Wojna

Na dziś zaplanowano konferencję Antoniego Macierewicza, na której przedstawione zostaną założenia polityki historycznej resortu. Z grubsza wiadomo już, czego można się spodziewać. Wyłuszczył to Sławomir Cenckiewicz w wywiadzie dla „Polski Zbrojnej”. „Pogodzenie dwóch tradycji – LWP i Wojska Polskiego jest niemożliwe” – stwierdził dyrektor Centralnego Archiwum Wojskowego.

Tak kategoryczny osąd spotkał się z falą krytyki byłych i obecnych żołnierzy WP, zwłaszcza „Czerwonych beretów”, wprost wymienionych przez kontrowersyjnego historyka. Argumentowali oni – i słusznie – że godnie można służyć nawet w czasach niepełnej suwerenności państwa. I że taka postawa nie zasługuje na rugowanie z historii. Przyglądałem się tym protestom w Internecie i dojrzałem pewną charakterystyczną cechę. Generalizując nieco, nie miały one wsparcia młodszych użytkowników mediów społecznościowych.

Były jednak na tyle spektakularne, że MON winno je dojrzeć i zareagować. Dojrzało, i poszło za ciosem – zapowiadając lustrację sal tradycji w jednostkach wojskowych.

„Właściwy” wymiar historii

Wcale mnie ta determinacja nie dziwi. Była do przewidzenia, odkąd twórcy „dobrej zmiany” przejęli kierownictwo nad armią. Obrzydzanie WP z czasów peerelu jest bowiem częścią pisowskiego projektu, który można określić mianem „wojny o pamięć”. Jej inną odsłoną jest dyskredytowanie Lecha Wałęsy, przy czym postać byłego prezydenta jest tylko dogodnym celem, którego kaliber pozwoli zeszmacić całą ideę III RP. Kolejną bitwą w tej wojnie jest próba redefinicji wizji katastrofy smoleńskiej – przekonania nas, że doszło tam do zamachu. Gdy wysiłki te zakończą się sukcesem, powojenna historia Polski nabierze „właściwego” wymiaru, z nieodzownymi elementami metafizycznymi. Na osi czasu będziemy mieli wyklętych walczących z sowietyzacją kraju (broń boże jako strona w wojnie domowej!), nielicznych bohaterów pokroju Kuklińskiego – który zdradził, bo tego wymagało dobro ojczyzny – Lecha Kaczyńskiego jako twarz antykomunistycznej opozycji oraz kulawy projekt założonej przez SB, fasadowo demokratycznej III RP. Początkiem końca tej ostatniej okaże się „mord w Smoleńsku” – „w ziemi uświęconej ofiarami katyńskiej zbrodni” – i wywołane nim patriotyczne wzmożenie, które w 2015 roku doprowadziło do „prawdziwego odrodzenia” instytucji państwa polskiego, w tym jego armii.

Po co to wszystko? A choćby po to, że również z historii płynie legitymizacja dla sprawowanej władzy, która w takim ujęciu postrzegana jest jako moralnie uprawniona, będąca zadośćuczynieniem i jedynie słuszną opcją.

Proste? Teraz, gdy zjednoczona pod szyldem PiS prawica ma do dyspozycji cały państwowy aparat, można przystąpić do działań pełnoskalowych. Lecz ta wojna trwa już od kilku lat, a najważniejszym jej obszarem nie była wcale sejmowa mównica czy tradycyjne media. Najbardziej efektywne z perspektywy tak zwanego obozu patriotycznego bitwy stoczono w Internecie. Zwolennicy „dobrej zmiany” wykazali się tu podziwu godną sprawnością, wykorzystując ograniczone horyzonty poznawcze Polaków. By nie pozostać gołosłownym – w zeszłym roku tylko 37 procent rodaków sięgnęło po książkę. To katastrofalne dane, jednak we wcześniejszych latach było z czytelnictwem niewiele lepiej. Od książek stronią przede wszystkim ludzie młodzi, mocno za to zakotwiczeni w Internecie. Dostarczenie im odpowiedniego kontentu to sposób na zdobycie ich umysłów i serc. I właśnie z taką akcją mieliśmy do czynienia przez ostatnie lata. Wysyp stron, wortali i portali – amatorskich inicjatyw i profesjonalnych redakcji – promujących „narodową odnowę”, szalona aktywność tego środowiska także na forach mediów dotąd mainstreamowych, musiały i przyniosły odpowiednie rezultaty. Mówiąc wprost, młodzi kupili promowaną w necie wersję historii. I stąd ich brak wsparcia, gdy szargany jest honor milionów żołnierzy ludowego Wojska Polskiego i gdy piętnowane są „niewłaściwe” tradycje, kultywowane w armii po 1989 roku.

