Umowność

Korpus zniszczonego czołgu zdołał się już pokryć rdzą, co oznaczało, że maszyna została trafiona co najmniej kilka miesięcy temu. Najpewniej podczas ciężkich walk toczonych w Donbasie na przełomie lata i jesieni 2014 roku, kiedy Ukraińcy stracili co najmniej trzydzieści wozów (choć niektóre źródła mówią nawet o stu).

Rozbebeszony kadłub stał na poboczu drogi, w pobliskim rowie zaś leżała – oderwana siłą wybuchu – potężna, zdawałoby się, wieża. W części, gdzie ostały się jedynie pogruchotane elementy silnika, ktoś – całkiem niedawno – złożył bukiet kwiatów. „Ten czołg musiał być grobem dla załogi…” – przyszło mi do głowy.

Zapewne słusznie – wielu ukraińskich czołgistów znalazło bowiem w zeszłym roku śmierć w swoich maszynach. Niekiedy mówiło się wręcz o „pancernym Armagedonie początków XXI wieku”. Którego skutkiem było również niezbyt chwalebne zjawisko częstego porzucania sprawnych jeszcze czołgów przez ukraińskie załogi. Lecz nie o brak odwagi tu chodziło – w ten sposób mściły się wieloletnie zaniedbania, przede wszystkim zaś brak szkoleń, trawiący zresztą nie tylko pancerniaków, ale całą ukraińską armię.

Jedni się tolerują, inni zabijają

Niespełna dwa kilometry dalej, na wschód, zaczynały się pozycje rządowego wojska. Miejscowość Piski – bo o niej mowa – przez miesiące stanowiła zaplecze dla walczących na donieckim lotnisku oddziałów. Lecz gdy na przełomie stycznia i lutego br. separatystom udało się ostatecznie wyprzeć Ukraińców z ruin portu lotniczego, wioska znalazła się na linii frontu.

P5

Gdy do niej dotarłem, z pełną mocą uświadomiłem sobie dziwaczną umowność toczonej tu wojny. Oto bowiem stanąłem w miejscu, z którego miałem ledwie kilka kilometrów w linii prostej do pozycji, na których byłem niespełna dwa dni wcześniej. Nie przeszedłem jak „po sznurku”, lecz zrobiłem wielkie koło – przemierzając ponad sto kilometrów. Pójście na wprost groziło bowiem śmiercią – bądź to z rąk żołnierza którejś ze stron, bądź od jednej z min, od których roiło się na ziemi niczyjej. Nieformalną granicę między Doniecką Republiką Ludową a Ukrainą przekroczyłem w miejscu, gdzie wojskowi obu armii wcielili się w rolę pograniczników. Kontrolowali dokumenty, szukali kontrabandy, tolerowali swoją nieodległą obecność.

Ci tu zaś bezwzględnie się zabijali…

Lepiej zatrzymać ich tu

Zakląłem siarczyście, gdy zmuszony do schronienia się w okopie, po łydki utknąłem w jakimś czerwonawym błocku. Z trudem wyciągając nogi zrobiłem jeszcze kilkadziesiąt kroków, nim dotarłem do stanowiska, na którym stało potężne DSzK z lufą skierowaną w stronę separatystycznych linii.

– Dzień dobry – przywitałem się z żołnierzem, który chyba nie był rad z dziennikarskiej wizyty. – W czystych butach nie da się tu do was dojść – powiedziałem, próbując rozładować atmosferę. Wojskowy uśmiechnął się, a ja właśnie zdałem sobie sprawę z własnej wpadki. Już jakiś czas temu przekonałem się, że w postrzeganiu Polaków Ukraińcy wciąż pielęgnują stereotyp wyniosłych paniczy, jak na ich standardy, za bardzo wydelikaconych.

Uśmiech był jednak życzliwy, potem zaś dostałem ciepłą kawę, a nawet nóż, by móc zeskrobać zwały błota z moich butów.

001

– Czytałem, że ziemia tu skażona – miałem na myśli efekty dziesięcioleci rabunkowej działalności przemysłowej. – Teraz widzę na własne oczy, że coś z nią nie tak.

– Może masz rację. Nie wiem – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Nam w każdym razie zakazali kopać tu studnie. Pijemy tylko wodę z butelek.

