Bałtyk

Dziś będzie krótko, bom w podróży. A chciałbym zamknąć kwestię akcesu Szwecji i Finlandii do NATO. Co obecność tych krajów w Sojuszu oznacza dla Polski?

Rzeczpospolita przez dekady zaniedbywała kwestię bezpieczeństwa morskiego. W efekcie doszliśmy do punktu, w którym flota podwodna składa się z jednego remontowanego okrętu. A możliwości bojowe jednostek nawodnych są raczej symboliczne. Tymczasem Bałtyk stał się ostatnio niezwykle ważnym elementem w naszym energetycznym „być albo nie być”. Na skutek wojennych sankcji kopaliny w jeszcze większym stopniu docierają do nas morzem, nie lądem (ze wschodu). I ów trend będzie się tylko powiększał. Patrząc z tej perspektywy, wzmocnienie natowskich sił morskich przez niezwykle nowoczesną szwedzką flotę, wpływa pozytywnie na bezpieczeństwo RP. I daje nam czas na realizację planu rozbudowy marynarki wojennej.

Lecz niesie także pewne zagrożenie. Skala wyzwań związanych z modernizacją całych sił zbrojnych, przed jaką stoi Rzeczpospolita, jest ogromna. Przykład Ukrainy nie pozostawia złudzeń, że powinniśmy rozbudować nasze możliwości w zakresie obrony przeciwlotniczej oraz wzmocnić najcięższe komponenty wojsk lądowych. A to kosztuje. Przy tej okazji ktoś może machnąć ręką na nowe okręty – „bo są ważniejsze wydatki, a na Bałtyku i tak inni chronią nam tyłki”. W historii NATO był już taki precedens w postaci Niemiec pod rządami Angeli Merkel. RFN, mimo posiadania jednej z największych gospodarek świata, łożyła na armię relatywnie niskie kwoty. Niemcy „jechały na gapę”, korzystając z amerykańskiego parasola ochronnego. Dziś, wybudzone przez Władimira Putina z letargu, potrzebują 100 mld euro na modernizację sił zbrojnych. Potrzebują „na wczoraj”.

A to Niemcy – bogatsze i bezpieczniejsze od nas, bo oddalone od Rosji i jej strefy wpływów. Ukraińcy wywalczyli nam czas; niezależnie od tego, jak skończy się ta wojna, Federacja Rosyjska przez co najmniej kilka lat nie będzie w stanie poprowadzić wojskowej operacji zaczepnej. W swoich ostrożnych szacunkach jestem zdania, że okres zawieszenia potrwa nawet kilkanaście lat. Ale później może być już różnie. Bardziej niż odbudowy rosyjskiej potęgi wojskowej, obawiam się kryzysu zachodniego systemu bezpieczeństwa. Niech idiota Trump wróci na stołek prezydenta USA – i później się potoczy. A to tylko jedno z wielu zagrożeń. Rosja w każdym razie – niezależnie od kondycji gospodarczej – nie ustanie w wysiłkach z zakresu wojny informacyjnej i będzie dalej dążyć do rozbicia zachodniej wspólnoty, infekując nasz medialny ekosystem swoimi „zarazkami”. Gdzieś tam na końcu będzie Polska, która na skutek błędnych decyzji może nie być przygotowana do odparcia agresji.

Trzymam zatem kciuki za „Mieczniki”, trzymam kciuki za „Orki”, za wszystko, co poprawi nasze bezpieczeństwo na morzu.

—–

Nz. Przyszły ORP Ślązak, jeszcze w budowie (zdjęcie z 2015 roku)/fot. Michał Piekarski

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(Nie)udolność

Wraz z rosyjskimi klęskami na wschodzie „(…) pojawia się bardzo niebezpieczna iluzja, że słabo walczący w Ukrainie rosyjski żołnierz będzie tak samo nieudolnie bił się o własną ojczyznę”, pisze prof. Piotr Kimla z Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Łamów profesorowi udostępnił Tygodnik Przegląd, jutro tekst pt.: „Niebezpieczeństwa wiktorii nad Rosją” będzie można przeczytać „w papierze”. Ja odniosę się do niego już dziś, bowiem poruszana kwestia często wraca w komentarzach na moim facebookowym profilu. Sedno artykułu właśnie zacytowałem, dodam, że w ocenie autora, owo niebezpieczeństwo wynika nie tylko z determinacji, jaką wykaże się rosyjski żołnierz, ale też z faktu, że „(…) po raz pierwszy w historii do muru może zostać przyparte państwo z arsenałem nuklearnym”. „Państwo przegrywające, w opresji, ma skłonność do eskalowania środków używanych do prowadzenia wojny”, zauważa prof. Kimla, powołując się na konkretne przykłady historyczne. Do tej kwestii odnosił się nie będę, gdyż pisałem już, jak postrzegam ryzyko użycia przez Moskwę broni A, i jak w tej sytuacji winny postępować (i zdaje się, że postępują) ukraińskie władze (strategia „gotowania żaby”, powolnego przyzwyczajania Rosjan do redukcji celów strategicznych; patrz wpis na blogu pt.: „(Nie)moc”). Nie potrafię jednak przejść do porządku dziennego nad stwierdzoną „udolnością” rosyjskiego żołnierza, stającego w obronie rodiny.

