Żołnierz

„Wodzu, będzie nam Ciebie brakowało…”, to jedna z najczęściej powtarzających się fraz w komentarzach po śmierci gen. Waldemara Skrzypczaka. Za tymi słowami zwykle stoją byli podwładni, koledzy z armii, ale nie tylko. Generał był „wodzem” także dla dziennikarzy zajmujących się tematyką wojny i wojska. Do końca swoich dni ciężko na ten tytuł i szacunek pracował.

Latem 2009 roku sytuacja w Afganistanie gwałtownie się pogorszyła. Nie było dnia bez starć sił koalicji z talibskimi bojówkami. Również w polskiej strefie, w prowincji Ghazni, dochodziło do co najmniej kilku incydentów na dobę – ostrzałów baz, ataków na konwoje i patrole. Gdy 10 sierpnia w zasadzce w wiosce Usman Khel zabito por. Daniela Ambrozińskiego, informacje o intensyfikacji walk dotarły wreszcie do opinii publicznej w Polsce. Waldemar Skrzypczak był wówczas dowódcą wojsk lądowych. Kilka dni po śmierci Ambrozińskiego, podczas jego pogrzebu, wygłosił emocjonalne przemówienie, domagając się od polityków nazwania misji w Afganistanie „wojną” oraz adekwatnego wyposażenia wysyłanych do Azji oddziałów.

– Wybuchła medialno-polityczna burza, generał w proteście złożył dymisję – wspomina Marcin Ogdowski, w 2009 roku autor bloga zAfganistanu.pl, dziś dziennikarz „Polski Zbrojnej”. – Kilka tygodni później byłem pod Hindukuszem, zwykli żołnierze bardzo wysoko oceniali ten gest. To wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z określeniem „wódz”.

Ta historia nie tylko ugruntowała nieformalną pozycję Waldemara Skrzypczaka, miała też znacznie szersze, wymierne skutki. – Generał dopiął swego – przekonuje Ogdowski. – Odtąd nie mówiło się już o misji stabilizacyjnej, a o wojnie. Skrzypczak wywołał zainteresowanie mediów, opinia publiczna dostała rzetelne informacje. Skorzystali na tym także żołnierze, bo pokłosiem dymisji generała było uruchomienie tzw. pakietu afgańskiego, w ramach którego znacząco poprawiono wyposażenie kontyngentu.

Lekcja na całe życie

Ale troska o podwładnych objawiała się także w mniej spektakularnych gestach. – Ta historia wydarzyła się na początku lat 90. – zaczyna opowieść płk rez. Tomasz Szulejko, niegdyś rzecznik Dowództwa Wojsk Lądowych, a potem Sztabu Generalnego WP. Nasz rozmówca był wówczas świeżo upieczonym oficerem i jako dowódca plutonu miał odprowadzić kadetów Szkoły Chorążych Wojsk Pancernych na praktyki do 68 Pułku Czołgów Średnich do Budowa, po czym już samotnie wrócić do Poznania. Początkowo podróż przebiegała w miarę gładko. – Do Szczecinka dojechaliśmy pociągiem – wspomina. Później jednak zaczęły się schody. Do oddalonego o przeszło 60 km Budowa transportu już nie było. – Musieliśmy sobie radzić sami. Część drogi przejechaliśmy jakimiś busami, część przeszliśmy na własnych nogach, na koniec skróciliśmy sobie drogę, maszerując przez pole buraków – uśmiecha się Szulejko.

Już na miejscu do kadetów wyszedł szef sztabu pułku – kapitan Waldemar Skrzypczak.

– Jak się tutaj dostaliście? – zwrócił się do dowódcy plutonu.

– No, przez pole…

– To jak pan będzie wracał, dam panu mojego UAZ-a. Dowiezie pana na stację w Szczecinku – Szulejko relacjonuje rozmowę z przyszłym generałem, po czym dodaje. – Zobaczyłem wtedy człowieka empatycznego i wrażliwego. Dowódcę, który nie odgradza się od żołnierza, potrafiącego postawić się na jego miejscu. To była dla mnie lekcja na całe życie.

Moralnie ważny sygnał

Również na początku lat 90. z późniejszym „Wodzem” zetknął się Rajmund Andrzejczak, wtedy porucznik, dowódca kompanii czołgów w Giżycku. Skrzypczak był w tamtym czasie szefem sztabu 1 Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej, na Mazury przyjechał z inspekcją. – Odstawał od ówczesnej kadry – mówi gen. Andrzejczak. – Merytoryka nieagresywna, wysoka kultura osobista, nie budował dystansu – wymienia były szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. – Byłem pozytywnie zaskoczony, że oficer tej rangi tak po prostu chce rozmawiać ze zwykłym porucznikiem i wysłuchać go. Waldek w relacjach z podwładnymi był absolutnie nieszablonowy.

– Był geniuszem jeśli chodzi o budowanie relacji z podwładnymi niższego szczebla – potwierdza gen. Mirosław Różański, były dowódca generalny rodzajów sił zbrojnych. – Śmiało mogę użyć stwierdzenia, że szeregowi czy podoficerowie kochali go.

Tę nieszablonowość i oddanie widać było także wiele lat później. – Lubił atmosferę poligonu, błoto, zmęczenie… – mówi Edyta Żemła, była redaktor naczelna portalu „Polska Zbrojna” dzisiaj dziennikarka Onetu, która znała generała także na stopie prywatnej. – Cenił towarzystwo swoich żołnierzy. Jadał z nimi, zawsze był gotowy pomagać im w rozwiązywaniu problemów, nie tylko tych związanych ze służbą. W ten sposób budował swój autorytet. Kiedy wydawał rozkazy, nigdy nie krzyczał, nie przeklinał – podkreśla Żemła, po czym przechodzi do głośnej sprawy Nangar Khel. W 2007 roku grupa polskich żołnierzy została zatrzymana pod zarzutem umyślnego ostrzelania cywilów w Afganistanie. Wojskowi trafili do aresztu, a prokuratura postawiła im zarzuty. Z dramatu zrobiono medialno-polityczny cyrk, de facto przesądzając o winie żołnierzy na długo przed procesem. – Skrzypczak był w stałym kontakcie z ich rodzinami, jeździł do aresztu i na rozprawy sądowe – relacjonuje reporterka Onetu. – Wspierał ich przy każdej okazji, zarówno jako dowódca wojsk lądowych, jak i później, gdy był już poza armią. Powtarzał, że wierzy w ich niewinność. Ostatecznie żołnierze zostali oczyszczeni z zarzutów. – Zaangażowanie Waldka w tę sprawę to był moralnie ważny sygnał dla wojska – komentuje Rajmund Andrzejczak.