– Warto o taką ziemię walczyć? – spytałem, wyczuwając szansę na rozmowę o motywacjach.

– Widzisz – wojskowy patrzył mi prosto w oczy. – Powiem ci, dlaczego ja tu jestem. Mnie nie o Donbas chodzi. Niech go wezmą w diabły. Ja z Dniepropietrowska pochodzę, a to mniej niż 250 kilometrów stąd – mężczyzna zamilkł na moment. – Nie chcę ich u siebie – skinął głową w stronę linii przeciwnika. – Lepiej zatrzymać ich tu, niż mieć tam.

Ptaki

Jedna z podstawowych zasad wojennej reporterki brzmi: „nie dyskutuj z ludźmi, którzy trzymają w ręku karabin”. „Nie dyskutuj! Nie dyskutuj! Nie dyskutuj!” – powtarzałem sobie w myślach, choć stojący przede mną żołnierz Noworosji opowiadał bzdury, na które trudno było nie reagować.

– Tam – mówił, wskazując ręką drugą stronę linii frontu. – Tysiąc metrów stąd są twoi przyjaciele. Całe dwie kompanie polskiego wojska. Chcesz, możesz do nich pójść. My ci w plecy nie strzelimy.

– Jakiego naszego wojska, o czym wy mówicie…? – oponowałem. „Gdyby tu było nasze wojsko, a więc i całe NATO, donbaski front wyglądałby zupełnie inaczej. A właściwie to pewnie by już go nie było” – tę myśl zachowałem dla siebie, na głos zaś mówiąc. – Polacy to walczą po waszej stronie – miałem na myśli najemników, których co najmniej kilkunastu znalazło się w szeregach armii Donieckiej Republiki Ludowej. – Naszego wojska tam nie ma.

– Nie ma, nie ma… – około 50-letni mężczyzna z potężnymi jak bochny chleba dłońmi nie dawał za wygraną. – Tam niby tylko Ukraińcy, co? Cała zgniła Europa tam siedzi, ja swoje wiem – twardo zaakcentował ostatni zwrot. Byłem absolutnie pewien, że mnie nie podpuszcza, że wierzy w to, co mówi. – Słuchaj – jego twarz złagodniała nieco. – A czy w Polsce stacjonują oddziały DRL-u?

Pokręciłem głową.

– A będą… – usłyszałem, widząc jednocześnie niemal dobrotliwy, ojcowski uśmiech na twarzy mojego rozmówcy. – Już niebawem…

*          *          *

Pod koniec kwietnia br. – wraz z trzema innymi dziennikarzami – przedostaliśmy się na teren DRL. Wojnę, którą w styczniu relacjonowaliśmy z pozycji ukraińskich, tym razem zobaczyliśmy z perspektywy prorosyjskich separatystów oraz ludności cywilnej, pozostałej na zajętych przez rebeliantów terenach. Kilka dni temu – jako jedni z nielicznych polskich reporterów – odwiedziliśmy opuszczone przez większość mieszkańców dzielnice Doniecka, przyległe do lotniska, w okolicach którego nadal trwają zacięte walki. Na miejsce dojechaliśmy… miejskim autobusem, który wciąż miał na sobie tabliczkę z napisem „port lotniczy” jako miejsce docelowe. Tyle że pojazd w pewnym momencie zatrzymał się na szerokiej alei i – pozbywszy się nielicznych pasażerów – zawrócił w stronę centrum.

Kilkadziesiąt metrów dalej zaczynały się pozycje wojsk DRL-u. I to właśnie na jednym z takich posterunków usłyszeliśmy o obecności Wojska Polskiego na donbaskim froncie.

– Już niebawem – powtórzył swoją zapowiedź o rychłej „wizycie” prorosyjskich oddziałów w Polsce mój noworuski rozmówca. A ja znów ugryzłem się w język, chcąc w pierwszym odruchu odpowiedzieć coś w stylu: „zapraszamy, zrobimy wam w każdej wiosce mały Stalingrad”.

– Najpierw musielibyście pokonać ukraińską armię – powiedziałem tylko.

Mundurowy uśmiechnął się szeroko.

