prozachodni gabinet Aszrafa Ghaniego upadł po trzymiesięcznej ofensywie talibów. Co więcej, towarzyszyły temu dramatyczne sceny na lotnisku w Kabulu, których zapis – w postaci zdjęć i filmów, niekiedy wyjątkowo drastycznych – masowo dystrybuowały w mediach społecznościowych rosyjskojęzyczne profile. Dla Rosjan brutalnie obnażona słabość Zachodu nie stanowi powodu do zmartwień – wręcz przeciwnie. Warto również zauważyć, że gorzki finał 20-letniej interwencji NATO koi rosyjskie kompleksy wynikłe z własnej porażki w Afganistanie. Daje asumpt do opinii, że „w naszym przypadku aż tak źle nie było”.

Tymczasem jeszcze 8 lipca br. Joe Biden, ogłaszając harmonogram wycofywania sił USA z Afganistanu, tryskał optymizmem. Zapowiedział, że operacja zakończy się do 31 sierpnia, i nie przewidywał większych problemów. Gdy zapytano go – odwołując się do doświadczeń weteranów z Wietnamu – czy nie widzi podobieństw do sytuacji z 1975 r., odparł pewnie: „Zero. Możliwości talibów nie da się porównać do Wietnamu Północnego. Nie zobaczymy ludzi podnoszonych z dachu ambasady Stanów Zjednoczonych w Kabulu”. Minęło kilka tygodni i świat obiegły obrazy przypominające Sajgon sprzed 46 lat. Były na nich także śmigłowce startujące z dachu amerykańskiego przedstawicielstwa. Co poszło nie tak? Dlaczego prozachodni reżim rozpadł się jak domek z kart? Co dalej z Afganistanem i jego mieszkańcami? Jakim cudem natowska machina dała się zaskoczyć talibom, w wyniku czego doszło do panicznej ewakuacji Europejczyków, Amerykanów i współpracujących z nimi Afgańczyków? Jak blamaż USA wpłynie na geopolitykę?

Głodny żołnierz nie będzie walczył

W kwietniu br. sytuacja wyglądała zgoła inaczej – talibowie panowali nad jedną piątą Afganistanu, głównie na prowincji. Wydarzenia nabrały dynamiki na początku sierpnia, kiedy talibskie oddziały zaczęły zajmować – wszędzie bez walki bądź przy symbolicznym oporze armii i policji – wielkie miasta i otaczające je dystrykty. 11 sierpnia rząd w Kabulu formalnie sprawował władzę już tylko w centrum kraju (mniej więcej na 20% powierzchni) i w stolicy. Ta upadła cztery dni później, a wraz z nią wianuszek okołostołecznych dystryktów. Po 15 sierpnia jedynym wolnym od islamskich fundamentalistów regionem pozostaje Pandższir – słynna prowincja, której nie udało się zająć ani armii radzieckiej, ani talibom w czasach ich pierwszych rządów w latach 1996-2001. Z dostępnych informacji wynika, że nowi-starzy władcy Afganistanu negocjują poddanie Pandższiru z synem legendarnego Ahmada Szaha Masuda. Na razie trudno przesądzić, jaki będzie efekt tych rozmów, choć nie brakuje opinii, że region, jak w 2001 r., po rozpoczęciu amerykańskich nalotów znów stanie się rozsadnikiem antytalibskiej rebelii.

Co znamienne, Pandższir ostał się nie dzięki siłom rządowym, ale za sprawą milicji dowodzonej przez Masuda Juniora. ANA (ang. Afghan National Army) i ANP (ang. Afghan National Police) i tam zawiodły.

– Myślałem, że wojsko będzie dłużej się opierać – przyznaje gen. Waldemar Skrzypczak, dowódca wojsk lądowych i wiceminister obrony w czasach największego zaangażowania Polski w operację w Afganistanie. – Ale czy jestem szczególnie zaskoczony? Tak spektakularna dezorganizacja to typowe zjawisko dla muzułmańskich armii. Nie ta dyscyplina, nie to morale. Przypomina mi się 8. dywizja iracka, która w 2004 r., podczas powstania As-Sadra, koncertowo poszła w rozsypkę – mówi wojskowy, który dowodził polskim kontyngentem w Iraku. Po czym wskazuje kolejny czynnik. – Do afgańskich sił bezpieczeństwa brano jak leci, bez należytej weryfikacji. I ANA, i ANP, były do spodu zinfiltrowane przez talibów. Poza tym nie wierzę w raportowane przeszło 300-tysięczne stany osobowe. Moim zdaniem niemała część personelu afgańskich sił zbrojnych to były martwe dusze, za które dowódcy pobierali żołd.

Marcin Krzyżanowski, niegdyś konsul RP w Kabulu, zwraca uwagę na sposób, w jaki NATO przez lata budowało siły zbrojne Afganistanu.

