Dziś około 2.00 w nocy Ukraińcy zaatakowali port wojenny w Sewastopolu na okupowanym Krymie. Ze szczątkowych informacji wynika, że atak miał charakter kombinowany – uderzenia dokonano z powietrza i z morza. Sami rosjanie mówią o 10 pociskach manewrujących oraz trzech morskich dronach kamikadze. Jak przekonują, wszystkie kutry zostały zatopione, zestrzelono również siedem rakiet. Kłamią-nie kłamią, faktem jest, że w porcie doszło do co najmniej dziesięciu potężnych eksplozji (niektóre rzeczywiście mogły mieć charakter wtórny) i ogromnego pożaru. Globalny system nadzoru FIRMS – w czasie rzeczywistym rejestrujący ogniska pożarów na Ziemi za pomocą satelitów – precyzyjnie określa skalę dramatu. Nad ranem ściana ognia miała około kilometra szerokości, głębokość pożarowiska dochodziła do 300 metrów. Docierające z Krymu zdjęcia i filmiki przedstawiają iście apokaliptyczny widok, choć dla porządku warto odnotować, że są pośród (pro)rosyjskich aktywistów medialnych i tacy, którzy przekonają, że „niebo nad Sewastopolem pozostaje błękitne”. I wrzucają sielankowe obrazki nadmorskiego poranka. Cóż…
Co istotne, w ataku – najprawdopodobniej na skutek bezpośrednich trafień – ucierpiały dwa okręty wojenne floty czarnomorskiej. Jeden desantowiec typu Ropucha (zbudowany niegdyś w PRL) oraz – co jest dla rosjan szczególnie dotkliwą stratą – okręt podwodny typu Kilo. Obie jednostki stały w suchym doku, gdzie przechodziły naprawy. Nie ma jasności, jaki jest zakres poczynionych zniszczeń – rosjanie oficjalnie przyznają, że okręty zostały „uszkodzone”. Mówią też o dwóch zabitych i 26 rannych – wszyscy mają być pracownikami stoczni remontowej Sewmorzawod im. Sergo Ordżonikidze. Strat wśród personelu wojskowego rzekomo nie odnotowano.
Nie wiadomo, jakiego rodzaju rakiet użyli Ukraińcy. Możliwości jest kilka: mogły to być wystrzelone z samolotów brytyjskie storm shadowy, odpalone z wyrzutni naziemnych amerykańskie harpoony lub zmodyfikowane (o wydłużonym zasięgu) ukraińskie neptuny. Możliwy rzecz jasna jest scenariusz ataku mieszanego, nie sposób wykluczyć, że Ukraińcy pozyskali (bądź sami opracowali i wdrożyli) jeszcze inny system uzbrojenia.
Nocne uderzenie to ciąg dalszy wcześniejszych akcji, ich swoiste zwieńczenie. Przypomnijmy, pod koniec sierpnia Ukraińcy zdemolowali rosyjską obronę przeciwlotniczą w zachodniej części półwyspu. W ataku rakietowym, po którym nastąpił rajd komandosów, zniszczono kilka wyrzutni S-400 oraz współpracujący z nimi radar (w Ołeniwce). Potem (a może równolegle; tu nie ma jasności, w każdym razie informacje na ten temat ujawniono przedwczoraj), ukraińscy specjalsi przejęli platformy wiertnicze u wybrzeży Krymu, gdzie rosjanie rozlokowali dodatkowe urządzenia obserwacyjne. Tak oślepiono okupantów.