ZSRR a później Rosja robiły wszystko, by mit „wielkiej wojny ojczyźnianej” (WWO) zakorzenił się nie tylko w głowach zwykłych ludzi w Europie, ale też, by stał się naukowym paradygmatem. Jedynie słuszną narracją historyczną, w której bohaterscy czerwonoarmiści stanęli naprzeciw faszystowskiej hordy. I choć najpierw, zaskoczeni siłą i gwałtownością ataku, ulegli, to później niezłomni w swym uporze, pognali hitlerowców aż do Berlina. W tej opowieści nie ma miejsca na odcienie szarości; „Iwan” od początku do końca jest bohaterski. Co więcej, stoi za nim murem całe społeczeństwo, gotowe do wielu wyrzeczeń w obronie radzieckiej ojczyzny. Ta wojna jeszcze w 1941 roku została przez sowiecką propagandę usakralizowana – deklaratywnie ateistyczne państwo nazwało ją „świętą”, odwołując się do pobożności ludu i wykorzystując rozległe (nigdy niewykorzenione przez bolszewię) wpływy cerkwi prawosławnej. Stało się tak, gdyż próba zmotywowania obywateli do walki w oparciu o ideologię państwową (komunizm) w zatrważającym tempie okazała się nieskuteczna. Wehrmacht pruł przez Sowiety niczym kolejowy ekspres. Bardzo długo najpoważniejszym wyzwaniem dla niemieckich dowódców polowych nie był radziecki opór, a milionowe rzesze jeńców, poddających się bez walki. W „uświęconej” wersji WWO ów aspekt jest niemal całkiem przemilczany. Teza prof. Kimla osadza się na późniejszych doświadczeniach, stąd – w mojej ocenie – może być błędna.

Sowiecki żołnierz nie był „defaultowo” zdolny do skutecznej obrony ojczyzny. Na przeszkodzie stały niedostatki wyszkolenia, fatalne kompetencje kadry oficerskiej, podłej jakości uzbrojenie, ale przede wszystkim niskie morale i motywacja. Przeciętnemu czerwonoarmiście ojczyzna kojarzyła się z terrorem, wyzyskiem, biedą i powszechną nieufnością. Za coś takiego nie warto było ryzykować zdrowia i życia. Wybierał więc „Iwan” niewolę, wychodzili więc sowieccy cywile na drogę, by chlebem i solą powitać niemieckich wyzwolicieli. III Rzesza przegrała na wschodzie z dwóch zasadniczych powodów. Pierwszy wiązał się z gigantyczną pomocą sprzętową, jaką ZSRR otrzymał w ramach Lend-Lease. Wysokiej klasy amerykańskie uzbrojenie znacząco polepszyło wartość bojową armii czerwonej. Drugim i ważniejszym czynnikiem było niemieckie ludobójstwo i jego skutki. Gdy hitlerowcy okazali się bardziej bezwzględni niż stalinowski reżim, obywatele Sojuza nie mieli wyboru. Ich wola walki była w istocie skanalizowaną przez państwo masą indywidualnych zemst. Nawet wtedy, gdy armię czerwoną przetrzebiono z europejskiego rekruta, ten z dalekiego wschodu jechał na front przez poniemieckie zgliszcza. Tak nabywało się motywacji i determinacji. Ale czy kunsztu? Status zwycięzców zamykał temat, ale fachowcy – i wówczas, i dziś – dobrze wiedzieli, że na poziomie taktycznym Sowieci walczyli wyjątkowo nieudolnie. Że ich sukcesy wynikały z mobilności i, nade wszystko, masy.