Podniesiona zasłona milczenia

Walka o dobre imię podwładnych czasem sprowadzała się do tego, by nie odbierano im zasług. By można było mówić o zadaniach i wysiłkach podejmowanych przez żołnierzy WP. Świetnie ilustruje to historia, którą przytacza Marcin Górka, dziennikarz, współautor książki „Karbala”.

– Gdyby nie generał Skrzypczak, być może nie dowiedzielibyśmy się o bohaterskiej walce polskich żołnierzy w irackiej Karbali – przekonuje Górka i opowiada o ciągu zdarzeń, zainicjowanych pechem. – Generał, wtedy dowódca 11 Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu, jechał do swojego sztabu z rodzinnego Kołobrzegu, gdzie spędził weekend. Nigdy nie miał szczęścia do samochodów (a to zalał kiedyś diesla benzyną, a to nie ustąpił pierwszeństwa tramwajowi), także i tym razem auto odmówiło posłuszeństwa dosłownie w środku puszczy. W 2005 roku telefony komórkowe nie miały zasięgu w międzyrzeckich lasach. Skrzypczak stał więc bezradnie przy zepsutym samochodzie, licząc na los, który pozwoli mu dostać się do Żagania.

W tym czasie drogą podróżował kpt. Grzegorz Kaliciak, wówczas oficer 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej w Międzyrzeczu. Ten sam, który podczas II zmiany polskiego kontyngentu wraz z dowodzonymi przez siebie żołnierzami stoczył w Karbali regularną bitwę z bojownikami Muktady As-Sadra. To wydarzenie nazwano później „największą bitwą Polaków po II wojnie światowej”, ale na przełomie 2004 i 2005 roku opinia publiczna nie miała o niczym pojęcia. Ogromna większość wojska zresztą też, bo politycy kazali spuścić nad Karbalą zasłonę milczenia.

– Kaliciak zabrał Skrzypczaka do Żagania – kontynuuje opowieść Górka. – W aucie wywiązała się rozmowa, bo generał właśnie szykował się do objęcia dowodzenia IV zmianą w Iraku, a Kaliciak miał świeże doświadczenia. Na pytanie „jak było?”, opowiedział dowódcy o walkach w Karbali.

Skrzypczak postanowił, że Polacy muszą dowiedzieć się o zwycięskiej bitwie. – Jakiś czas później zadzwonił do mnie, bo jako dziennikarz relacjonowałem misje poza granicami kraju, i zaprosił do Międzyrzecza – wspomina Górka. – Tam uczestnicy wydarzeń opowiedzieli o stoczonej walce. Dalszy ciąg tej historii to książka i film fabularny, którym generał Skrzypczak kibicował na każdym etapie powstawania.

Na czele na przeprawie

– Jak im pozwolimy, to wejdą nam na mury – przekonywał Skrzypczak, dowódca kontyngentu w Iraku. Te słowa padły w bazie Echo w Diwaniji. – Generał miał na myśli irackich bojowników – tłumaczy Marcin Ogdowski, w 2005 roku korespondent w Iraku. – Opowiadał nam, dziennikarzom, którzy właśnie przylecieli relacjonować poczynania Polaków, co zastaniemy na zewnątrz bazy i z czego wynika aktywność pododdziałów bojowych kontyngentu. Rzeczywiście, Skrzypczak narzucił wtedy wysokie tempo działań, a bojówka miała pełne ręce roboty. Ale nie było w tym bohaterszczyzny, parcia na wojskowy sukces kosztem podwładnych. Było asertywne, przemyślane i dotkliwe dla przeciwnika działanie. W efekcie „za Skrzypczaka” w polskiej strefie odpowiedzialności panował względny spokój. A generał przywiózł do kraju wszystkich żołnierzy, poza jednym, który zginął w wypadku.

O kulisach IV zmiany PKW Irak opowiada nam również gen. broni dr Krzysztof Król ze Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. – Stałem na czele oddziału operacyjnego Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe – wspomina generał i zaczyna kreślić odpowiedni kontekst. Niewesoły, wszak okazało się, że zanim IV zmiana wyruszyła do Iraku, zapadła polityczna decyzja o redukcji kontyngentu do 1700 żołnierzy. – Ograniczenia liczby wojska nikt z dowódcą zmiany nie konsultował – podkreśla Król. – Decyzja była o tyle niezrozumiała, że na misji zaczęło ginąć coraz więcej żołnierzy. Generał Skrzypczak przekonał więc ówczesnego szefa SGWP generała Czesława Piątasa o potrzebie wzmocnienia PKW Irak o dodatkowe śmigłowce bojowe Mi-24.

IV zmiana zaczęła się w lutym 2005 roku. – W opinii generała Skrzypczaka jedyną możliwością uniknięcia strat osobowych i osiągnięcia celów misji było przejęcie inicjatywy operacyjnej – relacjonuje gen. Król. – Jego umiejętności zjednywania sobie ludzi i sojuszników widoczne były na każdym niemal kroku. Rozpoczęły się częste wizyty w dowództwach irackich jednostek: 5 Dywizji i 3 Samodzielnej Brygadzie, które przyniosły wiele wspólnych, bardzo udanych operacji. Generał okazał się również skutecznym negocjatorem pomiędzy sunnitami i szyitami, pielgrzymującymi do świętego miasta Karbala przez obszar odpowiedzialności polskiej dywizji.

– Bo Skrzypczak nie bał się podejmowania trudnych decyzji – wtrąca gen. Różański. I podaje przykład z czasów swojej służby jako dowódcy 17 WBZ. – Na poligonie drawskim mieliśmy Rosomakami pokonywać przeszkodę wodną Zły Łęg. Chcieliśmy jednak, by w transporterze płynęli nie tylko kierowca i dowódca wozu, lecz także żołnierze desantu. Był problem, ponieważ wozy tego typu mieliśmy od niedawna i do pływania nie było opracowanych jeszcze odpowiednich procedur i dokumentów. Nie ukrywam, że żołnierze trochę obawiali się tego zadania – przyznaje generał.