Jaki jest cel tego typu operacji? Ukraińcom chodzi o wygonienie rosyjskiej floty z okupowanego półwyspu. W pewnej mierze już dawno się to udało – duża część czarnomorskiego zgrupowania przeniesiona została do portu w Noworosyjsku (w kraju krasnodarskim), jednak rozbudowane zaplecze techniczne i remontowe wciąż trzyma moskali w Sewastopolu. Na zdjęciach satelitarnych sprzed kilku dni widać co najmniej 10 dużych jednostek morskich cumujących w sewastopolskim porcie. Trwanie tam to rzecz jasna również kwestia propagandowa – rosjanie nie mogą tak po prostu zwiać, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę fiksacje władimira putina. Sewastopol to perła w koronie jego imperialnych zdobyczy, co skądinąd musi oznaczać, że dzisiejszy atak to wyjątkowo siarczysty policzek wymierzony carowi. Tym boleśniejszy, że przytrafia się akurat w momencie, kiedy kremlowski satrapa pręży muskuły przed innym pariasem światowej polityki – Kim Dzong Unem. Przekonuje go, że choć rosja potrzebuje koreańskiej pomocy, to i tak pozostaje silnym graczem, z którym nie warto zadzierać. Paradoksalnie, Ukraińcy mogli dziś dodać Kimowi większej pewności siebie w jego zabiegach o „właściwe” odwdzięczenie się Moskwy za dostawy koreańskiej amunicji.
Ale wróćmy na Krym. Już słychać dezawuujące opinie, rozsiewane przez (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Że „Mińsk” (tak nazywa się trafiona ropucha), to stara łajba; a więc żadna poważna strata. No nie. Problemy logistyczne rosjan na południu Ukrainy zmuszają ich do szukania wyjść awaryjnych. Jednym z nich jest wykorzystanie portów w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu jako hubów transportowych. „Poszaleć” przy tej okazji nie bardzo mogą, bo Morze Azowskie to płycizna i do wymienionych portów nie wejdą zbyt duże jednostki. Ale dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe już tak. Oczywiście, użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej funkcje awaryjne realizują całkiem sprawnie. Więc ich topienie nie jest żadnym „zabiegiem propagandowym”. Podobnie jak uderzenia rakietowe na instalacje portowe w Mariupolu czy Berdiańsku służy dalszej izolacji pola walki.
Co zaś się tyczy okrętu podwodnego (ma nim być jednostka o nazwie „Rostów nad Donem”) – nie bez powodu pisałem wyżej o „bolesnej stracie”. Okręty podwodne są przez rosjan wykorzystywane do ostrzeliwania ukraińskich miast. To głównie one miotają pociskami Kalibr. Od lutego 2022 roku na Morzu Czarnym operuje sześć tego rodzaju jednostek. Ich mobilność i skrytość działania sprawia, że w morzu pozostają nieuchwytne dla Ukraińców; dopaść można je jedynie w miejscach bazowania. Co też dziś nad ranem uczyniono. Rosyjska marynarka wojenna ma więcej jednostek typu Kilo, w innych flotach, ale teraz nie przedostaną się one na Morze Czarne – bosforskie wrota pozostają dla nich zamknięte. W kontekście zbliżającej się jesienno-zimowej kampanii rakietowej – w trakcie której rosjanie znów podejmą próbę zniszczenia ukraińskiej energetyki – mamy zatem do czynienia z poważnym osłabieniem potencjału uderzeniowego floty czarnomorskiej.
A Ukraińcy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa…
Ps. A propos słów. Pamiętacie zeszłoroczne groźby putina, że jakikolwiek atak na Krym spowoduje „odwetowe uderzenie bronią masowego rażenia”? To się chłop nagadał…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Mamy dziś 31 sierpnia, więc jutro przyjdzie wojna. Zabije co szóstego z nas, resztę okaleczy fizycznie i psychicznie. Przemieli naszą materię.
Znikną całe wioski, miasta, etniczne społeczności. „Byli Żydzi, nie ma Żydów; jakby zapadli się pod ziemię” – opowiadała o konsekwencjach Holocaustu Babcia. Inne grupy padną ofiarą zmiany granic i przestaną być częścią naszego świata. Jeszcze kolejne zawierucha powojnia wyrwie z korzeni. Nic nie będzie już takie samo.
Ale to dopiero jutro – dziś mamy jeszcze pokój.