Oczywiście z faktu, że Rosja jest kulturowym i prawnym spadkobiercą ZSRR – a więc współczesny rosyjski żołnierz następcą „Iwana” – nie musi wynikać udolność czy nieudolność armii. 80 lat to szmat czasu, wiele mogło się zmienić. Ale czy się zmieniło? Po niemal trzech miesiącach od rozpoczęcia inwazji wiemy już, że nie taki diabeł straszny. Wiemy, że rosyjska armia jest źle dowodzona – zarówno na szczeblu strategicznym, jak i taktycznym. Wiemy, że jakość jej sprzętu jest „taka se” (i że istotna część tego, co najlepsze, została przez Ukraińców przemieniona w złom). Wiemy wreszcie, że rosyjski żołnierz ma niską motywacje do walki. Jakby zupełnie nie wierzył w zasadność polityki państwa. Albo miał gdzieś jego ideologię. Pośród wysłanych do Ukrainy żołnierzy prawie w ogóle nie ma mieszkańców Moskwy i Petersburga, próżno ich nazwisk szukać w zestawieniach poległych. Wielkomiejscy chłopacy gardzą armią, łatwiej im wywinąć się od służby, ale za ów fenomen odpowiada co innego. Putin nie ufa mieszkańcom tych miast i boi się, że pogrzeby, zwłaszcza masowe, szybko przemieniłyby się w antyrządowe wystąpienia. Więc nie pozwolił posyłać moskwian i petersburżan na front. Taki dyskomfort głównodowodzącego jest szokujący, a przecież Putin ma więcej powodów do nieufności. Nie ogłasza powszechnej mobilizacji także dlatego, że obawia się masowych dezercji i wszelkich objawów obstrukcji w wykonaniu wcielonych pod przymusem żołnierzy. Wie, jak niska będzie ich wartość bojowa.

W Iraku i Afganistanie przez lata przyglądałem się amerykańskim żołnierzom. Choć walczyli z dala od ojczyzny, byli wysoce zmotywowani. Ich zdolność do poświęceń wynikała z przekonania, że interesy USA to coś więcej niż bezpieczeństwo rodzimego terytorium. Wiem, mówimy o „imperialnej mentalności”, ale to nie czas i miejsce na rozważania o etyczności amerykańskiego patriotyzmu. Ważniejsze jest stwierdzenie, że dawał on wojskowym powody do narażania życia i zdrowia. A czego miałby bronić współczesny „Iwan”? Za „wielką Rosję” za bardzo umierać mu się nie chce – gdyby było inaczej, Kreml nie certoliłby się z narracją o „operacji specjalnej” i już po pierwszym miesiącu porażek ogłosił wojnę, mobilizację i posłał na południe armię, która zgniotłaby Ukraińców masą. Za „rosyjski styl życia”? Dla wielkomieszczuchów jest on atrakcyjny w połączeniu z elementami kultury Zachodu. Odcięcie od tych ostatnich skutkuje masową emigracją elit z jednej strony, i nieudolnymi zwykle próbami imitowania zachodnich rozwiązań z drugiej („Wujaszki Wanie” i temu podobne pomysły). Za rosyjską prowincję? Fakt, że z głubinki rekrutuje się większość rosyjskich żołnierzy niczego nie przesądza. Poziom życia jest tam dramatycznie niski – stąd bierze się atrakcyjność wojska, dającego sposobność na poprawę losu. Ale ginąć za „nieludzką ziemię”, w której ustęp w domu jest oznaką luksusu? Dać tym ludziom obietnicę poprawy losu i większość bardzo szybko zapomni o „Matuszce Rosji”…

Zatem nie, nie uważam, by nieudolność rosyjskiego żołnierza w obronie kraju była niebezpieczną iluzją. Myślę, że jest całkiem zasadnym założeniem. Niewłaściwe jest za to sugerowanie, że celem Ukraińców jest atak na terytorium wroga. Ukraina nie najechała i nie najedzie Rosji. Ukraina w najlepszym razie chciałaby odzyskać tereny utracone w 2014 roku. Ojczyzny wroga tykać nie zamierza. A Krym to nie rodina, Krym to Ukraina.

