Konsekwencja

Nie wiem, czy to już zapowiadana ofensywa, czy ruskie nadal szukają słabszych punktów ukraińskiej obrony – tak czy inaczej, uaktywnili się wzdłuż niemal całej linii frontu na wschodzie.

Jeśli to ich ostatnie słowo, to jest z rosyjską armią gorzej, niż myślałem. Gęstość ognia artylerii niska, lotnictwa jak na lekarstwo. Jeśli to wciąż rozpoznanie bojem, to presja się nasili, ale… Ale już teraz widać, że rosjanie nadal nie liczą się ze stratami. Ginie ich i zostaje rannych niemal tysiąc na dobę.

Pod koniec stycznia Amerykanie oceniali rosyjskie straty na 180 tys. zabitych i rannych – w tym tempie luty zakończy się wynikiem 200 tys. wyeliminowanych z walki najeźdźców. Gdy rok temu szacowano rosyjskie siły zgromadzone wokół Ukrainy, 200 tys. wojskowych było maksymalnym wskazaniem. Innymi słowy, putin wytracił już cały kontyngent, który rzucił do walki w lutym 2022 roku.

I niczego się nie nauczył – ani on, ani jego generałowie. Bo czym będzie ta rosyjska ofensywa (czym jest?), jeśli na przedbiegach Ukraińcy wyślą do diabła dziesiątki tysięcy nieprzyjaciół (sami ponosząc znacznie mniejsze straty)?

Zrobiłem to zdjęcie pod Izjumem, w połowie stycznia. Gdybym znalazł się w tym miejscu latem, dół żółciłby się słonecznikami, niebo zaś byłoby błękitne. Miałbym ilustrację-symbol, w środku bowiem stoi zniszczony ruski czołg.

No ale jest jak jest. Tym niemniej zdjęcie i tak ma moc. Więc zamieszczam je w odpowiedzi na Wasze pytanie: jak to się skończy?

Jeśli ruskie pozostaną ruskimi – tak.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Przebitki

Dziś piszę do papieru, więc nie będzie obszernego komentarza. Będą za to zdjęcia w trybie „bez komentarza” – z mojego styczniowego wyjazdu do Bachmutu.

Pierwsze trzy fotografie to przebitki spod Izjumu, reszta – bachmuckie krajobrazy. Wszystkie stanowią ilustrację praktycznego wymiaru ruskiego miru…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Zarwany most i tymczasowa przeprawa/fot. Marcin Ogdowski

Realia

Poprzestanę na diagnozie, nieznacznie zagłębiając się w szczegóły. Nieznacznie, bo nie zamierzam wychodzić z roli sygnalisty na ścieżkę dostarczyciela argumentów wygodnych dla (pro)rosyjskiej narracji.

Najpierw jednak istotne zastrzeżenie – byłem, jestem i będę zwolennikiem szerokiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. O swoich motywach pisałem po wielokroć, poprzestanę więc na wskazaniu najważniejszego w kontekście tego tekstu – wsparcie dla Kijowa to, moim zdaniem, polska racja stanu, jeśli bowiem nie zatrzymamy rosji w Ukrainie, prędzej czy później jej armia spróbuje pójść dalej. Dziś by nie zdołała, jutro pewnie też nie, ale pojutrze (stosuję rzecz jasna umowne kryteria czasowe) nie da się tego wykluczyć. Dziś chroni nas NATO, jutro też, a co będzie potem? Sojusze mają to do siebie, że ich trwałość nie jest dana raz na zawsze. Musimy zatem stworzyć sytuację, w której rosjanie „na wejście” uznają, że atak na Polskę to szaleństwo, do czego wiodą w tej chwili trzy ścieżki – własne zbrojenia, „chuchanie i dmuchanie” na więzi sojusznicze (by jednak się nie rozpadły), oraz pomoc Ukrainie, żeby jak najbardziej, jak najtrwalej pogruchotała rosyjską armię.

Wiem, że jest w tej kalkulacji sporo cynizmu i przedmiotowego podejścia do Ukraińców. Na potrzeby tego wpisu odcinam się od emocjonalnych związków z Ukrainą i pozostaję na gruncie interesów mojego kraju; ostatecznie to one są najważniejsze.

Wojsko Polskie jest obecnie – na koniec stycznia 2023 roku – niczym armia po wojnie. Konflikcie o średniej intensywności, wystarczającej jednak, by móc powiedzieć o poważnym osłabieniu. Kondycja WP to suma kilku procesów, które – chciał pech – zbiegły się w czasie: wsparcia dla Ukrainy, polityki kadrowej ministerstwa obrony, zmian kulturowych przekładających się na stosunek Polaków do armii.