– Nie stworzono logistyki ani lotnictwa z prawdziwego zdarzenia – twierdzi były dyplomata. – A mówimy o kraju ponad dwa razy większym od Polski, górzystym, gdzie realnie tylko mosty powietrzne są w stanie zapewnić sprawne funkcjonowanie wielu garnizonów. Skutki? Opłakane. Brak amunicji, żywności, zapasów. A przecież głodny i bezbronny żołnierz nie będzie walczył. I nie walczył.

– Chłopcy z ANA i ANP byli nieźli do szczebla kompanii (ok. 100 ludzi – przyp. MO) i zadań typowo wartowniczych, porządkowych. O wojowaniu pojęcie miała może dziesiąta część sił bezpieczeństwa, którą rząd w Kabulu traktował jak straż pożarną. Tych chłopaków przez ostatni rok zajechano – mówi pozostający w służbie czynnej pułkownik WP, weteran afgańskiej misji. – Reszta wojska i policji lepiej znała się na braniu narkotyków niż na konserwacji broni.

Przepis na nieuniknioną katastrofę

Armia i policja nie działały w próżni, ale w warunkach stworzonych przez polityków – zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Wskazując na „grzechy” tych pierwszych, Marcin Krzyżanowski skupia się na cechach osobowości prezydenta Ghaniego.

– Dążąc do pełni władzy, zraził do siebie warlordów, dawnych komendantów mudżahedinów – wyjaśnia były konsul. – Odciął od funduszy ich prywatne armie, których wsparcia w decydującym momencie zabrakło rządowemu wojsku. Gdy wreszcie sypnął groszem, na niewiele to się zdało, bo jednocześnie uwikłał się w spory kompetencyjne. Sam chciał kontrolować te oddziały, gdyż bał się, że wzmocnieni komendanci zagrożą jego pozycji.

Ghaniemu nie po drodze było też z lokalnymi starszyznami, co w wymiarze militarnym oznaczało rezygnację ze wsparcia lokalnych milicji. Ambitny polityk uznał, że państwo może sobie pozwolić na narzucanie woli tradycyjnym strukturom władzy. I przeliczył się, bo wioskowe starszyzny – jak Afganistan długi i szeroki – nie akceptowały jego dekretów i zwróciły się ku talibom.

– Nie bez znaczenia są też okoliczności i styl, w jakich prezydent uciekł z kraju – przekonuje były pracownik polskiego przedstawicielstwa. – Ghani nie dość, że nie wynegocjował z talibami porozumienia pokojowego, to jeszcze zostawił po sobie pustkę polityczną i chaos. Wcześniej, myśląc o własnych interesach, otoczył się marnym zapleczem, ziomkami bez kompetencji, którzy wobec determinacji talibów mogli tylko bezradnie rozłożyć ręce. Dodajmy do tego świętą trójcę afgańskiego nieszczęścia – korupcję, nepotyzm, konflikty etniczne – i mamy przepis na nieuniknioną katastrofę.

Do której ręce przyłożyli także politycy Zachodu, zwłaszcza Donald Trump. W pędzie do zakończenia wojny – i do uznania, które się z tym wiązało – poprzedni amerykański prezydent popełnił trzy zasadnicze błędy.

– Po pierwsze, nadał talibom podmiotowość, siadając z nimi do rokowań w Katarze w lutym 2020 r. – wymienia Marcin Krzyżanowski. – Tym samym osłabił pozycję afgańskiego rządu, wszystko bowiem działo się za plecami władz w Kabulu. W efekcie koniunkturaliści zaczęli orientować się na talibów. Po drugie, zgodził się na bardzo krótki czas wycofywania wojsk amerykańskich. Kilka dodatkowych miesięcy nie zmieniłoby ogólnego obrazu wojny, ale z pewnością pozwoliłoby uniknąć paniki, z jaką mamy do czynienia po 15 sierpnia. Po trzecie, przystał na drastyczne obniżenie aktywności amerykańskiego lotnictwa, co dało talibom kilkanaście miesięcy względnego spokoju, podczas których rozbudowali wpływy i militarną potęgę. Biden niczego w tej układance nie zmienił, a mógł renegocjować, także przy użyciu argumentów siły.

Pouczający przykład płynął z nieodległej przeszłości.

– Rząd Wietnamu Północnego długo nie zamierzał dogadywać się z Południem – przypomina dr Michał Piekarski, politolog z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Dopiero amerykańskie operacje lotnicze Linebacker I i Linebacker II z 1972 r. zmusiły komunistów do rozmów pokojowych w Paryżu. Co prawda, zawarty w 1973 r. układ między Północą a Południem przetrwał zaledwie dwa lata, ale to już inna historia.

Nie wierzę w oświecony taliban

Gdy media na całym świecie zaczęły nadawać dramatyczne relacje z Kabulu, w Stanach – ale nie tylko – podniosły się głosy o poafgańskiej traumie, która – jak przed laty syndrom powietnamski – niechybnie dopadnie Amerykanów.