Co wydarzyło się później? Różański zakładał kamizelkę ratunkową, gdy na przeprawie pojawił się generał Skrzypczak. – Był dowódcą naszej dywizji – wyjaśnia późniejszy szef DGRSZ. – Przedstawiłem mu, na czym polega problem. Decyzja była jedna: włożył kamizelkę i popłynął z nami. On w jednym Rosomaku, ja w kolejnym, a za nami pozostałe wozy brygady z żołnierzami na desancie. Dał przykład i rozwiał wszelkie obawy żołnierzy. Między innymi dlatego wszyscy go bardzo szanowali.

Dowódcą przeprawiającej się wówczas kompanii był Rafał Miernik, obecnie generał brygady, szef Zarządu Szkolenia SGWP. – „Miernik, to ty to wymyśliłeś!?”, zapytał Skrzypczak z udawanym wyrzutem – były dowódca kompanii opisuje spotkanie z generałem. Po czym już zupełnie poważnie dodaje: – Dla żołnierzy była to wielka nobilitacja i dowód na to, że mają dowódcę z krwi i kości. Pokazał im, że ma do nich zaufanie, a także do nowego jakby nie było sprzętu.

Wizjoner i strateg

– Zapamiętam Skrzypczaka jako charyzmatycznego dowódcę – deklaruje senator Różański. – Trudnego, bo jako profesjonalista wojsko znał od podszewki. Współpracując z nim, nie można było sobie pozwolić na półśrodki, konfabulację czy mówiąc kolokwialnie ściemnianie. Skrzypczaka nie dało się zbyć byle czym. Miał ogromną wiedzę i doświadczenie. Był najwyższej klasy specjalistą na poziomie taktycznym i operacyjnym.

Kochał zawiłości wojskowego rzemiosła. – Kiedyś zaprosił mnie do domu i zaczęliśmy rozmawiać o historii i taktyce – opowiada Edyta Żemła. – Cofnęliśmy się do czasów Układu Warszawskiego. W pewnym momencie generał wstał od stołu, sięgnął po stare mapy i rozłożył je na dywanie. Zaczął opowiadać o ruchach wojsk, taktycznych i operacyjnych zawiłościach. Oczy mu błyszczały, trochę jak dzieciakowi… Armia to było jego życie – nie ma wątpliwości dziennikarka.

W marcu 2017 roku Skrzypczak udzielił wywiadu portalowi Interia.pl. Zapytany o to, gdzie powinien pójść wysiłek organizacyjny i finansowy Wojska Polskiego, odpowiedział: „Na zbudowanie sił, które będą w stanie podjąć walkę między Bugiem a Wisłą. (…) musimy mieć siły zdolne do działań obronno-opóźniających, które będą w stanie wytrzymać pierwszy impet uderzenia przeciwnika, stworzyć warunki do obrony w głębi kraju, na przykład na Wiśle, i tym samym umożliwić oddziałom NATO podejście do rejonu operacji”. – Co konkretnie do tego trzeba? – zapytał przeprowadzający rozmowę Marcin Ogdowski. – W przypadku ataku strategicznym celem armii rosyjskiej będzie jak najszybsze osiągnięcie linii Odry. Rosjanie będą zatem dążyli do tego, by w ciągu 2–3 dni rozbić główne siły Wojska Polskiego. Mając na wschodzie trzy średnie dywizje, uzbrojone w nowoczesne wozy bojowe i inne niezbędne środki walki, a do tego operacyjne przygotowanie terenu – fortyfikacje, przeszkody, przećwiczone niszczenia kluczowych obiektów – powinniśmy dać radę efektywnie opóźnić działanie przeciwnika – przekonywał Skrzypczak.

Wtedy brzmiało to jak political fiction… Kilka lat później doszło do pełnoskalowej rosyjskiej inwazji w Ukrainie. Ryzyko wojny z Rosją wzrosło, Polska weszła na ścieżkę szybkich zbrojeń, w ramach których uruchomiono projekt „Tarcza Wschód”. Nieco wcześniej zaczęła się rozbudowa potencjału WP w międzyrzeczu Wisły i Bugu, byśmy mieli tam trzy dywizje. – Wodzu od dawna wiedział, co należy zrobić, bo był także świetnym strategiem – konkluduje wątek Ogdowski.

Pragmatyzm i klasa

– Skrzypczak był zakochany w czołgach – twierdzi Rajmund Andrzejczak, sam pancerniak. – Wdrożenie Leopardów do Wojska Polskiego to był jego wysiłek, jego zasługa. Ale to uczucie nie było dogmatyczne, Waldek dostrzegał również słabości czołgów. Widział potrzebę budowy innych zdolności, na przykład rolę śmigłowców czy bezzałogowców. Jako dowódcę cechował go pragmatyzm, nie doktrynerstwo.

Z przejawem tego pragmatyzmu zetknął się Michał Niwicz, fotoreporter „Polski Zbrojnej”. – Kiedyś, na spotkaniu z dziennikarzami w Dowództwie Wojsk Lądowych, już po zakończeniu części oficjalnej, generał rozmawiał z nami w mniej formalny sposób – opowiada Niwicz. – Padło pytanie o PKW Afganistan. Generał, nieco zniecierpliwiony, powiedział: „Ciągle przysyłają mi stamtąd grube raporty. Szczerze mówiąc, nie mam czasu tego wszystkiego czytać. Mówię im: nie piszcie raportów, tylko napiszcie, ile amunicji mam wam przysłać” – Niwicz przyznaje, że ta wypowiedź wywarła na nim duże wrażenie. – Skrzypczak był odważny i zdecydowany – dodaje fotoreporter, który pracował z generałem także w Iraku. – Niby oczywiste cechy najwyższych dowódców, a jednak nie tak często spotykane.