Zacznę od tych ostatnich. W armii coraz mniej się służy; wojsko stało się normalnym zakładem pracy, poddanym regułom rynkowej atrakcyjności. Jeśli suma profitów „nie zgadza się” z wysiłkiem włożonym w ich pozyskanie/utrzymanie – „do widzenia”, mówi jeden z drugim, przedwcześnie zdejmując mundur. Od 1 stycznia 2022 roku do końca stycznia br. ze służby odeszło ponad 13 tys. żołnierzy (ekwiwalent dywizji!) – trzy razy więcej niż wynosi średnia za taki okres z minionych lat. MON chwali się wzrostem stanów osobowych, twierdząc, że w 2015 roku służyło zaledwie 95 tys. wojskowych, a dziś ponad 160 tys., nie wspominając, że porównuje nieporównywalne (do 160 tys. wlicza na przykład żołnierzy WOT-u). Co więcej, odchodzi najbardziej doświadczony personel, którego zastąpienie to długoletni proces. Minister Mariusz Błaszczak ochoczo szafuje argumentem, że w najbliższych miesiącach pozyskamy tysiące żołnierzy dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej, tylko co ma taki „szwej” do wojskowego pilota z nalotem kilku tysięcy godzin i uprawnieniami instruktora?

Uziemienie wyższych rangą oficerów lotnictwa to jeden z elementów dziwacznej polityki kadrowej w WP. Do tego typowe dla całych sił zbrojnych awanse biernych, miernych, ale wiernych, w wojskach lądowych tworzenie kolejnego związku taktycznego, gdy nie skończył się jeszcze proces formowania 18. Dywizji, który i tak wydrenował kadry z innych jednostek; przykładów można by mnożyć, większość nie nadaje się na publiczną dyskusję.

Nie dość, że nie ma komu robić, to często nie ma czym. Przekazaliśmy Ukrainie większość naszych zapasów amunicji artyleryjskiej, pozbyliśmy się właściwie nowoczesnej artylerii samobieżnej. Wydaliśmy istotną część obrony przeciwlotniczej (w debacie publicznej jakoś nie odnotowano szczególnie mocno faktu, że do Polski przybyły trzy baterie Patriotów z Niemiec. Ów niemiecki rozmach to nie „gest”, a wynik oceny realnych potrzeb – w zakresie OPL jesteśmy w przysłowiowej dupie i dziś de facto bronią nas Amerykanie i Niemcy). Pozbyliśmy się ponad połowy sprawnych czołgów, których potencjał bojowy był „taki se”, lecz trzeba pamiętać, że wojsko musi się szkolić – choćby dla podtrzymania podstawowych nawyków. My tymczasem funkcjonujemy w realiach, w których przekazany sprzęt nie jest wymieniany w relacji 1:1 na nowy.

Ta wymiana nastąpi, ale będzie rozłożona w czasie. I kosztowna – bierzemy zachodni sprzęt, znacząco lepszy od (po)sowieckiego, ale ma to swoją cenę. I o ile świadomość wydatków jeszcze jakoś funkcjonuje w społecznym obiegu, niewielu zdaje sobie sprawę, w jak licznych obszarach delegowaliśmy obowiązki obronne państwa na sojuszników. To stan na kilka lat, który – z uwzględnieniem wymogu niejawności pewnych spraw – musi być przedmiotem publicznej dyskusji. W jej ramach władze winny zapewnić Polaków, że nic im nie grozi. Nie sloganami, że mamy wojsko „silne, zwarte i gotowe” – bo to kłamstwo – a podkreślaniem wagi, trwałości i skali sojuszniczego wsparcia. Inaczej otworzy się pole dla grającej na egzystencjalnych lękach Polaków prorosyjskiej narracji. Zwłaszcza tej zakamuflowanej, nie wspierającej rosji otwarcie, a pod płaszczykiem troski o „polskie sprawy”. Nie dalej jak wczoraj, w kontekście spekulacji na temat przekazania naszych F-16 Ukrainie, oglądaliśmy popis możliwości takich narratorów. „Rząd PiS chce dokonać kompletnego rozbrojenia Polski!”, alarmował jeden z drugim. „No to już szaleństwo”, napisała jedna z moich Czytelniczek, którą trudno podejrzewać o prorosyjskie sympatie.

– Czy Pana zdaniem, Polska przekaże w przyszłości samoloty F-16 Ukrainie? – spytał mnie dziś dziennikarz Interii.

– Nie chciałbym się bawić we wróżkę, zwłaszcza w odniesieniu do pomocy wojskowej dla Ukrainy, ponieważ mieliśmy już do czynienia z sytuacjami, w której postawy się zmieniały. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do jakieś symbolicznej partycypacji Polski. Podkreślę jeszcze raz, symbolicznej, ponieważ na więcej nas nie stać – odpowiedziałem.