Warto czasem pomyśleć w takich kategoriach, by docenić świat, w którym żyjemy.
Załączone zdjęcie zrobiłem trzy lata temu na Łemkowszczyźnie, zaraz po wojnie dotkniętej falą przymusowych przesiedleń. Niewielu Łemków wróciło później do siebie. Ziemia ich przodków to dziś w dużej mierze jeden z tych utraconych światów, który o swojej historii przypomina fundamentami domów, dzikimi sadami i cmentarzami; śladami nieistniejących już wsi.
—–
W czasach sowieckich – później zresztą też – dla Ukraińców „jutro” to był 22 czerwca. Dbała o to propaganda, lecz po prawdzie nie musiała się specjalnie starać. Ogrom niemieckich zbrodni i hekatomba towarzysząca bojom z lat 1941-44, mocno wryły się w świadomość zbiorową narodu. Pośród wszystkich etnosów ZSRR to Ukraińcy, obok Białorusinów, zostali przez wojnę najdotkliwiej potraktowani; to na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi toczyły się najcięższe walki. Jest skądinąd osobliwym kurestwem fakt, że po 1991 roku rosja i rosjanie zawłaszczyli tylko dla siebie drugowojenną martyrologię.
Ale historia zadbała o to, by pojawiło się świeższe odniesienie. Jakkolwiek wojna z rosją toczy się od prawie dziesięciu lat, to 2022 rok i pełnoskalowa inwazja składają się na ów nowy punkt. „Jutro” to 24 lutego.
„Jak nic się nie wydarzy, jutro pójdę do kina” – pisała mi koleżanka z Mariupola, późnym popołudniem 23 lutego ub.r. Nie poszła, a ukochane miasto opuściła kilka tygodni później w konwoju humanitarnym. „Nie wiem, czy chcę wracać do tej krainy duchów, gdy w końcu ją wyzwolimy” – wyznała kilka miesięcy temu.
—–
„W czwartek, dzień przed wybuchem wojny, byliśmy nad stawem przy kościele. Bernie nie chciał wyjść z wody, Eda (młodszy brat – dop. MO), musiał go wyciągać. W niedzielę w stawie wylądowały cztery niemieckie bomby” – to jedno ze wspomnień Babci. W typowy dla niej sposób lapidarne, niby o niczym, a jednak o wszystkim.
Bernie to pies; nie potrafię zidentyfikować rasy – mały, kudłaty, biały. Gdy pradziadek, urzędnik kolejowy, musiał ewakuować siebie i rodzinę na wschód (taki był wymóg), pupil został w Toruniu, u sąsiadów. Wrócił później do właścicieli, gdy ci – po wielu tygodniach tułaczki – ponowie zameldowali się w okupowanym już przez Niemców mieście. „Wunderliszek”, mówiła o nim pieszczotliwie Babcia, zdrabniając nazwisko rodziców (i swoje panieńskie).
„Wunderliszek” (Wunderlichschek – chyba byłoby poprawniejszym zapisem) przeżył wojnę. Na zdjęciu z 1946 roku siedzi na kolanach Babci. To zdjęcie wykonane tuż po ceremonii ślubnej, na progu rodzinnego domu, gdzie odbywało się skromne przyjęcie. „Byłam stara, miałam 26 lat” – Babcia postrzegała sprawy w typowy dla swych czasów sposób. „Znaliśmy się z dziadkiem dużo wcześniej, gdy wybuchła wojna, obiecaliśmy sobie małżeństwo zaraz po tym, jak się skończy. ‘Jutro Zośka, to będzie jutro’, mówił dziadek. Z jutra zrobiło się prawie siedem lat”.
Po których nic nie było już takie samo…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
…od wakacji, czyli kilka krótkich wpisów, które popełniłem na Facebooku podczas urlopu. Załączam dla zachowania ciągłości relacji.
7 sierpnia 2023
Chwila wakacji od wakacji – i mały ukraiński komentarz.