Waldemar Skrzypczak wyróżniał się też klasą. Bogusław Politowski z „Polski Zbrojnej” przytacza historię z 2005 roku. Żagań witał wówczas żołnierzy, którzy powrócili z IV zmiany w Iraku. – Uroczystość z pompą, bo na trybunie pojawił się ówczesny minister obrony Jerzy Szmajdziński – prezentuje kontekst Politowski. – Narrator rozpoczął ceremonię i nagle stop. Dowódca kontyngentu generał Skrzypczak zaprasza na trybunę kilku swoich podkomendnych. Tego nie było w scenariuszu. On jednak nie chciał stać sam wśród notabli. Pokazał, że kontyngent to nie tylko dowódca, lecz także jego podwładni, którzy narażali się, by wykonać zadanie.

A to nie koniec tej opowieści. – Po oficjalnej części Skrzypczak nie poszedł na salony – kontynuuje Politowski. – Zaprosił ministra i razem zeszli do żołnierzy, by kolejny raz uścisnąć ich dłonie. „Skierujcie kamery i mikrofony na moich ludzi, to oni są tutaj bohaterami, nie ja”, zachęcał dziennikarzy generał. Cały on.

Tomasz Szulejko ma w głowie inną scenę, z sierpnia 2009 roku, gdy Skrzypczak podał się do dymisji. Na następcę wyznaczono gen. Tadeusza Buka, a nasz rozmówca miał zostać jego rzecznikiem. – Na korytarzu Cytadeli wpadłem na odchodzącego dowódcę – wspomina Szulejko. – Zaczęliśmy rozmawiać, głośno zastanawiałem się, czy poradzę sobie z obowiązkami, które mnie czekają. Wtedy generał Skrzypczak położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Pomóż Tadeuszowi. Będzie miał teraz trudno” – opowiada Szulejko. – Generał do końca zachował klasę. Sam miał wówczas problemy, a jednak nadal myślał o innych…

Blizna i apolityczność

– Skrzypczak piął się po szczeblach wojskowej kariery, a jednocześnie pozostawał odporny na blichtr, który nierzadko towarzyszy zawodowym zaszczytom – zauważa Edyta Żemła. – Niezależnie od tego, na jakim stanowisku był, trzymał dystans do polityków – dodaje Rajmund Andrzejczak.

Relacje z ludźmi ze szczytów władzy zasługują na dodatkową uwagę. U źródeł tej wstrzemięźliwości leżały wydarzenia z wczesnych lat służby generała. W czasie stanu wojennego, jako młody oficer, został skierowany do Gdańska. 16 grudnia 1981 roku znajdował się w jednym z czołgów, które wjechały do tamtejszej stoczni, wprost przed bramę główną. Nigdy się tego nie wypierał, mówił o tym wprost, nie kryjąc, że to rodzaj blizny, skutkujący wszak pewnym zobowiązaniem. – Wielokrotnie mówiłem kolegom-generałom: „Nie wolno powtórzyć sytuacji z 1981 roku. Jeśli ktokolwiek chciałby użyć wojska w taki sposób, to macie powiedzieć ‘nie’ i zostać w koszarach” – opowiadał w wywiadzie dla tygodnika „Przegląd” w 2020 roku.

– Obsesyjnie podkreślał konieczność zachowania przez wojsko apolityczności – wspomina Marcin Ogdowski. – W wywiadzie, który dał mi w 2017 roku, podzielił kadrę na dwie grupy. W pierwszej, zdecydowanie większej, umieścił ludzi wierzących, że armia to miejsce stworzone dla nich. Żołnierzy ambitnych, zdolnych, gotowych do wysiłku i poświęceń – w zamian za zawodową satysfakcję. Mających własne poglądy, ale jednocześnie wierzących w apolityczność wojska. W drugiej osadził karierowiczów, bez wiedzy, bez kompetencji, biegających po salonach i zabiegających o względy polityków. Ludzi, dla których armia to tylko miejsce pracy – dobre, jak każde inne – traktowane jako narzędzie do łatwej kariery. Ubolewał, że takie osoby noszą mundury.

Rodzaj testamentu

A mimo to, będąc już w stanie spoczynku, Skrzypczak zdecydował się na pójście w politykę. Został doradcą szefa MON-u Tomasza Siemoniaka, później objął tekę wiceministra. Skąd ta wolta? Nie ma wątpliwości, że generałowi wciąż chodziło o to samo – o dobro armii i służących w niej żołnierzy. Chciał, już z innej pozycji, dołożyć swoją cegiełkę do modernizacji wojska i przemysłu obronnego.

– Dla Skrzypczaka to żołnierze w polu byli najważniejsi, stąd bezkompromisowe zabieganie o finansowanie, wyposażenie i zasoby dla wojska – przekonuje gen. Krzysztof Król.

– Nie bał się pan bezkompromisowości generała? – pytamy Tomasza Siemoniaka. – Cenię ludzi, którzy mówią, co myślą – zapewnia obecny minister-koordynator służb specjalnych. – Skrzypczak miał wiele pożądanych cech, z miejsca przypadł mi do gustu – minister wraca do początków współpracy w 2011 roku. – W wojsku cieszył się wielkim autorytetem. Świetny w strategii, ale wiedział też, czym jest natarcie batalionu. Znał potrzeby wojska z poziomu zwykłego żołnierza, armii jako całości i państwa jako systemu obronnego. Ktoś taki był niezbędny do planowania modernizacji.

To Skrzypczak namówił Siemoniaka, by budowę niszczycieli min zlecić prywatnej stoczni. Wtedy to był przełom w myśleniu o relacjach MON – zbrojeniówka. Program okazał się sukcesem – niebawem ostatnie dwa z sześciu zamówionych okrętów wejdą do służby.

– My, wojskowi, nie chcemy czołgów ze złota. Chcemy sensownej modernizacji armii i przemysłu, tego, by wcale niemałe pieniądze na obronność były wydawane racjonalnie. Nie „bo się należy”, ale „bo warto” – tłumaczył Skrzypczak w 2017 roku w wywiadzie dla Interia.pl.

Wówczas był już na emeryturze, ale nadal pozostawał głęboko zaangażowany w sprawy modernizacji. – Wszedł w temat produkcji amunicji, bardzo mu zależało na tym, by nasza zbrojeniówka miała jak najwięcej kompetencji. Krytykował jej słabości, ale robił to z czystych, dobrych intencji – podkreśla gen. Andrzejczak. – Dla nas, generałów, to jego zaangażowanie w sprawy przemysłu, budowania własnych zdolności, to powinien być rodzaj testamentu, dziedzictwa po Waldku.