Dlaczego tak? Mamy na papierze 48 maszyn. Ich sprawność utrzymuje się na poziomie 60-70 proc., a więc lata około 30 samolotów. Efy pełnią dyżury w Polsce, na Słowacji, nad krajami bałtyckimi. W eksploatacji jest mniej niż połowa MiG-ów-29, co nakłada na załogi F-16 konieczność obsługiwania ćwiczeń WP – wszędzie tam, gdzie realizowane są scenariusze współpracy wojsk lądowych z siłami powietrznymi. A zatem Jastrzębie to mocno eksploatowane konie robocze i każde uszczknięcie tego zasobu, nawet o kilka sztuk, wiązałoby się nie tylko z naruszeniem podstaw bezpieczeństwa Polski, lecz miałoby także wpływ na bezpieczeństwo sąsiadów.

„Więksi i silniejsi dostarczą swoich maszyn – wyręczą nas w obowiązkach i zrekompensują ubytki po przekazaniu naszych samolotów na wschód”, do takiego stwierdzenia sprowadza się argumentacja zwolenników opcji „polskie efy dla Ukrainy”. Co do zasady racjonalna, ale zarazem naiwnie ignorująca twarde uwarunkowania ekonomiczne i logistyczne. Nie istnieje „sklep z efami” (czy innym wojskowym sprzętem), gdzie na szybko i po dobrej cenie można sobie zamówić dowolną liczbę maszyn. Wspomniana jakość zachodniej broni, poza windowaniem ceny, sprawia, że jest jej relatywnie mało. A proces produkcyjny skomplikowany i długi. Tymczasem worek z pieniędzmi przeznaczonymi na pomoc dla Ukrainy nie jest bez dna. W przypadku Stanów Zjednoczonych – największego darczyńcy – mówimy o 45 mld dol. na bieżący rok fiskalny. Trudno powiedzieć, ile ta suma wyniesie w przyszłym roku, a decyzje w istotnej mierze zależą od postaw podatników i wyborców. Dowództwo ukraińskich sił powietrznych szacuje potrzeby na poziomie 200 maszyn klasy F-16. Taka pomoc „zeżarłaby” 20 mld dol. Same tylko efy z pakietem uzbrojenia wystarczającym na kilka misji. A gdzie reszta armii i jej potrzeby? Co z czołgami, które są co prawda dziesięć razy tańsze od samolotów, ale potrzeba ich trzy razy więcej? Co z artylerią, amunicją strzelecką, paliwem, wyposażeniem indywidualnym żołnierzy? Czy dałoby się te koszty przerzucić na pozostałych darczyńców? No nie – chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. Skalę i warunki zachodniej pomocy dla Ukrainy wyznaczają Stany Zjednoczone. Ich możliwości.

O tym, że te ostatnie nie są z gumy, świadczy choćby przykład niedawno zatwierdzonej umowy na dostawę 116 Abramsów dla Wojska Polskiego. Będących rekompensatą za przekazane Ukrainie czołgi T-72. Przedmiot transakcji (z odpowiednim pakietem logistycznym), wyceniono na 1,4 mld dol., tylko 200 mln wyłożą Amerykanie, reszta pójdzie z naszych kieszeni. A to naprawdę okazyjny i preferencyjny zakup. Nie łudźmy się, że w przypadku samolotów byłoby inaczej. Lockheed Martin (producent efów) chętnie by nam powetował ubytki powstałe po wysłaniu myśliwców do Ukrainy. Rząd USA pewnie by się do tego interesu dorzucił z jakimś wkładem własnym. Ale nikt nam najnowszych F-16, w zamian za nasze nieco już starszawe, nie sprezentuje. Sprzeda, owszem, tylko czy nas na to stać? W obliczu innych wyzwań, przed jakimi stoi wojsko – nie.

W kwestii pomocy doszliśmy już niemal do ściany. Coś tam jeszcze z posowieckiego lamusa można przekazać – więc przekażmy. Dorzućmy produkowaną na bieżąco „drobnicę” (jak choćby broń strzelecką). Są pomysły, by rozbudować u nas zaplecze produkcyjno-remontowe, działające na rzecz armii ukraińskiej – idźmy w to, przy założeniu, że będzie to sojuszniczy wysiłek. Mało? Rola Polski jako hubu logistycznego tej wojny i tak pozostaje kluczowa – bez naszych portów, lotnisk, linii kolejowych, dróg i poligonów trudno wyobrazić sobie proces dostarczania pomocy (nie tylko materialnej).