– To mało prawdopodobne – stwierdza dr Piekarski. – Wietnam był dla Amerykanów traumą z kilku powodów. Po pierwsze, doniesienia o zbrodniach takich jak My Lai, czy obrazy bombardowanych napalmem wiosek, obalały narrację o armii walczącej w słusznej sprawie. Po drugie, afera „dokumentów Pentagonu” i inne ujawniły, że rządzący okłamywali obywateli. Po trzecie, społeczeństwo było podzielone, powstał ogromny ruch antywojenny, na który nałożyły się konflikty rasowe. Obecnie sytuacja jest odmienna. W Wietnamie walczyli poborowi, w Afganistanie ochotnicy, relatywnie niewielka grupa. Narracja support our troops oznaczała nie tylko wsparcie dla żołnierzy i weteranów, ale także brak otwartego sprzeciwu wobec użycia wojska, zwłaszcza że do Afganistanu wysłano je w następstwie ataku z 11 września. Konsekwencje porażki będą więc odczuwalne dla weteranów i cywilów, którzy byli tam w różnych rolach, ale nie dla społeczeństwa jako całości.

Skutki w takiej skali zapewne poniosą Afgańczycy – i to na wielu polach.

– Straszne jest to, jak wiele broni z magazynów ANA i ANP trafiło w ręce talibów – martwi się gen. Skrzypczak. – Dziś są oni potężni jak nigdy dotąd i już z tego względu liczenie na zmianę status quo jest naiwnością.

– Talibowie nie mają żadnej konkurencji – potwierdza Marcin Krzyżanowski. – Opozycja nie istnieje, warlordowie stracili szacunek. Młody Massud, który jeszcze opiera się w Dolinie Pandższiru, nie porwie za sobą Afgańczyków. Trzeba zatem przyzwyczaić się do sytuacji, w której fundamentaliści rządzą Afganistanem, zwłaszcza że wspiera ich Pakistan. Iran w tej układance się nie liczy, Rosja z talibami się dogaduje. Chiny, mimo kawałka wspólnej granicy, są za daleko, no i nie śpieszą się do wypełnienia luki po Amerykanach. Pekin życzyłby sobie względnego spokoju w Afganistanie, nic więcej. Między bajki można włożyć opinie o chęci pozyskania afgańskich surowców naturalnych. One oczywiście tam są, ale nie ropa i gaz, na których zależałoby Chińczykom. Eksploatacja metali ziem rzadkich czy złóż węgla wymagałby zbudowania od podstaw potężnej infrastruktury, choćby kolei, co w wysokich górach Hindukuszu wiązałoby się z kolosalnymi inwestycjami.

Nowy-stary reżim ma więc zielone światło do działania – jak je wykorzysta? Wróci do zamordystycznego modelu sprawowania władzy, opartego na skrajnie konserwatywnej interpretacji szariatu? Dzień po zajęciu Kabulu talibowie ogłosili amnestię dla pracowników rządu, wzywając ich do powrotu do pracy. Rzucili też obietnicę ulgowego traktowania kobiet.

– Nie wierzę w oświecony taliban – mówi Waldemar Skrzypczak.

Taką samą opinię wyraża Marcin Krzyżanowski, choć zastrzega, że na razie, poza niewiarą, nie ma twardych dowodów.

– Talibowie zachowują się nad wyraz przyzwoicie – komentuje. – Widać, że zabiegają o uznanie części międzynarodowych instytucji i opinii publicznych.

Jak długo wytrwają w tej postawie? W Heracie, w tamtejszym banku i magistracie, już w minionym tygodniu nakazano kobietom wrócić do domów. Lecz wynikało to z faktu, że obie instytucje czekały na nowe wytyczne, nie zaś z już ustanowionego porządku, w którym nie ma miejsca dla pracy kobiet.

Czekają nas dwie fale uchodźców

Niezależnie od tego ekspertów niepokoi sytuacja humanitarna w kraju.

– W pierwszej połowie tego roku pomocy potrzebowało prawie 16 mln Afgańczyków, 42% ludności – wylicza dr Wojciech Wilk, ekspert ONZ i szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). – Pomoc humanitarną niosło 156 organizacji, korzystających z finansowania w wysokości prawie 600 mln dol. rocznie. Państwa i podmioty, które się na nią składały, to głównie USA, Wielka Brytania i Komisja Europejska. Kraje NATO, nie licząc UE, finansowały w 2020 r. dwie trzecie wsparcia humanitarnego dla Afganistanu.

Upadek prozachodniego rządu oznacza brak zainteresowania krajów NATO, co oznaczać będzie drastyczne ograniczenie finansowania działań pomocowych – przewiduje oenzetowski ekspert.