—–

Nz. Załadunek ciał rosyjskich żołnierzy do wagonu-chłodni. To zwłoki porzucone przez Rosjan, zwłoki, których Rosja wciąż nie zamierza odebrać…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Źródełka

W alarmistycznym tonie wypowiada się ostatnio indyjska prasa. Chodzi o jeden z podstawowych typów samolotów, używany przez tamtejsze lotnictwo (IAF) – Su-30MKI. Okazuje się, że dziś tylko 60 proc. floty Suchojów zdolna jest do przeprowadzenia misji bojowych. Indie mają tych maszyn około 270, zatem uziemionych pozostaje ponad setka. A będzie gorzej – Indusi spodziewają się niebawem spadku dostępności floty poniżej 50 proc. Dowództwo sił powietrznych przeprowadza właśnie generalny przegląd części zamiennych i materiałów eksploatacyjnych do Su-30MKI. Dysponuje się nimi w trybie zarządzania kryzysowego. Jak na razie – zapewnia dowództwo – sytuacja nie osiągnęła poziomu „ekstremalnych komplikacji”, lecz wysoce prawdopodobne jest, że skróceniu ulegną naloty maszyn, a część uziemionych egzemplarzy zostanie przeznaczona do kanibalizacji. Sytuacja wyklaruje się w ciągu najbliższych tygodni, przewidują Indusi, złorzeczący, że Rosja nie jest w stanie wywiązywać się z wieloletniej umowy na dostawy części zamiennych i świadczenie pomocy technicznej. Winna jest rzecz jasna wojna z Ukrainą i jej skutki – sankcje, które zatrzymały produkcję w rosyjskich fabrykach oraz konieczność wetowania strat przez Rosję zapasami wcześniej przeznaczonymi na eksport.

„Rosyjskie narzędzia wojenne są tanie, dopóki nie są potrzebne”, zauważa jeden z indyjskich komentatorów. Nic dodać, nic ująć.

Tymczasem dowództwo IAF ma nadzieję, że wojna niebawem się skończy, zakładając przy tym, że wszystko wróci do normy. Czytaj: Zachód zniesie sankcje.

Rosja (i Chiny) to głowni dostawcy uzbrojenia dla biednych i mniej zamożnych krajów. Zwykle jest to sprzęt gorszej jakości, choć oba przemysły są w stanie produkować uzbrojenie względnie wysokiej klasy. Chinom nic złego w kontekście wojny na wschodzie się nie dzieje. W ich przypadku należy spodziewać się dalszego pościgu za zachodnią jakością i skutecznością systemów bojowych. A Rosji? Jeśli Zachód wytrwa w sankcjach, Rosja nie będzie w stanie sprzedać niczego. Bo niczego nie wyprodukuje. Ich najlepsze uzbrojenie – teraz widać to wyraźnie – bazuje na zachodniej elektronice. A dostępu do niej już nie ma. Własna elektronika to 2-3 generacje wstecz, czego Rosjanie nie potrafią przeskoczyć.

Kasa na ów przeskok nawet była, ale – posłużę się słowami przedstawiciela branży lotniczej z dobrymi kontaktami na wschodzie – „pod przykryciem restrukturyzacji przemysłu wojskowego, ujednoliceń i tworzenia holdingów, Wiertoliety Rossiji, OAK, ODK, OSK (nazwy firm – dop. MO) wprowadziły masowo technologie stealth. Ogromne ilości pieniędzy zniknęły bez śladu i żadnego widocznego efektu”.

Taki to stealth w rosyjskim wydaniu – sprzęt jest niewidzialny, bo go nie ma.

Ale mniejsza o „wsad” – skorupy samolotów, czołgów czy okrętów buduje się przy użyciu wysokiej klasy maszyn. A tych, własnych, u Rosjan jak na lekarstwo. 90 proc. obrabiarek wykorzystywanych przy produkcji czołgów ma zachodnie papiery. I… już nie działa. Technologiczny regres przemysłu – poza kłopotami z odbudową zdolności bojowej własnej armii – oznacza także katastrofę w wymiarze ekonomicznym. Eksport uzbrojenia był dotąd, obok kopalin, jednym z najważniejszych źródeł wpływów budżetowych.

Źródełko schnie, kasa topnieje – jak wylicza amerykański „Newsweek”, Moskwa wydaje na wojnę z Ukrainą 900 mln dol. dziennie. Mniej więcej tyle wpływa do kremlowskiego skarbca z handlu ropą, gazem i węglem, ale po pierwsze, tych pieniędzy za chwilę będzie znacznie mniej; po drugie, państwo to coś więcej niż armia. Nawet rosyjska armia to coś więcej niż siły inwazyjne w Ukrainie. Kołderka krótka, „gęb do wyżywienia” mnóstwo. A dla zachowania spójności systemu trzeba jeszcze zaspokoić żądania/oczekiwania złodziei-oligarchów.