Oczywiście, Ukraina powinna dostać F-16 – i to jak najszybciej. I zapewne dostanie, mimo iż Waszyngton na razie mówi „nie” (znamy już ten schemat: nie, raczej nie, być może, raczej tak, tak). Lecz nie będą to samoloty najnowsze czy nawet względnie nowe (jak nasze). Na ukraińskim niebie zobaczymy coś, co będzie kompromisem między wymogami pola walki (koniecznością narzucenia rosjanom jakościowej przewagi), a możliwościami budżetu międzynarodowego projektu o nazwie „wsparcie dla Ukrainy”. Kompromisem, bo samoloty są strasznie drogie.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. F-16 Sił Powietrznych RP podczas misji air policing nad krajami bałtyckimi/fot. Bartek Bera.

Karuzela

Przez wiele godzin siedziałem nad tekstem do papieru (skończony!), tymczasem sporo się podziało. Późno już, więc z konieczności będzie krótko.

Dzisiejsza wyprawa Andrzeja Dudy do Lwowa mocno ubodła (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. O ból tyłków przyprawiło ich zwłaszcza jej symboliczne zwieńczenie, czyli wizyta w towarzystwie prezydenta Wołodymyra Zełenskiego na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Trudno obecnie o lepszy symbol polsko-ukraińskiego pojednania.

Ale są też konkrety, czyli deklaracja, że Polska przekaże Ukrainie kompanię czołgów Leopard 2 (jeśli ukraińską – 11, jeśli polską – 14 sztuk; w tej chwili nie ma jasności). To oczywiście kropla w morzu potrzeb, bo armia ukraińska potrzebuje tych czołgów dużo-dużo więcej. Polska ma ich niespełna 250, ale na większy gest zwyczajnie nie możemy sobie pozwolić. Oddaliśmy Ukraińcom niemal wszystkie sprawne T-72, te, które zostały w Polsce, mają docelowo posłużyć jako rezerwuar części zamiennych dla uszkodzonych w boju wozów armii ukraińskiej. Są jeszcze rodzime modernizacje „siedem-dwójek” – PT-91 Twardy – ale i one niebawem zaczną być wysyłane na wschód (istnieje harmonogram przekazania, niewielka część z 230 wozów już służy do szkoleń ukraińskich załóg; generalnie do końca roku Twardych w Polsce nie będzie). Zostają zatem „Leosie”, bo występujących w „homeopatycznej” liczbie K-2 nie ma co na razie brać pod uwagę. 250 to trochę mało jak na realia przyfrontowego kraju, zwłaszcza że „na chodzie” jest… no właśnie.

Leopardy starszej wersji – 2A4 – są poddawane modernizacji, która ślimaczy się już od kilku lat. Finalne „spolonizowane” maszyny – tzw. Leopardy 2PL – wracają do wojska w zawrotnym tempie kilkunastu sztuk rocznie. Duża część „a-czwórek” – zdana już przez wojsko do PGZ-u – ani nie jest w linii, ani na linii (produkcyjnej, gdzie byłaby modernizowana). Armii zostaje setka nowszych A-5, plus około 30 2PL. Ekwiwalent jednej brygady pancernej, gdy potrzebujemy minimum czterech.

Dostawy Abramsów (116+250 szt.) i K-2 (180 szt.) załatwią problem (w uproszczeniu rzecz jasna), ale ich pozyskanie rozpisano na najbliższe cztery lata. Czyli Polska mogłaby pozbyć się Leopardów nie szybciej niż w 2026/7 roku (a nawet później, bo mieć czołgi to nie znaczy umieć z nich korzystać, jest więc jeszcze kwestia wdrożenia Abramsów i „ka-dwójek”…). Zapomnijmy zatem o jakiś spektakularnym transferze, bo zapewne na obiecanej kompanii się skończy. Ale…

Ale nie o nasze „Leosie” chodzi, a o stworzenie presji na Niemcy – producenta Leopardów – które „na spokojnie” mogłyby zorganizować pokaźną liczbę maszyn. Potrzebują tylko odpowiedniej zachęty ze strony innych użytkowników – Polski, Finlandii, Hiszpanii, które są gotowe na transfer, oraz innych krajów, na razie publicznie niczego nie deklarujących. Rola Niemców jest kluczowa, bo tylko oni – z ich bazą przemysłową – są w stanie zapewnić odpowiednią logistykę dla ukraińskich oddziałów przezbrojonych w Leopardy. No a z Berlinem wiecie, jak jest – dopiero postawiony pod murem, zaczyna dzielić się czymś więcej niż lekki sprzęt. Presję zwykle tworzą Amerykanie, ale mogą też – w końcu w kupie siła – europejscy sojusznicy. Do pokazania Niemcom, że zachodnie czołgi można już słać do Ukrainy, mając gdzieś „niet!” rosjan, przyłączyli się również Brytyjczycy. Do 20 stycznia – na kiedy zaplanowano kolejną konferencję darczyńców – zapewne pojawią się następni chętni.