– Rosja czy Chiny nie wypełnią tej luki – nie ma złudzeń Wojciech Wilk. – W 2020 r. Rosja na pomoc humanitarną dla Afganistanu wydała 1 mln dol., Arabia Saudyjska 10 mln. Chiny nie przekazały w ramach systemu ONZ żadnej pomocy. W tym czasie Stany Zjednoczone finansowały działania pomocowe na kwotę aż 226 mln dol.

Zdaniem dr. Wilka rządy państw Zachodu nie utną całkowicie pomocy humanitarnej, by nie narazić się na krytykę.

– W ciągu roku finansowanie dla Afganistanu spadnie od 50% do 80% – szacuje. – Dostępna kwota będzie zbyt mała, aby dostarczyć żywność potrzebującym, wspierać system ochrony zdrowia czy edukacji. Brak finansowania uderzy najpierw w ochronę zdrowia, szczególnie w szpitale. Miliony Afgańczyków będą przymierać głodem, zabraknie pieniędzy na nowe inwestycje w studnie czy inną infrastrukturę wodną. Pod znakiem zapytania może stanąć nawet oczyszczanie wody, gdyż chlor potrzebny do jej odkażania jest także komponentem broni chemicznej (chlor do odkażania wody ma formę stałą, ale nadal jest to materiał niebezpieczny – przyp. MO).

W ocenie dr. Wilka świat powinien przygotować się na dwie fale uchodźców – jedną, która dotrze do krajów sąsiadujących z Afganistanem, a w ciągu kilku tygodni również do Unii Europejskiej. Druga fala będzie rozłożona w czasie, wzbierze, gdy z Afganistanu zaczną uciekać ludzie pozbawieni nadziei na normalność. Skutki?

– Iran już gości ponad milion uchodźców z Afganistanu, więc nowych chętnie skieruje do Turcji, a Turcja do Grecji i do Bułgarii – mówi dr Wilk. – Drugi szlak przerzutowy zapewne będzie prowadzić przez Białoruś, dokąd afgańscy uchodźcy dotrą samolotami z Uzbekistanu, Tadżykistanu i Iranu. Tych zapewne zobaczymy na polskiej i litewskiej granicy.

Prezes PCPM zwraca uwagę, jak ważne jest, by nie skupiać się tylko na pomocy uchodźcom, którzy dotrą do Europy. Realnym sposobem na ograniczenie tej migracji będzie wsparcie tych, którzy pozostali w Afganistanie oraz uciekli do sąsiednich krajów – Iranu, Tadżykistanu i Pakistanu. To tam skieruje swoje wysiłki PCPM – zapowiada już dziś szef organizacji.

Pozycja hegemona niezagrożona

Stany Zjednoczone jeszcze nie zdefiniowały nowej polityki wobec talibów. Nie wiadomo, czy i jak wesprą działania organizacji pomocowych. Na razie Waszyngton rozpalają emocje wynikłe z wizerunkowej klapy, jaką dla imperium stanowią dramatyczne wydarzenia w Kabulu. Postawiony pod ścianą Joe Biden wziął się do… naprawiania historii. W wygłoszonym 17 sierpnia przemówieniu podkreślił, że celem USA nigdy nie było stworzenie scentralizowanej demokracji w Afganistanie, a jedynie zapobieganie atakom terrorystycznym.

– Daliśmy radę zmniejszyć obecność Al-Kaidy, dopadliśmy Osamę bin Ladena – podkreślił. – Wojsko Afganistanu poddało się, a (…) nasi żołnierze nie mogą ginąć na wojnie, w której nie chcą walczyć sami Afgańczycy – dodał.

W tej ostatniej kwestii trudno nie przyznać mu racji, ale nie sposób zapomnieć setek deklaracji i tonu dyskusji medialnych, wedle których Zachód zamierzał udemokratycznić Afganistan. Czy fakt, że ów proces zakończył się niepowodzeniem, wpłynie na pozycję USA?

– Amerykanie nie ponieśli klęski w otwartym starciu, a ich potęga wojskowa to przede wszystkim arsenał jądrowy i konwencjonalny, przeznaczony do odstraszania i walki z siłami zbrojnymi innych państw – zauważa dr Michał Piekarski. – Afganistan nie był strategicznie ważny dla Amerykanów, więc redukcja zaangażowania, a potem wycofanie się, nie mają dużego wpływu na rywalizację wielkich mocarstw. Medialnie argument o porzuceniu Afgańczyków będzie używany, tak jak kiedyś mówiono o Wietnamie, i będą po niego sięgać Rosjanie czy Chińczycy. Ale ma on ograniczone znaczenie, gdy uświadomimy sobie, że to USA dysponują najsilniejszym lotnictwem i marynarką wojenną. W dodatku użycie tych sił to nie to samo, co wysyłanie kolejnych zmian brygad piechoty w góry czy na pustynię, gdzie czekają na nie zasadzki i IED (miny pułapki – przyp. MO), ale działania, w których ryzyko jest niewielkie, a przeciwnikowi można zadać duże straty. W najbliższych czasach, które określane są już wprost jako great power competition (współzawodnictwo wielkich mocarstw), Amerykanie będą więc dalej używać wojska. Będą to krótkie operacje powietrzno-morskie, uzupełniane przez siły specjalne, a nie długotrwałe, lądowe misje stabilizacyjne.