Każdy chciał być Skrzypczakiem

Wybuch pełnoskalowej wojny w Ukrainie ujawnił jeszcze jedno oblicze Waldemara Skrzypczaka – wziętego komentatora. Na początku marca 2022 roku, gdy wszyscy zastanawiali się nie czy, lecz kiedy Rosjanie wezmą Kijów, generał wiedział już, że Putin tej bitwy nie wygra. I generalnie, że Ukrainy nie pokona. Był pierwszym ekspertem, który mówił o tym głośno. Ze skrawków dostępnych informacji wywnioskował to, czego inni nie potrafili dojrzeć. Dał tu o sobie znać jego kunszt dowódcy i analityka.

Później, komentując bieżące wydarzenia na Wschodzie, nie zawsze miał rację, ale zawsze jego publiczne wypowiedzi doprowadzały do szału kremlowską propagandę. Za słowami Skrzypczaka stał bowiem jego wielki autorytet. – Jeszcze kilka tygodni temu pozostawał na służbie, nie odpuszczał sobie – zwraca uwagę gen. Andrzejczak. – Komentował wojnę w Ukrainie, wszędzie go było pełno. Jego stan był już poważny, ale to Waldek, on był przeciwpancerny.

Mimo tej hardości Skrzypczak do końca pozostał życzliwy w kontaktach z dziennikarzami. – Nigdy nas nie atakował, nie miał pretensji za to, co napisaliśmy. Wiedział, na czym polega nasza praca – mówi Edyta Żemła. „OK, wskazaliście na problem, a teraz trzeba zastanowić się, w jaki sposób go rozwiązać” – reporterka Onetu opisuje najczęstszą reakcję generała.

O życzliwości Skrzypczaka mówi też Agnieszka Drążkiewicz z Informacyjnej Agencji Radiowej, która zawodowe kontakty ze zmarłym oficerem miała przez niemal 20 lat. – Ostatni raz rozmawialiśmy 23 czerwca o 9.18, tak pokazuje mi historia połączeń z numerem „Wodzu”. Zadzwoniłam nieco poirytowana, bo wcześniej dzwoniłam już kilka razy, a Waldek nie odbierał. W końcu odebrał i powiedział: „Aga, przepraszam, ale jestem w szpitalu na Szaserów… Wiesz, gorzej znów ze mną…” – dziennikarka nie kryje emocji. – W dniu jego śmierci, rano przy kawie, pomyślałam: „ciekawe, co u Wodza? Odezwę się do niego, bo przecież obiecywał, że i tym razem da radę, będzie walczył i wyjdzie z tego…”.

Nie wyszedł, choroba nowotworowa okazała się przeciwnikiem nie do pokonania.

– Chyba każdy oficer w tej armii, także ja, chciał być generałem Skrzypczakiem, takim najbardziej żołnierskim żołnierzem – zdradza Rajmund Andrzejczak.

A gen. Krzysztof Król dodaje: Waldemar Skrzypczak to dla mnie wzór oficera flagowego, eksperta, profesjonalisty i lidera. To on w zasadniczy sposób wpłynął na mnie jako oficera i generała Wojska Polskiego.

– Wielka strata – podsumowuje rozmowę gen. Andrzejczak. – I szkoda, że Waldek nie doczekał nominacji generalskiej syna…

Marcin Ogdowski

współpraca: Łukasz Zalesiński, Bogusław Politowski, Marcin Górka, Michał Niwicz, Magdalena Miernicka, Maciej Chilczuk

—–

Nz. Gen. Skrzypczak (drugi od prawej, z profilu) w Iraku. Zrobiłem to zdjęcie tuż przed swoim odlotem z Diwaniji, wiosną 2005 roku/fot. własne

Ten tekst opublikowałem w portalu „Polska Zbrojna” – oto link do oryginalnego materiału.

Imperatyw

donald trump, na tle swoich poprzedników z kilku ostatnich dekad, jawił się dotąd jako „gołąb”, nie „jastrząb”. Retorycznie agresywny – momentami wręcz obrzydliwie wulgarny – był zarazem prezydentem, który starał się trzymać USA z dala od wojny. Afgańską – w swojej pierwszej kadencji – „odziedziczył” po Bushu i Obamie; nie chciał jej, to za jego prezydentury Stany Zjednoczone przygotowały się do wyjścia z Afganistanu (czego finał, na skutek przegranej trumpa w wyborach z 2020 roku, nastąpił za Joe Bidena).

Zarówno w latach 2017-21, jak i podczas kampanii w 2024 roku, trump i jego środowisko kładli nacisk na konieczność wycofania się USA z roli „światowego żandarma”. Nawet kosztem sojuszniczych zobowiązań, co bardzo źle odbierano w Europie, przyzwyczajonej do amerykańskiego parasola. Stosunek trumpa do wojny w Ukrainie również mieścił się w tych kategoriach myślenia – Stany nie tylko miały przestać angażować się bezpośrednio, ale i pośrednio, poprzez dostawy sprzętu i finansowanie działań zbrojnych innych państw. „Mamy dość problemów u siebie, to na nich musimy się skupić”, przekonywał przywódca republikanów i jakkolwiek często przy tym kłamał i przeinaczał, tą pacyfistyczno-izolacjonistyczną retoryką przekonał do siebie miliony Amerykanów. I m.in. dlatego znów dostał od nich mandat do sprawowania władzy.

Co się stało, że trump zdecydował się na atak na Iran? Nie sądzę, by uderzenie na irańskie obiekty jądrowe było preludium do jakiejś większej interwencji. Eskalację dopuszczam – w postaci na przykład wielotygodniowej kampanii bombowej – lecz z pewnością nie dojdzie do klasycznej wojny z udziałem sił lądowych. Po Iraku i Afganistanie nikt w Waszyngtonie takiego ryzyka podejmował nie będzie. W mojej ocenie, zamiarem Białego Domu jest maksymalne osłabienie Iranu, do tego stopnia, by nie stanowił poważnego zagrożenia dla Izraela. Bo o Izrael tu de facto chodzi, to dla Izraela amerykański prezydent składa w ofierze swój wizerunek „gołębia”, dla Izraela ryzykuje gniew własnych zwolenników. Nie jest przy tym pierwszym prezydentem USA, dla którego trwanie żydowskiego państwa na Bliskim Wschodzie ma wymiar absolutnie priorytetowy. To składowa fundamentu amerykańskiej polityki zagranicznej od niemal 80 lat.