– A co to za problem? – jego uśmiech naznaczony był typowymi dla tego regionu złotymi plombami. – Niech nam tylko dadzą rozkaz. Co to jest niecałe osiemset kilometrów? Doba, i jesteśmy w Kijowie.

*          *          *

– Doba, to potwornie długi czas… – wyraz twarzy pani Lili stał się na moment nieobecny. Trwała tak przez kilka sekund, po czym szepnęła. – Potwornie długi. – Tu – ruszyła w stronę dużej szafy. – Tu się schowałam, gdy któregoś dnia grady padały jeden po drugim, w całej okolicy. Huczało tak strasznie, że nakryłam głowę wielką poduszką. Płakałam, modliłam się, znowu płakałam. I tak przez całą dobę, póki nie ustało. Człowiek o podstawowych fizjologicznych potrzebach wtedy zapomina. A mąż – 62-letnia kobieta głęboko westchnęła. – Widzieliście go przed domem, prawda?

Skinąłem głową, przypominając sobie starszego mężczyznę, który ze splecionymi na plecach dłońmi chodził wzdłuż płotu, oddzielającego niedużą posesję od ulicy. Zgarbiony, powolny, z przejmującą rezygnacją malującą się na twarzy.

– No właśnie – kobieta jakby czytała w moich myślach. – Coś w nim pękło. Zmizerniał, zestarzał się. Wciąż chodzi smutny…

– Ale – twarz pani Lili rozjaśniała – … żyjemy, dom cały, choć grad upadł ledwie pięć metrów stąd.

Dom – nieduża, trzyizbowa chałupka, jedna z wielu w tej okolicy – znajdował się jakieś 600 metrów od pierwszych pozycji wojsk DRL. W czasie najbardziej intensywnych walk o donieckie lotnisko – na przełomie 2014-15 roku – stanowił najbliższe zaplecze frontu.

– Zostaliśmy na miejscu, bo gdzie nam było pójść? – wyjaśniała nasza rozmówczyni. – Od 18 lat mieszkam w Doniecku, ale pochodzę ze Słowiańska. A ten przecież w ukraińskich rękach, za linią frontu. No i pies, Rem nasz kochany. Gdzie ja – baba stara – będę się z tak dużym psem tułać?

– Taak – westchnąłem, właśnie zdając sobie sprawę, że zdarzenie, które po ukraińskiej stronie odebrano jako wielki dramat – wyparcie słynnych „cyborgów” z ruin portu lotniczego – dla tych ludzi oznaczało ulgę. W efekcie bowiem linia frontu przesunęła się nieco na zachód. I choć domostwo wciąż pozostawało w zasięgu artylerii, od wielu tygodni było tu po prostu dużo bezpieczniej. – Owczarek niemiecki, tak? – spytałem. Wcześniej słyszeliśmy tylko szczekanie dużego psa, zamkniętego w jakiejś komórce.

– Strasznie mądry owczarek – kobieta wyraźnie się ożywiła. – Wystrzały z broni ręcznej nie robią na nim żadnego wrażenia, dział i moździerzy też się nie boi. Ale grady go przerażają. Przybiega zanim jeszcze zaczynają strzelać i chowa się w przedsionku. Jakby wiedział, że tamci za chwilę odpalą rakiety…

Konfuzja

Wczoraj na Ukrainę dotarł transport amerykańskich samochodów opancerzonych typu Humvee. Wozy odbierał osobiście prezydent Petro Poroszenko, na oficjalnych stronach dużo było podziękowań dla „dotrzymujących słowa” sojuszników. Ba, głowa ukraińskiego państwa przejechała się nawet jedną z maszyn – chwaląc jej zalety.

A ja poczułem się trochę głupio, pamiętając o okolicznościach, jakie towarzyszyły wymianie Humvee na Rosomaki i MRAP-y w naszym kontyngencie w Afganistanie. „To, k…, trumny są!” – że poprzestanę na krótkiej żołnierskiej opinii, która wyjaśni przyczyny mojej konfuzji.

W Donbasie nie toczy się wojna minowa, ale z drugiej strony – ileż tam chociażby ręcznych granatników przeciwpancernych (o takim nasyceniu w Afganistanie nie było mowy)? Z „trzeciej” jednak – lepszy Humvee niż poczciwy UAZ…

Z „czwartej”, „piątej” i „szóstej”… – pewnie znalazłbym mnóstwo „za” i „przeciw”. Ale i tak nie pozbędę się zakłopotania.