W chwili gdy kończę ów tekst, najważniejszą misją amerykańskiej armii – i całego Sojuszu – pozostaje ewakuacja współpracujących z NATO Afgańczyków. Towarzyszący temu chaos zaskoczył nawet najbardziej wytrawnych obserwatorów działań polityczno-wojskowych.

– Zdumiewa mnie brak zdolności przewidywania – przyznaje gen. Skrzypczak. – Tak trudno było się domyśleć, że tych ludzi trzeba będzie powywozić w bezpieczne miejsca? Dlaczego robi się to w ostatniej chwili? To kompromitujące nie tylko dla nas, ale i dla NATO. Tyle że czego się spodziewać po strukturach, dla których ważniejsze są parady i pikniki?

Szczególnie oburzająco brzmiały przy tej okazji wystąpienia premiera Morawieckiego czy ministra Błaszczaka, gdy pierwszy mówił o współpracownikach polskiego wojska, że „się rozpierzchli”, a drugi zapewniał, że o ewakuację tych osób zadbaliśmy już w czerwcu br. Pod pręgierzem opinii publicznej – ale także w obliczu działań innych państw, które wysłały po „swoich” Afgańczyków samoloty – rząd RP zdecydował się na ewakuację. Szybko jednak wyszło na jaw, że listy sporządzane przez urzędników są dramatycznie niekompletne. Na pomoc ruszyli wolontariusze – osoby na różne sposoby związane z Afganistanem. Emerytowani żołnierze, dawni pracownicy cywilni kontyngentów, dyplomaci, działacze organizacji pozarządowych i dziennikarze. Dzięki ich kontaktom i zaangażowaniu udało się znacznie powiększyć grono osób, które unikną talibskiej zemsty.

Na szczęście talibowie – mimo że otoczyli lotnisko – zdecydowali się nie przeszkadzać w ewakuacji.

—–

Fot. Adam Roik

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 35/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zawód

Safi Landmark Hotel w Kabulu, sierpień 2007 roku.

Koszmarnie drogi przybytek, nawet jak na zachodniego reportera. Szczęśliwie było nas czterech i podzieliliśmy koszty na trzy redakcje (mina pana w recepcji, gdy poprosiliśmy o rozbicie opłat na trzy faktury – bezcenna). Nie chodziło nam o luksus – z Safi po prostu mieliśmy rzut beretem do budynków rządowych. Wrażenie bezpiecznego azylu również było złudne – hotel kilka razy stał się obiektem samobójczych zamachów bombowych.

Ale wtedy tętnił życiem, mieszkała w nim bowiem śmietanka świata muzułmańskiego, robiąca interesy w stolicy odrodzonego Kabulu. Sporo było też biznesmenów z Rosji, czy szerzej, z rosyjskojęzycznego postsowietu. Blichtr, pyszne jedzenie, bezproblemowy dostęp do alkoholu. I internet za free 😉

Nigdy nie miałem złudzeń, że w Afganistanie da się zbudować demokrację na wzór zachodni. Przez większość czasu sądziłem, że idzie o ustanowienie autokracji przyjaznej wobec Zachodu (na wzór Kissingerowskiej maksymy: „skur…, ale nasze skur…ny”). Dla wielu Afgańczyków oznaczało to lepsze życie, nawet w realiach tlącej się talibskiej rebelii. Owszem, był to program minimum, ale pozostawałem realistą.

Aż przyszedł czas, gdy zadałem sobie sprawę, że nawet owo minimum nie jest możliwe. Gdy zimą ubiegłego roku Amerykanie zawarli rozejm z talibami, uznałem, że Afganistan jest stracony. To, co dzieje się obecnie w Kabulu, nie stanowi więc dla mnie zaskoczenia. Lecz mimo wszystko serce trochę boli, bo gdzieś tam, w głębi ducha – jako człowiek Zachodu, który spędził w Afganistanie sporo czasu – czuję, że daliśmy ciała. Że zawiedliśmy tych Afgańczyków, którzy zapragnęli przynajmniej częściowo żyć tak, jak my. Z dala od pręgierza religijnych fundamentalistów.

14 lat temu miałem zgoła odmienne refleksje. Zaimponowała mi żywotność Kabulu, fakt, jak szybko podniósł się z gruzów po wieloletniej wojnie z ZSRR i bratobójczych zmaganiach. Sądziłem, że tak będzie już zawsze. Widokowa winda w Safi stanowiła symboliczny dowód dziejącej się wówczas zmiany. Mknęła ku górze, ciesząc oczy imponującym widokiem wnętrza hotelu.