Czy Iran wyposażony w broń jądrową stanowiłby egzystencjalne zagrożenie dla Izraela? W Waszyngtonie i Jerozolimie wierzą, że tak. Izraelczycy już od dawna alarmują, że Irańczycy są bliscy zbudowania bomby A. „A jednak wciąż jej nie mają!”, podkreślają zwolennicy Teheranu, zarzucając Żydom kłamstwo na wzór amerykańskich twierdzeń z 2003 roku o irackiej broni masowego rażenia. Faktem jest, że gdyby alarmistyczne zapowiedzi z 2005 czy 2010 roku się spełniły, Iran od lat dysponowałby bronią jądrową. Ale równie prawdziwe jest to, że Izrael od ponad dwóch dekad nie ustaje w wysiłkach, by irański program jądrowy storpedować. Metodą w tej walce były dotąd skrytobójstwo (zabijanie naukowców) oraz sabotaż technologiczny i cyfrowy; w efekcie wysiłki Irańczyków opóźniano, lecz nigdy nie udało się ich definitywnie zatrzymać. Otwarty konflikt z wykorzystaniem klasycznych rodzajów uzbrojenia daje w tym zakresie większe możliwości.

A największe techniczne możliwości do niszczenia schowanej pod ziemią infrastruktury mają Stany Zjednoczone, które dotąd nie kwapiły się do twardych, kinetycznych uderzeń na Iran (co dotyczy obecnej, ale i wcześniejszych administracji). Nie wierzę w opinie, wedle których izraelska kampania bombowa rozpoczęta 12 czerwca została zaplanowana wspólnie z Amerykanami. Przekonują mnie racje, zgodnie z którymi Izrael postawił USA przed faktem dokonanym – poszedł na wojnę z Iranem, by tym sposobem zademonstrować nie tylko własną determinację, ale i powagę sytuacji. Niczym młodszy brat, który wyprawił się na bójkę z nielubianym kolegą, słabszym, ale nie na tyle, by rezultat pojedynku był łatwy do przewidzenia. Starszy brat nie zaryzykuje zdrowia i życia młodszego – ten uniwersalny imperatyw ma zastosowanie do relacji amerykańsko-izraelskich. trump, choć odżegnuje się od waszyngtońskiego establishmentu, jest jego częścią, mówi i myśli tak, jak amerykańskie elity. Co w tym konkretnym przypadku oznacza pójście z Iranem na wojnę, by młodszemu bratu, Izraelowi, nie stała się większa krzywda. Kto zaczął, kto ma rację, nie ma w tym ujęciu większego znaczenia…

Szerszą wersję tego tekstu opublikowałem w portalu „Polska Zbrojna” – oto link do materiału.

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa, w sklepie Patronite możecie nabyć moje tytuły w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. Amerykański bombowiec B-2/fot. USAF, domena publiczna

Przegrany

W prowincji Ghazni w Afganistanie była droga, która cieszyła się złą sławą. Nasi żołnierze nazwali ją „ajdisztrase”, od angielskiego IED (improwizowany ładunek wybuchowy) i niemieckiego „strasse”. Czasem po prostu mówiło się „droga śmierci”, tyle tam było min-pułapek.

Arteria miała kluczowe znaczenie dla funkcjonowania kontyngentu NATO, wiedzieli o tym talibowie, stąd ich szczególna uwaga i ogromną pomysłowość w zakładaniu coraz to wymyślniejszych ładunków.

Wiedzieli też nasi i dlatego na „ajdisztrase” wyruszały kolejne patrole rozminowania. Polacy niewiele tu mogli zrobić – nie mieliśmy specjalistycznych zestawów RCP, przeznaczonych do wynajdywania wybuchowych niespodzianek. To była głównie robota Amerykanów, których dowódcy wykazywali się ogromną determinacją. „Droga śmierci” miała być przejezdna, niezależnie od kosztów. Pojazdy RCP wylatywały w powietrze, żołnierze ginęli, zostawali ranni; istny, nieprzerwany młyn. „Oni są jak sowieci”, myślałem o amerykańskich dowódcach i tej ich żelaznej konsekwencji.

Ale to nie byli sowieci, bo armia amerykańska – jakkolwiek wymagająca wobec własnych żołnierzy – zarazem robiła mnóstwo, by ułatwić im robotę. By zapewnić im maksymalne bezpieczeństwo, by zabezpieczyć ich medycznie. Sowieci puściliby tłum ludzi przez zaminowaną drogę, tak by ją oczyścili. Amerykanie rzucili super technikę – jak każda, i ona bywała zawodna, ale redukowała straty do poziomu, o którym sowieci (i neosowieci) mogliby tylko pomarzyć.

Przyglądałem się armii USA w działaniu – w Iraku, w Afganistanie. To imponująca machina, o nieprawdopodobnych możliwościach. „Dobrze, że mamy ich po swojej stronie”, cieszyłem się, świadom, że w ewentualnej konfrontacji Amerykanie staraliby nas w proch.

Gdyby chcieli i gdyby wykorzystali całe, bądź większość spektrum swoich możliwości.

Co po raz ostatni USA uczyniły podczas II wojny światowej. W każdym kolejnym konflikcie Amerykanie nigdy nie szli na całość. Nawet w Wietnamie, gdzie zaangażowali ogromny kontyngent i gdzie ponosili wielkie straty. Brakowało politycznej woli i społecznego wsparcia. Więc w ostatecznym rozrachunku technologiczna przewaga (i mnóstwo innych przewag kompetencyjnych) nie dawały Ameryce zwycięstwa. Walcząc jedną ręką (nawet jeśli tej dłoni używano bez pardonu), Stany w najlepszym razie remisowały (jak w Korei).

A swoją ostatnią wojnę – w Afganistanie – po prostu przegrały.

O czym wspominam w kontekście niesławnej awantury w Białym Domu. W pewnym momencie trump zarzucił Zełenskiemu, że ten przegrywa wojnę (więc nie powinien podskakiwać). Naprawdę? Ukraina od trzech lat toczy pełnoskalowy konflikt z silniejszym przeciwnikiem. Ani rosja, ani Ukraina nie są technologicznymi mocarstwami, co nie zmienia faktu, że biją się ze sobą regularne armie, wyposażone w ogromny arsenał środków. W asymetrycznej, na niekorzyść Ukrainy, relacji.