Putin zatem finansuje wojnę z oszczędności. Dać małpie brzytwę, sama się pochlasta…

…ale krzywdy innym też narobi/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Złodziejstwo

Rosyjskie wojsko nie tylko morduje, niszczy i gwałci. Rosyjskie wojsko także kradnie. „Z jak złodzieje”, aż prosi się, by tak to skomentować. I nie chodzi tylko o indywidualne przypadki kradzieży w wykonaniu zwykłych sołdatów. Złodziejstwo ma również wymiar systemowy. Dotąd – donoszą ukraińskie władze – agresorzy wywieźli do Rosji 400 tysięcy ton zboża, jedną trzecią zasobów zmagazynowanych na zajętych przez okupanta terenach. To zbrodnia wojenna, ale… kto by się tym w Moskwie przejmował? W długi weekend przez media przeszła informacja o wysokiej klasy sprzęcie rolniczym – zrabowanym w Ukrainie przez kadyrowców – który po wywiezieniu na teren Federacji przestał działać. Sterowane przy użyciu GPS maszyny zostały zdalnie unieruchomione przez Ukraińców. Cały wysiłek logistyczny, związany z kradzieżą i wywózką kombajnów, zdał się więc psu na budę. No ale dranie go nie zwrócą, więc wielomilionowa strata po stronie Ukraińców (liczona w twardej walucie) jest faktem…

Faktem jest także, że za sukcesem rosyjskiego rolnictwa z ostatnich lat (alleluja, wreszcie branża rolna była w stanie wykarmić własne społeczeństwo, a z czasem wygenerować także spore nadwyżki) nie stoi tamtejsza myśl techniczna. Bo choć miejscowy przemysł jest w stanie wyprodukować całą masę różnorakiego sprzętu ciężkiego dla wojska, przyzwoitych traktorów nie robi do dziś. Obrabiają więc wielkoobszarowe gospodarstwa rolne – dzięki którym Rosja wyrosła na potentata w eksporcie zbóż – zachodnie maszyny. W kraju, gdzie wydajność pracy jest od dekad dramatycznie niska, wysoce zmechanizowany i zdigitalizowany proces „obróbki ziemi”, to być albo nie być rolniczej branży. Gdy zabraknie części, wygasną usługi serwisowe, na pola wrócą traktory „Białoruś” i zastępy niezbyt chętnych do pracy post-kołchoźników. Plony jak nic zapikują, w kolejnym obszarze obnażając rosyjską technologiczną niemoc. A może by tak nie czekać i już powyłączać co się da?

Wiem, wiem, Zachód się wyżywi, Afryka niekoniecznie. Dramatyzm tej cholernej wojny ma i takie oblicze. Przez trzy ostatnie dekady wolny świat usiłował wprzęgnąć Rosję w globalny system wymiany handlowej, zakładając, że tym sposobem ją ucywilizuje (uwaga, nie mówię o Kulturkampfie, a o próbach eliminacji ryzyka agresji). Skutkiem jest sieć uzależnień, wszędzie tam, gdzie Federacja była w stanie dostarczyć (nieznacznie obrobione) surowce naturalne. Pieniądze z ich sprzedaży dały Moskwie poczucie siły, tym samym bijąc w podstawowe założenie gospodarczej integracji. Sankcje mają Rosję cofnąć do czasów Breżniewa – realiów sowieckiego imperium, od którego ekonomii niewiele w światowej gospodarce zależało. Czy to możliwe? Tak; argumenty o niezastępowalności Rosji, będącej skutkiem jej wielkości, są niezasadne. W kwestii kopalin swoje zrobi rewolucja technologiczna. Co zaś się tyczy produkcji żywności – wolna Ukraina, z jej areałem ziemi uprawnej, może stać się nie tylko spichlerzem Europy, ale i świata.

Częściowo już nim jest, co tylko rozszerza zakres rosyjskiej winy za globalne skutki tej wojny. Blokada ukraińskich portów sprawiła, że Kijów ma problemy z realizacją zobowiązań eksportowych. Ukraina nie zarabia, zboże nie dociera do odbiorców. Drożeje, skoro jest go za mało. Ucierpią najbiedniejsi – mieszkańcy krajów, których rządy nie będą w stanie zapełnić spichlerzy. Ukraina nie odpuszcza – mimo wojny część dostaw udaje się realizować. Zboże drogą lądową dociera do Rumunii i Polski, a stamtąd płynie dalej. Ale to „tymczas” i dodatkowe koszty. Konieczna jest deblokada ukraińskich portów (w tym momencie to właściwie już tylko Odessy…). Ukraina coraz sprawniej radzi sobie z paraliżowaniem działań rosyjskiej marynarki wojennej, ale poza własne akweny wypchnąć jej nie zdoła. Do tego potrzeba okrętów, których obrońcy nie mają (ich flota jest symboliczna). I tu znów otwiera się pole dla interwencji marynarek NATO. Eskorta dla ukraińskich zbożowców to żaden akt wojny; raczej działanie w stylu tworzenia korytarzy humanitarnych.