Dziś są już w nim talibowie…

Fot. Damian Kramski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zakupy

Patrząc z boku, można uznać, że Polska w przyśpieszonym trybie szykuje się do wojny. Zakup tureckich dronów, decyzja o nabyciu amerykańskich czołgów, czy wreszcie umowa na dostarczenie trzech fregat – takiego wzmożenia, w tak krótkim czasie (dwóch miesięcy!), w tej części Europy nie obserwowano od dawna. A i sumy robią wrażenie, chodzi bowiem o ponad miliard złotych na bezzałogowce, 23 mld zł na Abramsy i co najmniej osiem miliardów na okręty. Co więcej, z ministerstwa obrony płyną nieoficjalne informacje, że to nie koniec – że jeszcze w tym roku ma zapaść decyzja o zwiększeniu liczby kupowanych śmigłowców morskich (z 4 do 8) oraz o rozwiązaniu zastępczym dla programu „Orka”. O kupowaniu okrętów podwodnych nie ma mowy – w tym scenariuszu marynarzom będą musiały wystarczyć jednostki wypożyczone w którymś ze skandynawskich krajów. Ów „pomost” zapewni możliwość realizacji zadań do czasu pojawienia się pełnoprawnych okrętów. Kiedy? O tym źródła milczą. Wiadomo za to, że w 2021 r. zakończy się epopeja z pozyskaniem dla WP gąsienicowego transportera opancerzonego. Jako beneficjenta wskazuje się rodzimy przemysł, od lat pracujący nad projektem o nazwie „Borsuk”. Z kopyta ruszy też rozbudowa komponentu lotniczego sił specjalnych – komandosi mają otrzymać 4 kolejne Black Hawki oraz 6 do 8 samolotów bliskiego wsparcia (tu wymienia się produkowane w kraju Bryzy).

Sporo, zwłaszcza gdy dodamy do tego zakupy z minionych trzech lat – samoloty wielozadaniowe F-35, antyrakiety Patriot, wyrzutnie Himars czy pociski manewrujące JASSM. Istotne są również posunięcia w zakresie organizacyjnym – powołanie Wojsk Obrony Terytorialnej, liczących dziś 20 tys. żołnierzy, oraz nowego związku taktycznego wojsk operacyjnych – 18. Dywizji Zmechanizowanej. W medialnych deklaracjach minister obrony Mariusz Błaszczak idzie nawet dalej, zapowiadając, że docelowo armia zawodowa winna liczyć 200 tys. żołnierzy (obecnie nieznacznie przekracza 100 tys. etatów). Czy Polska się remilitaryzuje? Przeciw komu zwieramy szyki? Czy naprawdę je zwieramy? A może to wszystko bujda, nastawiona na propagandowy efekt? Albo plan palcem na wodzie pisany, na przeszkodzie którego stanie tyle niekorzystnych zmiennych, że już teraz lepiej założyć, iż nic z niego nie wyjdzie? Pytań jest znacznie więcej, ale skupmy się na najważniejszych. Szczególnie że nie mówimy już o obronności sensu stricte, a o zabiegach związanych z chęcią utrzymania władzy. „Zbroimy się” – przy jednoczesnej uparcie powtarzanej diagnozie, że poprzednicy nas „rozbrajali” – jest dziś jednym z głównych argumentów legitymizujących PiS. I elektorat weń wierzy, o czym świadczą choćby entuzjastyczne reakcje na zapowiedź zakupu Abramsów.

Czołg na straży bramy

Trudno obronić tezę o „dywersyjnym” – do czego sprowadza się zarzut polityków PiS – rozbrajaniu wojska po 1989 r. Najpoważniejsze redukcje były efektem umów międzynarodowych i wygaszenia zimnej wojny. Wydatki na wojsko przeszły przez fazę zapaści w latach 90., a i później – za rządów PO-PSL – to ze środków MON chętnie wykrajano oszczędności dla budżetu. Wynikało to z ogólnej kondycji finansów i nie przyświecała temu idea osłabienia państwa. Fakt, iż do niej doszło, był niepożądanym skutkiem, choć warto zauważyć, że jednocześnie niemal cała klasa polityczna zabiegała o osadzenie Polski w gwarantujących większe bezpieczeństwo sojuszach (NATO i UE), co ostatecznie się powiodło. Poczyniono także istotne, choć wyspowe, inwestycje, czego najlepszym przykładem zakup 48 sztuk F-16, których wdrożenie oznaczało przeskok generacyjny w siłach powietrznych. Niemniej czas płynął, co w obliczu dynamicznego rozwoju technologii wojskowych doprowadziło do sytuacji, w której aż 80% użytkowanych przez armię systemów i rodzajów uzbrojenia zasługiwało na miano przestarzałych. Tak było jeszcze kilka lat temu, co prowadzi nas do wniosku, że skala zaniedbań wymagała szeroko zakrojonych działań modernizacyjnych. A więc i zakupów.