Jedna wojna nie wystarczy?

Brakuje obiektywnych informacji pozwalających ocenić, w jakim wymiarze była to akcja skoordynowana. Przy skali polskojęzycznego Internetu wystarczy aktywność kilku tysięcy animatorów, by – wykorzystując mechanizm użytecznego idioty i autentyczne frustracje rozczarowanej III RP młodzieży – zdobyć odpowiednio duże zasięgi.

Nie złorzeczę. Nie mam żalu, że prawica wykorzystała nowoczesne narzędzia komunikacji do zapewniania sobie przewagi. Polityczna walka – także w obszarze narracji historycznej – nie jest czymś złym z zasady. Martwi mnie tylko brutalizacja języka i wykluczający charakter tego konfliktu. Gdy w 2009 roku zaczynałem przygodę z blogiem zAfganistanu.pl, adwersarze na tamtejszym forum – pomijając przypadki psychiatryczne – zdolni byli do rzeczowej rozmowy. Gdy nie udawało się przybliżyć stanowisk, rozstawali się w przekonaniu, że każdy ma swoje racje. Dziś, także w obszarze dyskusji na temat wojska i jego historii, dominuje agresja. Brak zgody na bezrefleksyjny kult wyklętych jest wystarczającym powodem, by znaleźć się pod ogniem inwektyw i krzywdzących opinii. By stracić prawo do czucia się Polakiem.

Taki rodzaj debaty to proste przeniesienie zasad obowiązujących w „dużej” polityce (jako się rzekło – mówimy wciąż o różnych bitwach  tej samej wojny). Gdzie spirala agresji nakręcona jest już do tego stopnia, że stoimy przed groźbą aktów fizycznej przemocy. Może więc czas najwyższy się zatrzymać? Usiąść i zacząć naprawdę rozmawiać?

Nie zadowolimy wszystkich. Nie oczekujmy wielkoduszności od rodzin, którym leśni czy żołnierze LWP zabili kogoś bliskiego. Ale dla całej reszty można wypracować jakieś kompromisowe rozwiązanie. Spójną i uczciwą historyczną narrację. Ten sam model rozwiązania kryzysu można zastosować we wszystkich innych obszarach politycznego konfliktu, który trawi obecnie Polskę. A właściwie trzeba, bo jedna wojna domowa w najnowszej historii tego kraju w zupełności nam wystarczy.

PS. Dziś zmarł Marian Kociniak, odtwórca głównej roli w bodaj najzabawniejszej polskiej komedii, osadzonej w czasach II wojny światowej. Któż nie zna genialnej sceny z Grzegorzem Brzęczyszczkiewiczem? No właśnie… Tymczasem grany przez Kociniaka bohater na koniec swoich pokręconych losów trafia do komunistycznej partyzantki. Co ma stanowić szczęśliwe zakończenie filmu. Niebawem okaże się, że trzeba będzie ową komedię zakwalifikować do zbioru tytułów zakazanych. Tak jak „Stawkę większą niż życie” czy „Czterech pancernych”. Bo dalsza kariera tych propagandówek nie będzie współgrała z oficjalną narracją. Narracją, w której niechybnie zagoszczą hasła typu „zapluty karzeł komuny”, czy „czerwoni żołnierze wyklęci”. Taki los spotka „niewłaściwych” bohaterów – także popkultury – jeśli nie zatrzymamy szaleństwa regulacji historii pod dyktando „dobrej zmiany”.

—–

Wojsko Polskie potrzebuje „dekomunizacji” parku sprzętowego. To jest realna i pilna potrzeba/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Niegodni”

Coś się kończy, coś zaczyna. Dziś złożyłem rezygnację z funkcji wiceprzewodniczącego i członka Rady Programowej Wojskowego Instytutu Wydawniczego (WIW). Bezpośrednim powodem tej decyzji była odmowa publikacji zamieszczonego poniższego listu. Napisałem go w reakcji na skandaliczny wywiad ze Sławomirem Cenckiewiczem, który ukazał się w najnowszej „Polsce Zbrojnej”. Zapewnienie o „rozważaniu dalszego podjęcia tematu” nie usuwa moich obaw co do charakteru i nowej linii redakcyjnej flagowego pisma WIW – których nie jestem w stanie zaakceptować. Dlatego poprosiłem o rezygnację ze skutkiem natychmiastowym.