Nie wiem, na ile chętnie obejmował dziś funkcję dowódcy rosyjskich sił w Ukrainie gen. Walerij Gierasimow. Szef sztabu rosyjskiej armii to już piąty (!) głównodowodzący siłami „na teatrze”. Pierwszego nie znamy, drugi był Aleksandr Dwornikow, trzeci Giennadij Żydko, czwarty Siergiej Surowikin, który od teraz pełni rolę zastępy Gierasimowa. Nie ma informacji, z których wynikałoby, że Gierasimow przestał być numerem jeden w całej rosyjskiej armii, a to oznacza, że sporo ryzykuje, zasiadając w „gorącym fotelu”, z którego wypadło już tylu poprzedników. Jedna dymisja – gdy i jemu się nie powiedzie w Ukrainie – pociągnie zapewne drugą, czyli utratę stanowiska szefa sztabu. De facto, byłby to koniec wojskowej kariery Gierasimowa.

Ale nie antycypujmy i nie śmiejmy się zanadto z karuzeli kadrowej. Bo owszem, udowadnia ona niską jakość rosyjskiej generalicji, ale w tym przypadku może być inaczej. O Gierasimowie z uznaniem wypowiada się jego przeciwnik – gen. Walery Załużny. Jest też rosyjski pierwszy żołnierz autorem (a na pewno twarzą) nowatorskiej doktryny, nazwanej jego nazwiskiem, poświęconej działaniom hybrydowym (jak mawiają wojskowi, poniżej progu kinetycznego zaangażowania). Mistrz dezinformacji i ojciec chrzestny zielonych ludzików może sobie nie poradzić z dowodzeniem w prawdziwej i to pełnoskalowej wojnie, lecz na pewno będzie miał łatwiej od poprzedników.

Zmorą rosyjskiej armii jest jej zbytnia hierarchiczność i kultura dupochronu, czyli uciekania od odpowiedzialności. W praktyce polega to na tym, że nim jakaś informacja zmieni się w rozkaz, wędruje przez wszystkie szczeble – im jest poważniejsza, tym wyżej. W efekcie, wiele działań podejmowanych jest poniewczasie, co na polu bitwy ma ogromne znacznie. Przykładem niech będzie obróbka danych ze zwiadu satelitarnego – co z tego, że rosjanie zarejestrowali brak obecności ukraińskich samolotów na lotniskach stałych 24 lutego, skoro „nie zdążyli” przekazać tych informacji obsługom wyrzutni pocisków balistycznych. I warte potężne pieniądze rakiety „waliły po pustym”.

No więc teraz góra przyszła do Mahometa – przynajmniej w teorii skraca się obieg kwitów i zwiększa decyzyjność najważniejszego generała „na teatrze”. Co z tego wyniknie? Zobaczymy już niebawem.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tymczasem na bachmuckim odcinku frontu trwają zacięte walki. „Słona ziemia, ludzie ze stali”, piszą o tym zdjęciu służby prasowe Sztabu Generalnego Ukraińskich Sił Zbrojnych, nawiązując do Sołedaru i tamtejszej kopalni soli…

Żelazna

Pisowskich osiągnięć w zakresie obronności nie da się odmalować wyłącznie w czarno-białych barwach. Bo z jednej strony – jeszcze za pierwszego PiS-u (2005-07) – rozwiązano wojskowe służby specjalne i podjęto dyletanckie próby zbudowania ich od nowa. Efekt? Rodzime spec-służby pracujące na rzecz armii nadal, mimo upływu 15 lat, „cieszą się” opinią jednych z najgorszych w NATO. Z kolei za drugiego PiS-u doszło w wojsku do rozległej czystki kadrowej, zaś modernizację techniczną wstrzymano na trzy lata. Te wydarzenia łączy osoba Antoniego Macierewicza, wpływowego polityka rządzącej partii, delegowanego przez Jarosława Kaczyńskiego do Ministerstwa Obrony Narodowej.

Ale też w czasie pierwszej kadencji PiS stworzono Wojska Specjalne jako oddzielny rodzaj sił zbrojnych. Stało się to tuż przed wyborami z 2007 r., lecz później patronem procesu formowania pozostał ówczesny prezydent RP Lech Kaczyński. Dziś „specjalsi” to wizytówka polskiej armii, na co wpływ ma także ich organizacyjna niezależność. Pięć lat temu powołano do życia Wojska Obrony Terytorialnej. I choć WOT ma niemałe problemy z rekrutacją, pozytywnie zakorzenił się w świadomości Polaków, tracąc po drodze łatkę „partyjnej bojówki PiS”. Pomogła pandemia i zaangażowanie mundurowych w działania kryzysowe podjęte przez państwo.