Czy Rosja zdecydowałaby się zaatakować natowskie okręty? Szczerze wątpię, gdyż oznaczałoby to w krótkim czasie zagładę floty czarnomorskiej. Rosjanie, choć retorycznie niezwykle agresywni, realnie są wobec NATO wybitnie asekuranccy. Tyle było gróźb dotyczących reakcji na dostawy sprzętu, a jedyne, co robi Rosja, to ataki na trasy przerzutowe i punkty przeładunkowe, znajdujące się już na terenie Ukrainy. Ataki tyleż liczne, co słabo skoordynowane, niemające masowego charakteru i, po prawdzie, niezbyt skuteczne. Jedyne rosyjskie sukcesy w tym zakresie dotyczą składów paliwowych; pojawia się coraz więcej doniesień, że utrata części zapasów wraz z niemalejącym bieżącym zużyciem (ogromnym!), zaczyna obrońcom dokuczać. Na zapleczu paliwo już od dawna jest deficytowym towarem, najgorsze, że staje się takim również na froncie. Ukraińskie władze zapewniają, że problem zostanie wkrótce rozwiązany. Zakładam, że obok uzbrojenia, także paliwo będzie przedmiotem materiałowej pomocy Zachodu.

Warto w tym miejscu odnotować, że Ukraińcy nie pozostają dłużni. Że regularnie płoną i rosyjskie składy paliwowe, także te zlokalizowane na terytorium Rosji. No i nie bez znaczenia jest fakt, że do ataków na ukraińską infrastrukturę agresorzy używają coraz starszych systemów; widać, że sięgają już do głębokich zapasów, po amunicję rakietową z czasów ZSRR (co częściowo tłumaczy problematyczną celność użytych rakiet). Zapewne to konieczność, ale i przejaw desperacji rosyjskiego dowództwa, dociskanego przez Kreml (dziś zaczęła się siedemdziesiąta doba ukraińskiej obrony, która miała potrwać co najwyżej siedemdziesiąt godzin…). O irytacji Kremla świadczą zapowiedzi dotyczące przebiegu tradycyjnej defilady z okazji dnia zwycięstwa. Mają w niej wziąć udział, pod przymusem rzecz jasna, ukraińscy jeńcy. Ponoć FSB „pracuje” nad pięciuset pojmanymi Ukraińcami, których publiczne upokorzenie miałoby być dowodem na zwycięski przebieg „operacji specjalnej”.

Wykorzystanie w ten sposób jeńców byłoby złamaniem konwencji genewskich, ale Moskwa ma w tym zakresie nie byle jakie doświadczenia. 17 lipca 1944 roku 57 tysięcy niemieckich żołnierzy-więźniów przemaszerowało ulicami radzieckiej wówczas stolicy. Wcześniej, przez wiele dni, Niemcy otrzymywali dodatkowe posiłki – by byli w stanie przejść kilkukilometrowy odcinek we właściwym tempie. Zakazano im za to mycia się, by wyglądali w odpowiednio opłakany sposób. Na koniec tego makabrycznego show przez ulice miasta przejechały polewaczki, zmywając „nazistowski brud” z moskiewskiego bruku. 70 lat później wedle tego samego schematu potraktowano jeńców z armii ukraińskiej, zapędzonych do „marszu wstydu” przez ulice Doniecka. Już wówczas obowiązywała narracja, wedle której proeuropejski Kijów jest „nazistowski”, zatem lokalne media donosiły o „przejściu faszystów”. Nawet jeśli Kreml wycofa się z pomysłu udziału jeńców w paradzie, 9 maja prawdziwi faszyści i tak przejdą ulicami Moskwy – niosąc literę Z na ramieniu.