Co do istoty sprawy – idąc tropem wyznaczonym przez „dobrą zmianę”, dojdziemy do takiej wersji historii, w której jesień 2015 roku uznana zostanie za „prawdziwy moment odrodzenia Wojska Polskiego”. Zaś okres między 1945 a 2015 rokiem zyska miano czarnej dziury, w której nie działo się nic godnego naszej pamięci. Oczywiście za wyjątkiem wyklętych i pułkownika Ryszarda Kuklińskiego.

Strasznie to smutne i, przede wszystkim, nieuczciwe.

—–

Do Dyrektora Wojskowego Instytutu Wydawniczego

Pułkownika Dariusza Kacperczyka

Szanowny Panie Dyrektorze, Darku,

Piszę do Ciebie jako Buzdyganowicz, gdyż tytuł ów obliguje mnie do reakcji, gdy opluwany jest honor żołnierzy Wojska Polskiego. Z nadzieją, że mój list zostanie opublikowany na łamach Portalu i Miesięcznika.

Jestem po lekturze wywiadu udzielonego „Polsce Zbrojnej” przez Sławomira Cenckiewicza, nowego dyrektora Centralnego Archiwum Wojskowego. Czytamy w nim:

„(…) Nie chciałbym, żeby (…) siedziba naszego archiwum mieściła się przy ulicy Czerwonych Beretów! Bo wiem, kim był ich współtwórca i patron gen. Rozłubirski! Polska ma jedną tradycję komandosów – to cichociemni i żołnierze gen. Sosabowskiego! Im należy się nasza pamięć!”.

I dalej:

„(…) Pogodzenie dwóch tradycji – LWP i Wojska Polskiego jest niemożliwe (…)”.

Wstrząsnęła mną ta lektura. I nie chodzi o niekompetencję pana Cenckiewicza, który myli spadochroniarzy z komandosami i zdaje się nie wiedzieć, że „spadakom” już od lat patronują obydwaj wymienieni generałowie. Tych kilka słów obraża pamięć dziesiątków tysięcy żołnierzy WP, którzy oddali życie w walkach z Niemcami na Wschodzie. Odbiera sens służby milionom mężczyzn, poborowych i zawodowców, którzy założyli mundur po 1945 roku. Wśród nich chłopcom „z desantu”, dla których czerwony beret był – i wciąż pozostaje – powodem do największej dumy. Którzy postać „wodza” – gen. Rozłubirskiego, oficera nietuzinkowego i honorowego – darzyli ogromnym szacunkiem. Ci ludzie również służyli Polsce – niedoskonałej, niesuwerennej, ale innej wówczas nie było. I w większości służyli godnie, o czym świadczy wysoki wskaźnik społecznego zaufania, jakim cieszyła się armia przez cały praktycznie PRL.

Panie Pułkowniku, w grudniu 2014 roku byliśmy razem na otwarciu Centrum Weterana. Stoi przed nim ściana z uwiecznionymi nazwiskami żołnierzy WP, którzy polegli na zagranicznych misjach. Wiele z tabliczek upamiętnia wojskowych, których śmierć zabrała przed 1989 rokiem. Są tam też nazwiska „Czerwonych Beretów” służących już III Rzeczpospolitej – bohaterów z Iraku i Afganistanu. Wspominam o tym także dlatego, że właśnie weteranom poświęciłem dużą część swojej dziennikarskiej i pisarskiej twórczości. Dziś okazuje się, że hołubiłem „ludzi niegodnych” bądź „skażonych niewłaściwą tradycją”.

Darku, cenię sobie honor – wieloletnie obcowanie z żołnierzami WP, także w warunkach wojennej codzienności, tylko tę postawę wzmocniło. Staram się też postępować przyzwoicie. Jednocześnie mam ten wielki komfort, że nie podlegam rygorowi wojskowej karności. Mówię więc głośne i zdecydowane „nie!” dla krzywdzących redefinicji i reinterpretacji historii Wojska Polskiego. Dla grzebania przy faktach na potrzeby bieżącej polityki i symbolicznych rozliczeń przez nią motywowanych.