Jakie wyzwania rodzą taką konieczność? Abramsów dla przykładu potrzebujemy, by rozstawić je między Bramą Smoleńską a Bramą Brzeską – orzekł tuż po ogłoszeniu decyzji o zakupie Mariusz Błaszczak. Ów lapsus stał się powodem krytyki szefa MON, mającego najwyraźniej poważne problemy z geografią polityczną. „Nasze czołgi wjadą na Białoruś?”, dziwili się komentatorzy. Błaszczakowi rzecz jasna nie chodziło o inwazję na sąsiedni kraj – mówił o rozlokowaniu Abramsów na ścianie wschodniej RP, na linii wyjścia ze wspomnianych bram. Kupione w Stanach czołgi mają bowiem chronić nas przed Rosją, dla której Białoruś stanowiłaby zaplecze do ataku. Mniejsza o realność tego scenariusza – w retoryce PiS kwestia rosyjskiego zagrożenia „od zawsze” odgrywała ważną rolę, obawy tego typu podziela bowiem istotna część elektoratu partii. Co więcej, ostatnio na takich samych lękach postanowiła zagrać opozycja, ustami Donalda Tuska, mówiącego o rosyjskich wzorcach w działalności rządu RP („nowy ład” – „ruski ład”). Paradoksalnie wzmacnia to antyrosyjskość jako postawę społeczną, tym razem pośród nie-pisowskiej części wyborców, którzy po takim „przygotowaniu”, łatwiej przełkną decyzję o kosztownym zakupie, wymierzonym w „odwiecznego wroga”.

Bo liczy się wrażenie

Abramsy to faktycznie doskonała broń – żaden rosyjski odpowiednik nie wyjdzie zwycięsko ze starcia z amerykańskim gigantem (T-14 Armata – będąca jakoby lepszym czołgiem – zmaga się z kłopotami „wieku niemowlęcego” i Rosjanie nadal nie są w stanie wdrożyć jej do produkcji seryjnej). Lecz 250 sztuk to zaledwie jedna trzecia potrzeb WP, zaś same czołgi stracą większość atutów, jeśli nie będą elementem zintegrowanej całości. A nie będą – i w tym kryje się niepopularna prawda na temat pisowskich zakupów zbrojeniowych. Jakkolwiek efektowne, umacniają negatywny trend wyspowej modernizacji wojska. Filozofia „tu trochę, tam trochę”, nie poprawia zdolności bojowych armii. Abramsy – bez wsparcia sił powietrznych, bez parasola przeciwlotniczego, solidnej artylerii i wydolnego zaplecza – będą niczym toporek w ręku głuchego ślepca. Jak trafią, to śmiertelnie – najpierw jednak muszą przetrwać, by trafić… Tak naprawdę tylko zakup 32 sztuk F-35 – sporej jak na wdrożenie partii – można uznać za sensowne posunięcie. Byłby nim też – jeżeli się powiedzie – program pozyskania fregat. A reszta? Homeopatyczne zakupy Patriotów nie polepszą znacząco jakości naszej obrony powietrznej, nabycie zaledwie jednego z co najmniej czterech wymaganych dywizjonów Himarsów nie przyniesie skokowego wzrostu zdolności artylerii rakietowej. JASSM-ów kupiliśmy sporo, lecz flotylla ich nosicieli – F-16 – dochodzi do półmetka okresu eksploatacji, a z powodu kondycji reszty sił powietrznych, jest przeciążona zadaniami. Zakup kolejnych maszyn to absolutna konieczność – tymczasem o tym ani widu, ani słychu.

Są za to efekty propagandowe – przekonanie, że władza troszczy się o bezpieczeństwo państwa. Pouczająca w tym zakresie jest historia zakupu Patriotów. Podpisaliśmy umowę na dwie baterie, potrzebujemy dziewięciu, zestawy dotrą do nas za kilka lat – a pośród zwolenników PiS-u i tak panuje przekonanie, że problem „dziurawego nieba” został już załatwiony. Przecież minister Błaszczak wciąż powtarza: „kupiłem”. To samo będzie mówił, stając na tle Abramsa. I to niebawem, gdyż rząd zapewnia, że pierwsze czołgi dotrą nad Wisłę w przyszłym roku, zaś największe dostawy nastąpią w 2023 r. Przypadek? Czołgi zza Oceanu trafią do 18. DZ. Dodajmy do tego WOT, których budowa kuleje nawet po obniżeniu kryteriów zdrowotnych, ale do jesieni 2023 r. powinna się zakończyć. „Uabramsowiona” 18. Dywizja stanie się – przynajmniej na papierze i na wizji – najsilniejszym związkiem taktycznym WP, WOT w pełni „zalegalizuje” swój status rodzaju sił zbrojnych. Będzie zatem PiS mógł użyć w kampanii wyborczej do Sejmu argumentu znaczącego wzmocnienia armii. „Proszę bardzo, oto dwa gotowe produkty”, usłyszymy i trzeba będzie specjalistycznej wiedzy, by móc się zderzyć z taką narracją. A tej pośród zwyczajnych ludzi po prostu brakuje. No i, historycznie patrząc, lubimy świadomość siły własnego państwa, niezależnie od tego, iż zwykle oznacza to uleganie iluzjom.