A mimo to rosjanie Ukrainy nie pokonali i nie mają szans na rozstrzygnięcie wojny na froncie.

Tymczasem Amerykanie w 2021 roku zwiali przed bandą wysoce zmotywowanych, ale przecież fatalnie wyszkolonych i wyposażonych bojowników. Rozkaz odwrotu wydał Joe Biden, ale decyzję podjął trump, podczas swojej pierwszej prezydentury, warto podkreślić.

Więc tenże trump mógłby się ugryźć w język. To on, nie Zełenski, przerżnął swoją wojnę.

Ps. Decyzja o wstrzymaniu pomocy wojskowej dla Ukrainy jest moim zdaniem próbą przymuszenia Zełenskiego, by się przed trumpem pokajał. Ukraiński prezydent pewnie połknie tę żabę, dla dobra własnego kraju. Wszak jest przywódcą, a nie egotykiem z emocjami siedmiolatka…

—–

Moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Nz. Patrol RCP w Afganistanie/fot. własne

„Pokojowi”

Pytają mnie Czytelnicy, czy Polska powinna wysłać siły pokojowe do Ukrainy? Tak, ale…

By wyjaśnić moje zastrzeżenia, konieczna jest odrobina historii. Wróćmy do 2003 roku i Iraku tuż po amerykańskiej inwazji. To wówczas powołano do życia Międzynarodową Dywizję Centrum-Południe, która miała zająć się okupacją części Iraku. Dowództwo MDCP powierzono Polakom, to nasz kraj wystawił największy, liczący 2,5 tys. kontyngent. Pozostałe dwa wiodące kraje – Hiszpania i Ukraina – wysłały nad Eufrat i Tygrys po tysiąc żołnierzy mniej.

Jednostka docelowo miała liczyć 10 tys. wojskowych, co na chwilę udało się osiągnąć, ale za cenę totalnego rozdrobnienia. Pod dowództwem Polaków znaleźli się żołnierze z Fidżi, Mongolii, Filipin, Armenii czy Danii; słowem, od sasa do lasa. Niektóre kraje delegowały po kilkuset mundurowych, inne po kilkunastu. Polityczna poprawność kazała zachowywać dobrą minę do złej gry – pierwszy dowódca gen. Andrzej Tyszkiewicz zapewniał, że z tej multikulturowej wspólnoty udało się stworzyć sprawny organizm – ale praktyka udowadniała co innego.

Rozłaziło się to na wielu płaszczyznach – językowej (językiem komunikacji był angielski, dla większości personelu obcy), logistycznej (dywizja miała sprzęt zachodni, sowiecki i mieszankę narodowych kombinacji), proceduralno-taktycznej (armie zachodnie, aspirujące, postsowieckie, z różnymi filozofiami działania). No i organizacyjnej, bo tylko Polacy, Ukraińcy i Hiszpanie mieli na tyle duże kontyngenty, że mogli realizować większość zadań samodzielnie. Reszta w dużej części robiła za tło, politycznie użyteczne, gdyż tworzące pozór wielonarodowości, ale na poziomie wojskowym średnio i mało przydatne.

Efektywność MDCP od samego początku była taka sobie. A potem było już tylko gorzej. Dyskretne wsparcie Amerykanów szybko zmieniło się w niemal całkowite przejęcie przez nich zadań i odpowiedzialności w strefie.

O wnioskach, które płyną z tego dla Ukrainy, później.

Na razie przenieśmy się do Afganistanu. Natowska misja ISAF też była przedsięwzięciem wielonarodowym. Ale działało to znacznie lepiej, gdyż brały w nim udział armie Sojuszu (także oddziały z innych krajów, ale istotę stanowiło NATO). Kontyngenty z krajów dawnego Układu Warszawskiego posyłały pod Hindukusz swoje najlepsze oddziały, co w praktyce oznaczało, że były one istotnie (także sprzętowo) zwesternizowane.

Choć logistyka i komunikacja nie stanowiły problemu, i tak mieliśmy do czynienia z ograniczoną efektywnością. A wszystko za sprawą RoE – rules of engagement/zasad zaangażowania, różnych dla różnych narodowych kontyngentów. RoE, w uproszeczniu, reguluje zasady użycia broni. Jedne armie miały je bardzo restrykcyjne (na przykład siły ekspedycje Niemiec), inne – jak Amerykanie czy Brytyjczycy – mocno poluzowane. Gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami lokowała się Polska; bez wchodzenia w zbędne szczegóły, nasze RoE (zmieniające się podczas afgańskiej misji) dawało sposobność do używania Polaków w operacjach bojowych, ale nie bez ograniczeń. Efekt był taki, że bili się z talibami przede wszystkim Amerykanie i Brytyjczycy (z Kanadyjczykami u boku), reszta pełniła role wspierające, co w ostatecznym rozrachunku przyczyniło się do porażki Zachodu w Afganistanie.

Wróćmy teraz do Europy i przypomnijmy sobie masakrę w Srebrenicy. W lipcu 1995 roku, przy bezczynności żołnierzy z holenderskiego batalionu ONZ, doszło do masakry około 8 tys. bośniackich muzułmanów, zamordowanych przez Serbów. „Błękitne hełmy” nie miały odpowiedniego sprzętu, by wejść w twardą konfrontację z Serbami, na przeszkodzie stały też RoE. Oczywiście zabrakło i hardości; ostatecznie Holendrzy całkiem bezbronni nie byli. Tym niemniej, patrząc z perspektywy holenderskich dowódców, cywilów nie broniono z braku narzędzi.

Dość historii, czas na wnioski.

Siły pokojowe (SP) w Ukrainie muszą się opierać na kilku wiodących, licznych kontyngentach, zdolnych realizować zadania samodzielnie, co narzuca ich wielkości na poziomie mniej więcej 10 tys. ludzi. 3-4 takie kontyngenty stanowiłyby rdzeń sił pokojowych.