Osoba, z którą przeprowadza się wywiad, może mówić wszystko, nawet największe nikczemności. Nie byłem i nie jestem zwolennikiem cenzury, ale w takiej sytuacji oczekiwałbym, że Redakcja zdystansuje się od wypowiedzi, które godzą w dobre imię żołnierzy WP, w dobre imię sporej grupy Czytelników popularnej „Pezetki”. Opatrzy komentarzem, zamieści polemikę, w samym wywiadzie w sposób zdecydowany da odpór obrzydliwym uproszczeniom. Brak takich działań rodzi obawy, że Redakcja podziela czarno-białą wizją świata, stając się de facto narzędziem w politycznej walce.

Przed czym przestrzegam – w imieniu swoim i, jak sądzę, tysięcy Czytelników.

Marcin Ogdowski, reporter wojenny, pisarz. Wiceprzewodniczący Rady Programowej Wojskowego Instytutu Wydawniczego

Kraków, 9 marca 2016 roku

—–

„Nie chciałbym, żeby siedziba naszego archiwum mieściła się przy ulicy Czerwonych Beretów” – mówi Cenckiewicz. Czym zajmował się pan dyrektor, gdy „spadaki” przelewały krew w Afganistanie?/fot. z archiwum zAfganistanu.pl

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Powrót

95-letnia Saada ma tylko jedno marzenie – chciałaby umrzeć u siebie. Ojczysta ziemia jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy wyjść na taras niewielkiego domu na wzgórzu, by dojrzeć malownicze pagórki i niewielkie osady. Lecz owa bliskość jest jedynie złudzeniem – i nie chodzi wcale o trudne do pokonania koryto granicznej rzeki czy wojskowe posterunki, rozdzielające Liban i Syrię. Dziś akurat jest spokojnie, ale zdarzały się noce, w trakcie których widać było rozbłyski wybuchów, a złowrogie pomruki godzinami niosły się w powietrzu…

Syryjska wojna domowa wypędziła z domów jedenaście milionów ludzi – blisko połowę populacji tego kraju z 2011 roku. Sześć milionów to uchodźcy wewnętrzni, cztery miliony siedemset tysięcy osób zdecydowało się uciec z kraju. Dwa miliony sześćset tysięcy trafiło do Turcji, milion dwieście tysięcy do Libanu, Jordania i Irak (ten ostatni sam ogarnięty krwawą wojną z Państwem Islamskim) przyjęły kolejno sześćset czterdzieści i dwieście pięćdziesiąt tysięcy Syryjczyków. W ubiegłym roku kilkaset tysięcy spośród wszystkich tych uchodźców postanowiło ruszyć dalej – do Europy. W 2016 roku ma być ich jeszcze więcej – niektóre szacunki mówią o milionie zdesperowanych syryjskich obywateli, którzy mają już dość czekania „w pobliżu” na koniec konfliktu.

Abdel z dziećmi/fot. Marcin Ogdowski
Abdel z dziećmi/fot. Marcin Ogdowski

Stracone pokolenie

Rodzina Saady wciąż planuje zostać na libańsko-syryjskim pograniczu, ale Abdel, uchodźca z Homsu, mówi wprost:

– Wiosną, jak tylko morze będzie spokojniejsze, ruszam do Turcji, a stamtąd do Europy.

Przeraża mnie ta deklaracja – na kanapie, obok czterdziestolatka, siedzi trójka jego dzieci. Najstarszy Mohammad ma zaledwie 9 lat, najmłodsza, Hanin, nieco ponad pięć. Druga z dziewczynek, Tasmin, jest lekko upośledzona i choć skończyła 7 lat, zachowuje się bardziej niedojrzale niż siostra.

– Chcesz ryzykować ich życie? – pytam, mając przed oczami zdjęcie martwego syryjskiego chłopca, którego latem zeszłego roku morze wyrzuciło na plaży w tureckim Bodrum.

– A co nam zostało? – mężczyzna wbija wzrok w podłogę. Widać, że po czterech latach przymusowej emigracji jest już psychicznie wyczerpany. Zasobny niegdyś sklepikarz dziś utrzymuje dzieci z dorywczych robót i dzięki wsparciu organizacji humanitarnych. Gdy idzie do pracy – zwykle jako tragarz, bo w Trypolisie nic lepszego nie jest w stanie znaleźć – obowiązki głowy rodziny przejmuje Muhammad. To dlatego chłopiec nie chodzi do szkoły, choć libańskie władze stwarzają Syryjczykom możliwość nauki na podstawowym poziomie.