—–

Dziś w Polsce obchodzimy Dzień Strażaka. Należy przy tej okazji wspomnieć, że ukraińscy pożarnicy od samego początku walczą na pierwszej linii ze skutkami rosyjskiej agresji. To także bohaterowie tej wojny…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przegryw

Władimir Władmirowicz Putin to największy przegryw w historii Rosji, licząc od rodziny Romanowów, która położyła głowy przed brutalną siłą bolszewików (a wcześniej zrobiła chyba wszystko, by Rosję w tę czarną dupę wepchnąć). W relacjach z Ukrainą, niczym w soczewce, dokładnie widać, jak nieumiejętnym geopolitycznym graczem jest rosyjski prezydent. Gdy obejmował urząd, Federacja miała u swych południowych, europejskich granic, przychylnie nastawiony kraj i społeczeństwo połączone – jak się wówczas wydawało – nierozerwalną więzią kulturową z narodem rosyjskim. Dziś Rosja toczy z Ukrainą krwawą wojnę, a Ukraińcy na pokolenia pozostaną wrogo nastawieni wobec sąsiada. Oczywiście, gdzieś tam po drodze był Krym i donbaskie republiki, ale to mikroskopijne zyski, żałosne, gdy zestawimy je z nadętą, imperialną narracją Kremla. Jakieś inne, niekwestionowane sukcesy? Wysryw użytecznych idiotów atakujących i podważających sensowność zachodnich instytucji i stylu życia – sporo tego w Polsce i naszej Europie (pośród zwykłych ludzi i elit), o czym orkowi macherzy od wojny informacyjnej mogą meldować Kremlowi z dumą. Ale i tak nie udało się rozsadzić od wewnątrz zachodniej jedności, więc to jednak sukces o ograniczonej skali. Podobnie jak fakt, że Rosja trwa jako organizm państwowy – bo trwa dzięki skuteczności putinowskiej ekipy, tyle że dzieje się to za cenę niemodernizowania gospodarki, utrzymywania złodziejsko-mafijnych form sprawowania rządów oraz postępującego zamordyzmu, w którym obywatel może trafić do więzienia na jedną czwartą swojego życia za skrytykowanie władzy. Doprawdy jest to „sukces”…

Sukcesem miała się zakończyć „operacja specjalna w Ukrainie”. W wymiarze geopolitycznym chodziło o danie w pysk NATO i Zachodowi. „Nie wtrącajcie się w naszą strefę wpływów”, wprost ostrzegał Kreml. „Tak, jak zgnieciemy Ukrainę, tak możemy w przyszłości postąpić z krajami nadbałtyckimi czy Polską; i co nam zrobicie?”, brzmiało przesłanie do „starego” Zachodu. Ten odesłał Moskwę w to samo miejsce, w które obrońcy Wężowej Wyspy kazali iść ruskiemu okrętowi. Putin chciał NATO spacyfikować, a dziś jego bojcy umierają od natowskiej broni, zręcznie wykorzystywanej przez ukraińskich żołnierzy. I umierać ich będzie jeszcze więcej, bo dostawy sprzętu tak naprawdę dopiero się rozkręcają. Jeśli uznać, że w 2014 roku Putin tchnął życie w niemrawe NATO, to w 2022 zafundował mu taki zastrzyk sił witalnych, że Sojusz na powrót stał się dziarskim młodzieńcem. „Staruszek” NATO miał się schować w mysiej dziurze, tymczasem nie tylko wspiera militarnie Ukrainę, ale – wszystko na to wskazuje – rozrasta się i jeszcze bardziej zbliża do granic Rosji. Wejście w struktury Szwecji i Finlandii – dotąd neutralnych – zmienia na mocną niekorzyść sytuację strategiczną Rosji u jej północnych granic i w basenie Morza Bałtyckiego. „Miałem chamie złoty róg…”, chciałoby się rzec. A przecież to niejedyne skutki. Państwa NATO, które przez ostatnie dekady zmniejszały arsenały i cięły koszty na utrzymanie wojska, dziś nie mają już złudzeń, że była to zła polityka. Dość wspomnieć niemieckie 100 mld euro na restytucję Bundeswehry. Wtórnym skutkiem putinowskiej agresji będzie – już jest – remilitaryzacja Zachodu, przeprowadzone w oparciu o środki – finansowe i technologiczne – o których Moskwa może tylko pomarzyć. ZSRR wykończyły „gwiezdne wojny”, Federację Rosyjską ma szansę rozwalić wojna ukraińska.