Ambicje prezesa i generałów

O czym jeszcze mówią nam pisowskie zakupy? Sprawa Abramsów dowodzi, że w partii władzy prysły złudzenia co do możliwości rodzimego przemysłu zbrojeniowego. Ślimacząca się modernizacja czołgów Leopard 2 (do standardu 2PL) i ograniczone remonty T-72, to szczyt możliwości zakładów wchodzących w skład Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Na tej bazie – sprzętowej i inżynierskiej – nie da się stworzyć nowoczesnego projektu czołgu – uznano. Stąd zakup „z półki”, bez offsetu, który zresztą byłby mocno kłopotliwy. Eksploatacja Abramsów nie przełoży się na zdolności polskiej zbrojeniówki, Amerykanie bowiem nie dzielą się w tym przypadku technologią. Świadomi tego związkowcy z PGZ napisali list otwarty do Andrzeja Dudy, wieszcząc, że decyzja o nabyciu Abramsów przyniesie śmierć zakładom zajmującym się produkcją i serwisem broni pancernej. Z odpowiedzią przyszedł minister Błaszczak, zapewniając o dalszym utrzymywaniu w linii wyprodukowanej w Bumarze „rodziny” czołgów T-72/PT-91. PGZ zyskała także wiodącą rolę w projekcie budowy fregat, których kadłuby powstaną w Polsce. Wdrożenie „Borsuka” również pozwoli na pokaźny transfer środków na konta zbrojeniowego koncernu. PiS, z oczywistych powodów, nie pozwoli sobie na zarzut „zarzynania zbrojeniówki”, nawet jeśli oznacza to konieczność podtrzymywania przy życiu nieefektywnych struktur. Nie może też zrazić do siebie – i wyprowadzić na ulicę – załóg, w dużej części stanowiących elektorat partii.

Tymczasem wojsko będzie się głowić, jak obsłużyć trzy „rodziny” sprzętu pancernego – amerykańską, niemiecką i poradziecką. Z których ostatnia – z uwagi na fatalnie niskie parametry – winna niezwłocznie trafić do muzeum. „Dadzą radę”, zdają się mówić politycy, głusi na argumenty wysokich kosztów. W PiS odkryto właśnie, że zbrojenia można finansować ze sprzedaży państwowych obligacji – czołgi zza Oceanu mają być pierwszym, zrealizowanym w ten sposób projektem. O kolejnych, choć bez konkretów, mówił sam Jarosław Kaczyński, który ostatnio wykazuje duże zainteresowanie kwestiami obronności. Z kręgu współpracowników docierają informacje, że prezes pozazdrościł Viktorowi Orbanowi skali i tempa modernizacji sił zbrojnych. Świadom korzyści, zapragnął podobnych sukcesów – i również tym należy tłumaczyć zakupowe wzmożenie. W tle zaś mamy jeszcze typowe dla polityków bagienko – decyzje podejmowane są bowiem poza Andrzejem Dudą, formalnym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Prezydent nigdy nie miał dużych wpływów na wojsko – dość wspomnieć, jak upokarzał go Antoni Macierewicz. Wiadomo, że „prezydencki” szef sztabu generalnego, gen. Rajmund Andrzejczak, był przeciwny Abramsom. Optował za nimi dowódca generalny, gen. Jarosław Mika, uchodzący za człowieka Błaszczaka (i Kaczyńskiego). Nominalnie to Andrzejczak jest pierwszym żołnierzem RP, lecz obywaj oficerowie noszą te same stopnie – czterogwiazdkowych generałów. Zgodnie z zasadą cywilnego nadzoru, w czasie pokoju to MON rządzi wojskiem – realne wpływy gen. Miki są zatem większe niżby to wynikało z hierarchii. Zwłaszcza że za Andrzejczakiem nie stoi silny prezydent. Niezależnie od tego, kto wpadł na pomysł z Abramsami, dowódca generalny przyklasnął w imieniu armii, zmuszając szefa sztabu do przełknięcia żaby dużych rozmiarów. A Kaczyński i Błaszczak wymierzyli Dudzie kolejny policzek. Znamienne, że głowa państwa – tak ochoczo komentująca sprawy związane z obronnością – w sprawie Abramsów wybrała milczenie.

—–

Nz. T-72 podczas mycia i odkażania po ćwiczeniach poligonowych. Jak zapewnia Mariusz Błaszczak, te kompletnie nieprzystające do wymogów współczesnego pola walki czołgi wciąż pozostaną w służbie/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 33/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to