– Takich dzieci wśród uchodźców, będących poza systemem edukacji, jest już dwieście dwadzieścia tysięcy – wyjaśni mi później Piotr Stopka, do niedawna szef misji humanitarnej Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) w Libanie. – Mówi się wręcz o całym „straconym pokoleniu”.

Przyglądam się Muhammadowi, który z pasją rozgryza kolejne funkcje mojego aparatu fotograficznego. Jestem pewien, że byłby z niego niezły uczeń.

– A gdzie jest matka dzieci? – dopytuję.

Abdel zasępia się jeszcze bardziej.

– Wróciła do Syrii – mówi. – Miała dość życia tutaj.

Mężczyzna nie ukrywa, że w jego związku zdarzył się kryzys, który spowodował odejście kobiety. „Wojna nas zmieniła…” – tłumaczy, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że winą obarcza przede wszystkim małżonkę. Nie zamierza pójść jej śladem – dla Abdela Syria jest stracona.

– Gdyby żona wróciła, moglibyśmy raz jeszcze spróbować ułożyć sobie życie tu, w Libanie – deklaruje. – Ale skoro to niemożliwe, muszę szukać dla siebie i dzieci lepszej przyszłości gdzie indziej.

Ta historia pokazuje, jak różne mogą być doświadczenia, które przesądzają o decyzji, by uciekać do Europy. Jednak bez względu na tę różnorodność, motyw pozostaje jeden – materialny. I dlatego wymarzonym celem wędrówki uciekinierów są najbogatsze na kontynencie Niemcy, kraje Skandynawii czy Wielka Brytania.

– Odpowiednie działania mogłyby tę ludzką falę ograniczyć – twierdzi tymczasem Wojciech Wilk, prezes PCPM. – Trzeba tylko przekierować strumienie pieniędzy – dodaje. – 330 euro zasiłku, jakie otrzymuje uchodźca w Niemczech, wystarczyłoby na zapewnienie kompleksowej pomocy humanitarnej ośmiu Syryjczykom w Libanie. Osiem osób nie musiałoby każdego dnia zmagać się z widmem głodu i bezdomności. Miałoby zatem minimalny komfort, który bez wątpienia zwiększałby determinację, by przeczekać wojnę w pobliżu Syrii.

O tym, że konieczności reorientacji polityki europejskich rządów wobec uchodźców jest palącym problemem, świadczą najświeższe statystyki. Tylko przez dwa pierwsze miesiące bieżącego roku na greckich plażach wylądowało już ponad sto czterdzieści tysięcy „boat people”. A „sezon” – z uwagi na sztormową pogodę w basenie Morza Śródziemnego – jeszcze się na dobre nie zaczął…

Namiastka

Duża część budynków mieszkalnych w Libanie ma na poziomie parteru garaże. Jednak w wielu z nich nie sposób dziś zaparkować samochodu. Tocząca się w sąsiedniej Syrii wojna sprawiła, że pomieszczenia te opanowali uchodźcy. Całymi, często wielopokoleniowymi rodzinami, które na kilkunastu metrach kwadratowych próbują zbudować sobie namiastkę utraconego domu.

W Deir Ammar na przedmieściach libańskiego Trypolisu spotykam się z Aymanem i jego żoną, Wisal. Stalowe drzwi zajętego przez nich garażu za dnia pozostają otwarte – Syryjczyków oddziela od ulicy jedynie zasłona. Za drugą kotarą, w głębi pomieszczenia, kryje się prowizoryczna łazienka i kuchnia. Przednia część lokum pełni funkcję sypialni i pokoju dziennego. Na podłodze leżą wytarte dywany i materace. Na jedynym z nich siedzą gospodarze, na drugim – ich trzy kilkuletnie córki. Dziewczynki wpatrują się w niewielki telewizor – wkrótce przekonam się, że to typowy widok w domostwach uchodźców. Odbiorniki – zwykle wysłużone niewielkie urządzenia – zobaczę nawet w najpodlejszym namiotowisku. Usłyszę, że pudełko z ruchomymi obrazkami pozwala zająć czymś dzieci, zaś dorosłym daje możliwość śledzenia serwisów informacyjnych. To, co dzieje się w Syrii, dla większości z nich ma bowiem nadal ogromne znaczenie.