Z trzeciej strony, tajemnicą poliszynela jest, że kondycja Wojsk Specjalnych wynika w dużej mierze z parasola ochronnego, jaki rozpostarli nad formacją Amerykanie. I że to USA wymusiły rezygnację Macierewicza z funkcji ministra obrony na początku 2018 r., gdy uznano, że skala destrukcji Wojska Polskiego zagraża całemu Sojuszowi. Mamy zatem coś na wzór popularnej gry w dobrego i złego glinę, z działającym za kulisami szefem, posiadającym prawo do ostatniego słowa. Czy taki wzór zachowań odnajdziemy również w ostatnim wielkim projekcie organizacyjnym PiS w dziedzinie obronności? Jakie inne wnioski można wyciągnąć z trwającego od czterech lat procesu formowania 18. Dywizji Zmechanizowanej?

Niechciane dziedzictwo

Po 24 lutego br. nie ma już wątpliwości, że decyzja o powołaniu 18. DZ była właściwym krokiem. Agresja na Ukrainę zburzyła przekonanie o Rosji jako przewidywalnym partnerze. Tymczasem po 2011 r. – kiedy to zlikwidowano 1. Warszawską Dywizję Zmechanizowaną – na wschód od Wisły stacjonowała tylko jedna 16. Pomorska DZ. Tytułem wyjaśnienia – dywizja to kilkunastotysięczny związek taktyczny, dzięki zróżnicowanemu uzbrojeniu zdolny do samodzielnych działań na dużym obszarze. W 2018 r. Wojska Lądowe dysponowały trzema dywizjami (11., 12. i 16.), oczywistym wydawał się pomysł, że powrót do czterodywizyjnej struktury nastąpi poprzez odtworzenie 1.WDZ. Zwłaszcza że nie wszystkie jej jednostki zlikwidowano, a trzonem nowej miała być brygada pancerna z Wesołej, przez dekady wchodząca w skład słynnej „jedynki”. Tu jednak dała o sobie znać polityka historyczna PiS – 1.WDZ wywodziła się ze sformowanej nad Oką w ZSRR 1. Dywizji Piechoty. Była więc „komusza”, w przeciwieństwie do 18. DP przedwojennego WP, mającej hallerowski rodowód i chwalebny szlak bojowy w wojnie z bolszewikami i w kampanii wrześniowej. Tak wybrano numer „18” oraz przydomek „żelazna” noszony przez dawną 18. DP.

Proces formowania wystartował we wrześniu 2018 r., a na dowódcę „osiemnastki” wyznaczono gen. Jarosława Gromadzińskiego. Nieznany szerzej oficer szybko stał się pupilem rządowych i prawicowych mediów, co w połączeniu z urzędowym optymizmem rodziło obawy o kompetencje generała, jak i samą ideę budowy dywizji. Długo wydawało się, że to „pic na wodę”. „Przenosimy aktywa z jednej przegródki do drugiej”, pisano w branżowej prasie, odnosząc się do faktu, że połowa 18. DZ istniała przed jej powołaniem (poza wspomnianą 1. Warszawską Brygadą Pancerną, chodzi również o 21. Brygadę Strzelców Podhalańskich). „Nie powstanie nic nowego oprócz sztabu”, krytykowano, zaznaczając, że to sposób na szybki medialny sukces. „Miała być dywizja i jest dywizja”, puentowano płytkie zwykle medialne analizy. Gromadziński tymczasem ujawnił się jako bardzo sprawny dowódca-organizator. Budowa „żelaznej” wymagała sformowania sztabu dywizji, trzech pułków (artylerii, przeciwlotniczego, logistycznego), jednej brygady (zmechanizowanej) oraz batalionu rozpoznawczego. Po czterech latach wszystkie jednostki już istnieją, dowództwo dywizji zaliczyło w zeszłym roku certyfikację (takie wojskowe dopuszczenie do ruchu), niebawem ruszy certyfikacja sztabów 19. Brygady Zmechanizowanej i 18. Pułku Logistycznego.

Poczyniono szereg inwestycji infrastrukturalnych, czego najbardziej spektakularnym przykładem jest parking czołgowy w Wesołej. Oddanych obiektów miało być więcej, ale na przeszkodzie stanęły problemy natury prawno-organizacyjnej (pozyskanie terenów i wykonawców budów), niezależne od dowództwa dywizji. Obiektywny charakter mają też kłopoty związane z dostawami sprzętu. Przykładem ślimacząca się modernizacja czołgów Leopard 2, za co winę ponosi przemysł. Z kolei w ostatnich miesiącach część uzbrojenia będącego na wyposażeniu 18. DZ – i nowego, które pierwotnie miało do niej trafić – wysyłana jest do Ukrainy w ramach pomocy wojskowej.