„Walczymy czy się pier…my?” – żołnierz Wojska Polskiego, który wypowiedział te słowa zimą 2012 roku, krytykował w ten sposób asekuranckie podejście naszego dowództwa w Afganistanie. No właśnie – jak żywo można przenieść to pytanie na grunt dzisiejszych rozważań na temat sytuacji na Ukrainie. Skoro Zachód uznaje Rosję za agresora, czas chyba zrobić coś więcej niż wysłanie Humvee? Otwarta konfrontacja NATO-Rosja nie jest rozwiązaniem – boże broń – ale jeśli tamci już walczą, może zwiększyć ich szansę na zwycięstwo? Z grubsza wiadomo, czego Ukraińcy potrzebują – i czym mogliby Putinowi przytrzeć nosa.

—–

Afganistan, lato 2007 roku – to wtedy w miejsce Humvee zaczęły się pojawiać dużo solidniejsze i uzbrojone transportery typu Rosomak. Nz. jeden z pierwszych wozów/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Bóg

Na schodach prowadzących do piwnicy było jeszcze widno. Lecz gdy tylko znaleźliśmy się w głębi pomieszczenia, ogarnęły nas egipskie ciemności.

– Czekaj, włączę lampę od kamery – powiedział Rafał, co zbiegło się z moim przeciągłym „kuuurwa!”, które wyrzuciłem z siebie, walcząc z chwilową utratą równowagi. Walcowaty przedmiot pod moim butem niemal mnie wywrócił – zwerbalizowana złość była zatem jak najbardziej na miejscu.

Aż gwizdnąłem z wrażenia, gdy lampa rozjaśniła nieco wnętrze piwnicy. Od kilkunastu lat moje zawodowe życie związane jest z wojskiem i wojną, ale takiej masy amunicji, w tak niedużym pomieszczeniu, jeszcze nie widziałem. Piwnica po brzegi wypełniona była skrzyniami z nabojami do AKS-ów i PK, granatami i pociskami do działek BWP-ów. To właśnie na jeden z takich pocisków – leżący luzem na podłodze – natrafiła moja stopa.

– Jak by to wszystko pierdolnęło… – Rafał również nie bawił się w językowe konwenanse.

– Noo… – odpowiedziałem, odkładając „potykacz” do najbliżej skrzyni.

I właśnie wtedy zjawił się nasz gospodarz, Walery. Jeden z kilkunastu żołnierzy armii rządowej, obsadzających posterunek pod Debalcewem. To on kazał nam zejść do piwnicy, gdy rozległy się wystrzały z minomiotów – jak na wschodzie mówi się o moździerzach.

– Strop solidny, wytrzyma – wojskowy chyba dostrzegł nasze niewyraźne miny, z których jasno wynikało, że wolelibyśmy być na zewnątrz. – No i mamy specjalną ochronę, potem wam pokażę.

„Specjalną ochroną” okazał się obrazek Matki Boskiej z Jezusem oraz krzyż z różańca, wiszące przy wejściu do amunicyjnego składu. Jeszcze kilka dni wcześniej te oznaki religijności bardzo mnie dziwiły. Wydawało mi się, że w poradzieckiej strefie kulturowej raczej ich nie spotkam – a przynajmniej nie w takim nasyceniu. Tymczasem krzyże i wizerunki świętych były widokiem nawet częstszym niż oficjalna symbolika państwowa – gdziekolwiek się pojawialiśmy. Przywyknąwszy zatem, tym razem jedynie kiwnąłem głową, gdy Walery pokazywał, co miał na myśli.

Schron w okolicach miasta Popasne - w tle również widać religijne obrazki.
Schron w okolicach miasta Popasne – w tle również widać religijne obrazki.

Witalij, weteran spod Iłowajska – gdzie latem zeszłego roku ukraińska armia poniosła ogromne straty – splunął na ziemię.