Garaże zajęte przez syryjskich uchodźców na przedmieściach Bire/fot. Marcin Ogdowski
Garaże zajęte przez syryjskich uchodźców na przedmieściach Bire/fot. Marcin Ogdowski

Czterdzieści dni piekła

– W Homs mieszkaliśmy w dwustumetrowym domu z czterema pokojami – 30-letnia Wisal zdaje się być nieco zakłopotana warunkami, w jakich przyszło jej pełnić rolę gospodyni. Jeszcze trzy lata temu należała do syryjskiej klasy średniej. Ayman wraz z bratem mieli pod miastem sporo ziemi, na której uprawiali oliwki. Mężczyzna był też właścicielem kilku mieszkań pod wynajem oraz niewielkiej firmy transportowej. – Trudno nam było przywyknąć do nowego standardu życia. Zwłaszcza do świadomości, że nie możemy zapewnić dzieciom godnych warunków.

Ayman kiwa głową. Rzutki niegdyś biznesmen – choć ma zaledwie 33 lata – jest dziś wrakiem człowieka, wymagającym stałej opieki. Z trudem się porusza, miewa ataki epilepsji i omdlenia. Przez wiele miesięcy walczył z ciężką depresją. Mówi o tym w czasie przeszłym, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że wciąż jest pod jej wpływem.

– Torturowali mnie – wyjaśnia. – Podłączali prąd do stóp, do głowy, i razili nim aż do utraty przytomności.

– Byłeś w opozycji? Walczyłeś przeciwko armii? – pytam, wcześniej ustaliwszy, że „oni” to rządowa służba bezpieczeństwa.

Syryjczyk zaprzecza.

– Twierdzili, że gdy mnie pojmano, byłem uzbrojony i brałem udział w jakichś wystąpieniach. A ja siedziałem w domu, z rodziną…

– Wzięli tylko ciebie? – dopytuję.

– Mnie i brata – słyszę w odpowiedzi. – No i samochód – dodaje mój rozmówca. To charakterystyczny element, pojawiający się w wielu opowieściach uchodźców. Zatrzymaniom pod formalnie uzasadnionymi zarzutami często towarzyszą motywy rabunkowe. Z zapewnień Aymana wynika, że auta nie odzyskał.

– Na przesłuchaniach kazali mu się przyznać, że był w jakiejś bojówce. Miał podać nazwiska innych członków – relację kontynuuje Wisal. – Gdy milczał, poddawano go elektrowstrząsom.

– I tak przez czterdzieści dni – Syryjczyk ma nieobecne spojrzenie. – Czterdzieści dni tortur i leżenia nago na betonowej posadzce. Dobrze, że większość tego czasu byłem nieprzytomny.

Ayman i Wisal w zajmowanym przez siebie garażu. Dla bezpieczeństwa zdecydowałem o anonimizacji twarzy rozmówców
Wisal i Ayman w zajmowanym przez siebie garażu. Dla bezpieczeństwa zdecydowałem o anonimizacji twarzy moich rozmówców/fot. Marcin Ogdowski

Łapówka na wagę życia

Z ciemnej piwnicy gdzieś na obrzeżach Homs przeniesiono Aymana do tamtejszego aresztu. Przez prawie dwa lata czekał na rozprawę sądową. W tym czasie w mieście toczyły się intensywne walki.

– Na naszej ulicy coraz częściej zaczęły spadać bomby – wspomina Wisal. – Nie mogłam ryzykować życia dzieci, choć tak bardzo chciałam być blisko męża.

Kobieta wyniosła się za miasto. Wszystkie próby dotarcia do Aymana spełzły na niczym.

– Ludzie, którym udało się wyjść z więzienia, opowiadali, w jak fatalnym stanie jest mąż – drobna Syryjka głośno przełyka ślinę. – Mówili: „ratuj go, bo on lada moment umrze”. Nie mogłam, nie potrafiłam zrezygnować.

Po roku i dziewięciu miesiącach Wisal dopięła swego. Za łapówkę w wysokości półtora tysiąca dolarów wykupiła męża z aresztu. Z ponurej celi Ayman trafił do kliniki w Libanie. Trzy miesiące później dołączyła do niego żona z dziećmi. W międzyczasie rodzinie udało się również wydostać z więzienia brata mężczyzny. W tym przypadku okup był dwa razy wyższy.

W takich okolicznościach zasobni do niedawna Syryjczycy pozbyli się ostatnich większych oszczędności.

– Jak sobie radzicie w Libanie? – pytam.