Już rozwala. Nowe porządki, które chciała światu narzucić Moskwa – a których początkiem miała być aneksja Ukrainy – zakładały utrwalenie mechanizmów surowcowego uzależnienia Zachodu. „Handlujcie z nami. Zapewnimy wam tanie paliwa, jeśli tylko dacie sobie spokój z eksportem demokracji do naszej strefy wpływów”, tak pokrótce brzmiała rosyjska oferta. Początkowo wydawało się, że zostanie przyjęta. Że realne finansowe zyski w połączeniu ze „świętym spokojem” („a niech tam robią sobie na wschodzie, co chcą, grunt, że u nas dobrobyt i spokój”), przytłumią wyrzuty sumienia przywódców Francji, Niemiec, ale i Polski, która przecież – mimo hałaśliwej antyrosyjskiej retoryki – ani myślała o zerwaniu gospodarczych relacji z Rosją. Na szczęście Zachodowi wciąż przewodzi Ameryka, która zawsze potrafiła godzić pryncypialność z interesami. Zainicjowane przez Waszyngton sankcje przeniosły wojnę także w obszar ekonomii (tak, Moskwa ma rację, nazywając je krokami wojennymi). Szkodzą one Rosji już dziś, odroczony skutek istotnej części rozwiązań każe założyć, że zaszkodzą jeszcze bardziej w przyszłości. Zwłaszcza że zakręcając kurki z gazem dla Polski, Litwy i Bułgarii (co miało być formą retorsji), Putin stracił resztki wiarygodności jako partner gospodarczy, nawet w oczach Niemców. Tym samym uruchomił lawinę zdarzeń, które przyśpieszą rezygnację Zachodu z rosyjskich kopalin. Rosja bez zysków z eksportu węgla, gazu i ropy nie istnieje jako samofinansujący się podmiot państwowy. Kopalin jeść się nie da, Chiny nie kupią nadwyżek, bo energochłonność ich gospodarki przestaje rosnąć. Na przyśpieszoną reorganizację własnej Moskwa nie ma ani pieniędzy, ani know how (pamiętajmy, że mówimy o kraju, który buduje czołgi, a nie potrafi zbudować przyzwoitego auta czy choćby pralki).

A tych pieniędzy nadal ubywa – idą bowiem na prowadzenie wojny, która w założeniu miała być trzydniową operacją, a okazuje się materiałochłonnym konfliktem, z niewiadomym terminem zakończenia. Putin przegrał już bitwę o zajęcie całej Ukrainy, nadal nie wygrał – i chyba nie wygra – bitwy toczonej w oparciu o urealnione założenia, gdzie celem jest zajęcie wschodu i południa zaatakowanego kraju. Co gorsza, patrząc z putinowskiej perspektywy – Zachód właśnie zorientował się, że rękoma Ukraińców można Rosję tak poturbować, że ta na dekady przestanie być zagrożeniem. I właśnie temu służą najnowsze pakiety pomocy, które – jeśli Ukraińcy wywalczą sobie na to czas – oznaczać będą takie nasycenie zachodnimi środkami walki, że choćby skały…, Rosja Ukrainy nie pokona. Ten konflikt w sposób dramatyczny unaocznia, jak wielka różnica dzieli zachodnie uzbrojenie, technologię, filozofię prowadzenia wojny i taktyczne rozwiązania, od ich rosyjskich odpowiedników. Oczywiście, słabość Rosji jest relatywna – bo na froncie inicjatywa strategiczna wciąż należy do agresorów – ale i wyraźna, skoro skutkiem tej inicjatywy są niewielkie zdobycze terytorialne przy koszmarnych stratach.

Te straty są na tyle wielkie, że Putinowi nie pozostaje nic innego, jak ogłosić w Rosji powszechną mobilizację. Liczby będą wówczas imponujące. Tak, jak imponujący był stan osobowy armii rosyjskiej latem 1914 roku. Car Mikołaj II pysznił się wówczas, że nie ma na świecie kraju, który wystawiłby tak liczne wojsko. Po kilku latach upokarzających klęsk, fatalnie zorganizowana, dowodzona i wyposażona armia zwróciło się przeciw głównodowodzącemu, który latem 1918 roku skończył z dziurą w głowie w jakateryburskiej piwnicy. Amen.

—–

Nz. Po sieci krąży owa mapka, jako rzekoma ilustracja z programu chińskiej telewizji państwowej, podczas którego omawiano scenariusze upadku Rosji. To niestety fejk – nie było takiego programu. Mapka powstała jakiś czas temu, by pokazać odległości dzielące regiony Rosji od konkretnych krajów. Chińczycy zaś jeszcze nie wieszczą końca rosyjskiego imperium. Ale wspierać go wojskowo nie zamierzają…

Postaw mi kawę na buycoffee.to