– Bzdury im opowiadasz – stwierdził. – Na tej wojnie jest tylko jeden bóg. Wiesz, jak się nazywa? – Witalij wlepił we mnie swoje pełne smutku i rezygnacji ślepia. Zaprzeczyłem. – Nazywa się Grad – Ukrainiec wypowiedział te słowa z mieszanka złości, nienawiści i lęku.

Zabrzmi to jak tandetna próba zwieńczenia wpisu, ale uwierzcie mi – minęło kilkanaście sekund i usłyszeliśmy serię nie tak odległych wybuchów. Jak się później dowiedzieliśmy, rakiety spadły na dziedziniec szpitala, zabijając jedną osobę, a kilka raniąc.

Srogi bóg przemówił.

Symbolika religijna do spółki z państwową. Schron w okolicy Popasne/fot. (wszystkie) Marcin Ogdowski
Symbolika religijna do spółki z państwową. Schron w okolicy Popasne/fot. (wszystkie) Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Priorytety

Na wspomniany blok-post trafiliśmy cywilnym samochodem, prowadzonym przez mężczyznę, którego kompletnie nie pamiętam. Doskonale za to wryła mi się w pamięć siedząca obok niego, na oko 50-paroletnia, kobieta. W eleganckim futrze z pełnym makijażem na twarzy. Co było o tyle zdumiewające, że trzy godziny wcześniej, w pośpiechu, zebrała gromadę wnuków, i razem z towarzyszem wpakowała je do auta, by wywieźć z ostrzeliwanego Debalcewa.

Jednak jeszcze bardziej zdumiewające było to, że po odstawieniu dzieci para wracała do miasta, by… zamknąć drzwi od domu. Klucz, który nie zaryglował zamka, tkwił w ręku kobiety – nerwowo ściskany – a ja patrzyłem na tę dłoń, przez wiele sekund, nie mogąc wprost nadziwić się takim motywacjom.

– W mieszkaniu zostało wszystko, cały nasz dobytek – kobieta jakby miała świadomość szaleństwa swojego czynu i szukała dlań usprawiedliwienia. – W miasteczku szabrownicy, zbóje. Wejdą, wezmą co cenniejsze, resztę zniszczą. Musimy wracać, zamknąć drzwi.

„A drzwi nie wywalą?”. „Przecież jak przez dach wpadnie rakieta, to i tak wszystko na nic. Po co więc ryzykować?” – pytania sunęły mi się na usta, ale uznałem, że nie warto ich zadawać. Z czasem zaś dotarło do mnie, że zachowanie pary wcale nie było tak irracjonalne. Najpierw dzieci, potem majątek – porządek priorytetów został zachowany.

*         *         *

Dwa dni później w Krasnoarmiejsku – w tamtejszej szkole częściowo zamienionej w obóz dla uchodźców – spotkałem kobietę poważnie ranną w nogę. Rakieta wystrzelona z wyrzutni Grad trafiła w dom, a walący się strop przygniótł matkę 7-letniego chłopca.

– Na szczęście zdołałam nakryć dziecko własnym ciałem – uśmiech na twarzy mojej rozmówczyni był lekko wymuszony. Nie miałem wątpliwości, że walczy z bólem, co zresztą chwilę później potwierdziła para lekarzy, którzy przyszli odwiedzić uchodźców.

Jej sąsiadka z niewielkiej wioski Tonienko, Tatiana, stała obok przysłuchując się naszej rozmowie. Z córeczką na ręku, kiwała głową – w geście, który zdradzał psychiczne wyczerpanie.

– Trzy dni strzelali, a my siedzieliśmy w piwnicach – zaczęła swoją opowieść. – Zniszczyli większość domów.

– Kto strzelał? – spytałem.

– A kto to wie? – Tatiana zaśmiała się nerwowo. – Po trzech dniach, nocą, przyjechało ukraińskie wojsko. Spytali, czy chcemy się ewakuować, a my byliśmy tak otępiali od huku armat, że było nam wszystko jedno. Ale dzieci – kobieta mocniej ścisnęła córeczkę. – Dla dzieci trzeba było. Przecież to szaleństwo musi się kiedyś skończyć. Musi…

Dziś popołudniu w białoruskim Mińsku zaczynają się rozmowy pokojowe, przez niektórych określane mianem „rokowań ostatniej szansy”. Czy przyniosą jakieś wymierne efekty?

DSC00964

Fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to