– Ayman nie może pracować – Wisal uśmiecha się smutno. – Sprzątam u libańskich rodzin, z czego są niewielkie pieniądze. Czasem któryś z sąsiadów podrzuci nam coś do jedzenia.

– Czyli Libańczycy zachowują się wobec was przyzwoicie? – staram się, by nie zabrzmiało to jak stwierdzenie.

– Trudno narzekać, biorąc pod uwagę to, co przeżyliśmy – mówi moja rozmówczyni.

Fikcja

W kwietniu ubiegłego roku na obrzeżach Doniecka wciąż słychać było wystrzały artylerii. „To tamci” – tłumaczyli doniecczanie, mając na myśli armię ukraińską. „Nasze działa i wyrzutnie dawno z frontu wycofane” – zapewniali. W lipcu kryłem się przed ostrzałem ze 122- i 152-milimetrowych haubic w piwnicy jednego z budynków w miejscowości Szyrokino, w części zajętej przez oddziały rządowe. „Ale przecież tych dział tu nie ma…” – drwili Ukraińcy. Gdy ogień poszedł również zza ich pozycji, pytali retorycznie: „Mamy siedzieć z założonymi rękoma i dawać się bezkarnie zabijać?”.

Tak, w największym skrócie, wyglądało przestrzeganie porozumień mińskich, które weszły w życie w połowie lutego 2015 roku.

Jednym z najważniejszych postanowień tej umowy było niezwłoczne wycofanie broni kalibru powyżej 100 milimetrów na odległość 30 kilometrów od linii frontu. Docelowym zaś efektem parafowanych w białoruskiej stolicy dokumentów miało być całkowite ustanie działań wojennych we wschodniej Ukrainie oraz podjęcie szeregu inicjatyw zmierzających do politycznego rozwiązania kryzysu.

Zawieszenie broni od początku było fikcją. Mija rok od jego wprowadzenia, a wojna jedynie zmieniła swój charakter. Jest mniej intensywna – od wielu miesięcy żadna ze stron nie prowadzi zakrojonych na szeroką skalę operacji ofensywnych. Zarówno separatyści, jak i Ukraińcy okopali się na swoich pozycjach, a cała aktywność bojowa sprowadza się do nękających ostrzałów i wypadów niewielkich oddziałów. Przodują w tym rebelianci, po stronie rządowej widać większą determinację, by „wytrwać przy Mińsku”. Co zresztą rodzi frustracje wśród żołnierzy żądnych odwetu. W tym samym czasie ukraińscy cywile coraz mocniej sygnalizują zmęczenie wojną – zarówno ci dotknięci nią bezpośrednio, jak i reszta, obciążona ekonomicznymi kosztami jej prowadzenia.

Lecz nic nie wskazuje na to, by owo „dreptanie w miejscu” w najbliższym czasie zmieniło się w coś więcej. Nie widać też szansy na spektakularną deeskalację. Rozwiązanie problemu nie leży bowiem w ukraińskich rękach , czego można by oczekiwać, akceptując narrację o wojnie domowej. Rozstrzygnięcia zależą niemal wyłącznie od woli Moskwy, która wschodnioukraińską rebelię rozpętała i wsparła, de facto dokonując agresji na terytorium innego państwa.

Rosjanie odnieśli ograniczony sukces, wyrywając jedynie strzępy ukraińskiego terytorium. Ale to wystarczy, by pogrążyć Ukrainę w kryzysie i tym samym uniemożliwić jej zbliżenie z Europą. Zabezpieczywszy przedpole, Kreml ruszył na rubieże swojej strefy wpływów – do Syrii. Paradoksalnie niesie to dla Polski jeszcze większe zagrożenia niż wojna na Ukrainie. Ograniczona z początku rosyjska interwencja na Bliskim Wschodzie w ostatnich tygodniach nabrała rozmachu. Doszło do niebezpiecznej eskalacji, w której naprzeciw interesom Rosji stanęła Turcja. Zachód nie był gotowy i nie zamierzał umierać za naszego wschodniego sąsiada. Co jednak zrobi, gdy zaatakowane zostaną wojska członka NATO – Turcji?

Wiosną 2014 roku za sprawą Ukrainy skończył się nasz sen o bezpiecznej Europie. Dziś na świecie zrobiło się jeszcze straszniej.

—–
Front w okolicach Doniecka, od ukraińskiej strony, wiosna 2015/fot. Darek Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to