Wyspowa nowoczesność

Na wschód pojechały m.in. nowoczesne samobieżne armato-haubice Krab i stareńkie (nieco „odświeżone”) czołgi T-72. „Dywizja wraca do postaci z pierwotnych założeń”, śmieją się wojskowi. Latem 2018 r. zapowiadano, że „osiemnasta” pozostanie lekkim związkiem taktycznym, szybko jednak pożegnano się z tą koncepcją, tworząc zręby dla dywizji ciężkiej, z dużą liczbą czołgów i wozów bojowych. Zmechanizowanej z nazwy, de facto – po zakończeniu dostaw amerykańskich czołgów Abrams – pancernej. Zdaje się, że jest to z jednej strony wyraz ambicji pisowskich polityków odpowiedzialnych za wojsko (głównie Mariusza Błaszczaka), przekładalnych na korzyści polityczne, z drugiej, realizacja oczekiwań Amerykanów, którzy chcieliby mieć na tzw. wschodniej flance sojuszniczą dywizję możliwie najbardziej interoperacyjną z ich wojskiem. Lekkie, w zamyśle pisowców, niech pozostaną wojska terytorialne, 18. DZ ma się stać „najsilniejszą dywizją w Europie”. Stąd abramsy – także te dodatkowe 116 sztuk, które trafi do Polski w miejsce wysłanych Ukraińcom tanków – stąd np. wozy typu MRAP (o zwiększonej odporności na miny), właśnie przekazywane jednostkom „żelaznej”.

To do „osiemnastej” trafią jeszcze w tym roku wyrzutnie rakietowe ziemia-ziemia typu Himars. O ich wyjątkowej skuteczności przekonują się Ukraińcy i Rosjanie – pierwsi jako użytkownicy, drudzy jako cele ataków. Na liście planowanych dostaw znajdują się też kolejne Kraby, bojowe wozy piechoty Borsuk, transportery opancerzone Rosomak z bezzałogową wieżą ZSSW-30, kilka rodzajów dronów, zestawy rakietowe obrony przeciwlotniczej Narew (krótkiego zasięgu) i Wisła (średniego zasięgu – w tym przypadku chodzi o słynne Patrioty). A do tego mnóstwo wojskowej „drobnicy”, takiej jak naramienne wyrzutnie Piorun, będące postrachem rosyjskich pilotów w Ukrainie. To plany (uczciwie trzeba przyznać, że z dobrymi widokami na realizację) – na razie bowiem „żelazna” jest jak niemal całe wojsko „wyspowo nowoczesna”.

Tyle że te wyspy są rozleglejsze niż w innych dywizjach. Co tak jak inny atut „osiemnastej” – kadry – zdradza smutną prawdę o realiach Wojska Polskiego. „Pięścią” 18. DZ są obecnie niemieckie Leopardy 2 z 1. Warszawskiej Brygady Pancernej, po modernizacji do standardu 2PL znacząco lepsze od wszystkich rosyjskich czołgów. Co mogłoby tylko cieszyć, gdyby nie fakt, że „leosie” zabrano wcześniej z 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, stacjonującej na zachodzie Polski. Leopardy eksploatowano w „jedenastej” przez kilkanaście lat (pierwsza partia trafiła tam w 2002 r.), dywizja miała zatem doświadczone załogi i rozbudowane zaplecze techniczno-szkoleniowe. W Wesołej nie było nic, a czołgi przez kilka lat parkowano „pod chmurką”. Po prawdzie, forsowana przez PiS po 2015 r. koncepcja wzmocnienia wschodniej ściany kosztem zachodniej, nie była politycznym awanturnictwem, a ideę wspierało wielu najwyższych rangą wojskowych. Rzecz w tym, że problem rozwiązano na rympał. Zabrane pancerniakom z „jedenastej” czołgi trafiły pod Warszawę, używane dotąd w brygadzie z Wesołej PT-91 Twardy posłano na Warmię i Mazury, by zastąpiły najgorsze w całej puli poradzieckie T-72. Zajechane „siedem-dwójki” z północno-wschodniej Polski powędrowały z kolei do kawalerzystów w Lubuskiem, dotąd jeżdżących leopardami. Koło się zamknęło, dla pancerniaków z 11. DKPanc. podwójnie i z wyjątkowo smutnym finałem – oto bowiem znów musieli wsiąść do T-72, które w międzyczasie wcale nie odmłodniały. „Jedenastą”, niegdyś najsilniejszą dywizję pancerną w Europie, zdegradowano do roli lamusa, 1. WBPanc. zaczęła żmudną drogę do budowy zdolności bojowych na nowym sprzęcie. Szczęśliwie po drodze nikomu nie przyszło do głowy wykorzystywać osłabienia WP.