SP musiałyby działać w oparciu o jednorodne RoE. Bez wyłączeń i ekstraordynaryjnych rozwiązań dla wybranych. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. RoE musi zakładać twardą reakcję na jakiekolwiek rosyjskie naruszenia. Bo oczywiście nie mówimy o stacjonowaniu z dala od linii rozgraniczenia, bez kontaktu z rosjanami. By cały projekt miał sens, „pokojowi” musieliby stanowić bufor między moskalami a Ukraińcami (na kilku kluczowych kierunkach; całej granicy żołnierzami z Europy obsadzić nie sposób).

SP nie mogą być „błękitnymi hełmami”; muszą je stanowić pełnokrwiste jednostki bojowe, z całym niezbędnym sprzętem i odpowiednim wsparciem (nade wszystko lotniczym).

To warunki brzegowe, ich część – o reszcie w kolejnym wpisie (jestem na konferencji poświęconej Ukrainie, stąd ograniczony czas na inną aktywność; jutro będę już do Waszej dyspozycji w większym zakresie).

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa…w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Doświadczenie

„Mamy prawie 50 tys. żołnierzy z doświadczeniem bojowym”, podkreślał pewien pułkownik, wykładowca ówczesnej Akademii Obrony Narodowej. „To połowa armii”, mówił, wyraźnie zadowolony. „Znakomity kapitał na przyszłość”, dodał. Zakwestionowałem jego optymizm, chyba nazbyt grubiańsko; w każdym razie rozstaliśmy się w niezgodzie. Lecz mowa o człowieku, który miał dość intelektualnej uczciwości, by po czasie przyznać: „Masz rację”. „Doświadczenie z Iraku i Afganistanu na niewiele się zda w Europie”, usłyszałem, tym razem już przez telefon.

Był rok 2012, armię rzeczywiście mieliśmy ostrzelaną. I doświadczoną w realizacji zadań w ramach wielonarodowego kontyngentu; tyle wygrać. Ale istota tego treningu sprawdzała się do udziału w konflikcie asymetrycznym, antypartyzanckim – a więc o względnie niskiej intensywności – w dodatku prowadzonym w bardzo specyficznych warunkach geograficznych. Nie do powtórzenia w Europie, w konfrontacji z przeciwnikiem takim jak rosja.

Wojna, która wybuchła na wschodzie Ukrainy dwa lata później, w pełni to potwierdziła.

Po co o tym piszę? Ano mamy wysyp opinii, wedle których „już za chwileczkę, już za momencik”, armia rosyjska uderzy na Europę. No więc pytam, czym? Prymitywnie przerobionymi moskwiczami i ładami, wózkami golfowymi? Stadem pędzonych „wpieriod!” kalek? Oczywiście, celowo uwypuklam rosyjskie słabości – są w wojsku putina przyzwoicie wyekwipowane komponenty – ale co do zasady, siły zbrojne federacji pozostają cieniem samych siebie sprzed trzech lat. Liczniejszą, ale dramatycznie niedoposażoną strukturą, która na odzyskanie potencjału sprzed 24 lutego 2022 roku potrzebuje co najmniej 10 lat. Cudów nie ma, sowieckie zapasy „wyszły”, a przemysł – wbrew propagandowym twierdzeniom – nie jest w stanie produkować wielkich mas uzbrojenia.

Odrębną kwestią pozostaje jego jakość – dotychczasowa okazała się niewystarczająca nawet do pokonania Ukrainy. Zatem w ciągu tej dekady należałoby – patrząc z perspektywy Moskwy – wymyślić i wdrożyć coś „ekstra”. Powodzenia, zwłaszcza w realiach sankcji i zdychającej gospodarki.

„No ale doświadczenie!”, mógłby rzec ktoś. Jakie? Z ponad miliona posłanych na wojnę z Ukrainą żołnierzy prawie połowa nie żyje bądź została trwale okaleczona. Czym jest kunszt pozostałych? To pytanie, o sposób, w jaki rosjanie wyszarpali Ukrainie kilkanaście procent jej terytorium. Rajdami z początków pełnoskalowej wojny, nieco późniejszym „walcem artyleryjskim” i „mięsnymi szturmami”, które dramatycznie nasiliły się w drugim i trzecim roku inwazji. To jest istota doświadczenia bojowego rosyjskich żołnierzy i ich dowódców.

Czy da się je wykorzystać w wojnie z armiami natowskimi? A niby jak przy miażdżącej przewadze w powietrzu (sama Europa „zjada” tu rosję, nie tyle liczbą, co jakością)?

„W powietrzu latają też drony!”, stwierdziłby ów ktoś. No latają, ale w całej tej opowieści o bezpilotowcach zapominamy, że to bieda-broń, narzędzie kompensacyjne, używane z braku innych środków. Przede wszystkim klasycznego lotnictwa oraz dalekonośnej, precyzyjnej artylerii; obie strony konfliktu na Wschodzie mają w tych zakresach istotne braki (fizyczne bądź kompetencyjne). Wojna z innym przeciwnikiem – dysponującym silnym lotnictwem i artylerią o lepszej donośności i celności – nie wyglądałaby tak, jak zmagania na Donbasie czy Zaporożu. Najogólniej rzecz ujmując, rosjanie nie byliby w stanie podejść tak blisko, strefa kontaktu byłaby znacznie rozleglejsza, najpewniej w ogóle nie byłoby linii frontu. Większość dronów okazałby się nieprzydatna, większość rosjan zginęłaby na skutek „wybombardowania”.

Oczywiście, determinacja i ostrzelanie (rozumiane nie jako kompetencja w posługiwaniu się bronią, ale nawyk funkcjonowania w realiach zagrożenia), to byłyby rosyjskie atuty. Tyle że bez technologii dalece niewystarczające. Pamiętajmy o tym proszę, nim zanurzymy się w ponury nastrój.

PS. Nie, Ukraina nie jest stracona. Ostatnie wypowiedzi amerykańskich polityków niczego nie przesądzają. Jutro i pojutrze, po spotkaniu w Monachium, będziemy wiedzieć więcej. Dziś mam „dzień świra”, ale będę trzymał rękę na pulsie. Dodam tylko, bo warto, że putinowska machina wojenna na lądzie ewidentnie dostała zadyszki; rosjanie stanęli, Ukraińcy lokalnie kontratakują, często z powodzeniem. Takie są fakty, a nie zmarkotniałe spekulacje.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa… – w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.