Ta historia zresztą okazuje się nie mieć jeszcze końca. Napięte relacje z Niemcami i presja Amerykanów sprawiły, że nie kupimy kolejnych leopardów. Na scenę wkroczył Abrams i to on ma stać się jedynym typem czołgu używanym przez jednostki 18. DZ. „Leosie” zatem – nim ostatecznie znikną z arsenału Wojska Polskiego – najpewniej wrócą do 11. DKPanc. Koreańskie czołgi K2, zamówione obok abramsów, przeznaczone będą dla 16. Dywizji. Zapowiedział to niedawno minister Błaszczak, po podpisaniu umów wykonawczych z Koreańczykami (przewidujących pierwsze dostawy już w tym roku). Na marginesie warto zauważyć, że klaruje nam się obraz Wojsk Lądowych jak z branżowego dowcipu. Biorąc pod uwagę wiodącą broń, 18. DZ będzie dywizją „amerykańską”, 16. DZ „koreańską”, a 11. DKPanc. na powrót stanie się „niemiecka”. W tym żarcie wyraźnych barw dla 12. DZ nie przewidziano.

Demografii nie oszukasz

Wracając zaś do sedna – „recykling” i „kanibalizacja” nie dotyczą tylko sprzętu, ale i ludzi. Szczegółowe dane o przepływach kadrowych są niejawne, ale wystarczy prześledzić ścieżki karier oficerów średniego i wyższego szczebla 18. DZ, by stało się jasne, że w istotnej mierze „posila się” ona ludźmi z innych jednostek. Obietnice szybszych awansów, nowe wyzwania czy choćby kalkulacja, że w dywizji będącej oczkiem w głowie władzy służba może być bardziej intratna, robią swoje. Identyczny proces drenażu kadr obserwowaliśmy, gdy ruszał projekt pt. WOT. Nie wypada zżymać się na decyzje poszczególnych wojskowych, warto jednak mieć świadomość skutków takich wyborów. Znów nie zdradzę żadnej tajemnicy, pisząc, że poziom ukompletowania wielu jednostek WP nie należy do wysokich. Nawet w brygadach oddawanych do dyspozycji NATO/UE, posyłanych na międzynarodowe misje, istnieje sporo wakatów. Ba, kreatywna księgowość pozwala na policzenie jednego człowieka razy dwa – gdy np. w jednej kompanii jest na etacie strzelca, a do drugiej oddelegowano go na etat kierowcy ciężarówki. Taki stan rzeczy skutkuje przeciążeniem obowiązkami, spadkiem morale, odejściami ze służby. W ujęciu całościowym pokazuje, jak trudnym wyzwaniem jest powiększanie armii. Presja na rekrutacyjny sukces wybranej jednostki niechybnie oznacza problemy kadrowe gdzie indziej. Bogactwo ludzkiego rezerwuaru – kobiet i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej – jest bowiem pozorne. Co z tego, że mamy w Polsce kilkanaście milionów potencjalnych żołnierzy, skoro młodzież nie garnie się w kamasze? Proces formowania 18. DZ jest dopiero na półmetku (przewidziano go na lata 2019-2026), a dywizja nie powstaje od zera. Zapewne będzie sukces, ale na horyzoncie widać ciemne chmury w postaci pomysłów utworzenia piątej, ba, szóstej dywizji. Przy obecnych uwarunkowaniach demograficznych i kulturowych nie da się tego zrobić inaczej jak poprzez „rozwadnianie” już istniejących dywizji.

Niezależnie od tego, jaki los czeka 18. DZ, nie będzie to już zmartwienie/radość dotychczasowego dowódcy. Kilka tygodni temu, nieoczekiwanie, jego miejsce zajął gen. Arkadiusz Szkutnik. Gromadziński został jednym z zastępców w Międzynarodowym Zespole ds. Pomocy Ukrainie. Ma to być przeniesienie na równorzędne stanowisko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest inaczej. Z drugiej strony, Zespół to amerykańska inicjatywa, Waszyngton zaś zamierza skończyć z doraźną pomocą dla Kijowa. Wkrótce zmieni się ona w misję na wzór irackiej i afgańskiej (bez angażowania się w działania kinetyczne). Oznacza to m.in. stałe finansowanie, a dla personelu specjalne odznaczenia, wynagrodzenia i ścieżki awansu. Możliwe, że i Gromadziński wykorzysta ów angaż jako trampolinę.

—–

Nz. Wozy typu MRAP, które pod koniec sierpnia trafiły do dywizyjnego batalionu dowodzenia/fot. 18. Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 37/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to