W piątek Ukraińcom udało się poważnie uszkodzić jeden z rosyjskich okrętów desantowych. Jednostka wymaga bardzo poważnych napraw, niewykluczone, że już nie wróci do służby.
Skarpetkosceptyczni pożal się boże analitycy orzekli, że to sukces co najwyżej propagandowy, bo okręt leciwy (prawda), no i nie zatonął. (Pro)ukraiński internet radował się widokiem holowanego wraku, jakby chodziło o odebranie moskiewskiej flocie czarnomorskiej co najmniej połowy zdolności.
A patrząc na chłodno (z chłodnej, deszczowej i mglistej Małej Fatry)?
Graf. Google Maps
Zacznijmy od uporządkowania faktów. Przed inwazją moskale wzmocnili flotę w obszarze Morza Czarnego i Azowskiego o sześć okrętów desantowych należących do floty bałtyckiej i północnej. Oficjalnie jednostki wpłynęły na czarnomorski akwen z zamiarem wzięcia udziału w ćwiczeniach. Kilkanaście dni później maski spadły, zaczął się pełnoskalowy atak na Ukrainę. Dziś wiemy już, że desantowce planowano wykorzystać do ataku z morza na Odesę. Na skutek wielu czynników – przede wszystkim porażki uderzenia lądowego, które miało wspomóc desant oraz kompromitującej nieudolności marynarki wojennej rosji – okręty desantowe nawet nie zbliżyły się do odeskich wybrzeży.
Stąd opinie, że desantowce okazały się, i nadal są, bezużyteczne. Zatem ich atakowanie nie ma większego sensu.
Idźmy dalej. Ukraińcy od wielu tygodni prowadzą działania w terminologii wojskowej określane mianem izolowania pola walki. A po ludzku rzecz ujmując, odcinają ruskich na południu Ukrainy od stałego zaopatrzenia. Po to uszkodzono most krymski, po to atakowane są przeprawy łączące Krym z okupowaną częścią obwodu chersońskiego. Obecnie rosyjska logistyka jest w sytuacji skazańca, na szyi którego już mocno zacisnęła się pętla. Jeszcze jakoś łapie oddech, jeszcze ma pod nogami stołek, ale ma też atak paniki, za którym stoją realne powody.
Wobec postępującej niewydolności drogi przez Krym, moskalom zostają dwie opcje – przeniesienie ciężaru logistyki na korytarz lądowy, gdzie a. szosy są kiepskie, b. tory znajdują się w zasięgu ukraińskiej artylerii, i/lub wykorzystanie drogi morskiej. Teoretycznie mogą w tym celu użyć trzech portów – w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu. Co zresztą w ograniczony sposób już robią.
A dlaczego w ograniczony? I tu jest pies pogrzebany. Morze Azowskie to płycizna, do wymienionych portów nie wejdą zbyt duże jednostki. Za to uczynią to dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe (w końcu ich zadaniem jest dostarczenie sił inwazyjnych jak najbliżej wybrzeża). Oczywiście użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej pozwolą ruskim na płytki, ale zawsze oddech. Po niechybnym zerwaniu wszystkich przepraw drogowych – do czego ZSU konsekwentnie dąży – byłby to jedyny drożny kanał „oddechowy”.
Który Ukraińcy już teraz zamierzają „zatkać”.
Więc nie, ataki dronów morskich na okręty desantowe nie są „chodzeniem na łatwiznę”. Podobnie jak uderzenia rakietowe na instalacje portowe w Mariupolu czy Berdiańsku służą dalszej izolacji pola walki.
Zatem należy spodziewać się kolejnych takich incydentów. Za powodzenie których rzecz jasna trzymam kciuki.
—–
11 sierpnia 2023
Chwila wakacji od wakacji, część 2. – i odrobina refleksji po lekturze książki „Barbarossa. Jak Hitler przegrał wojnę” Jonathana Dimbleby’a. Rzecz jasna w ukraińskim kontekście.
Książka Jonathana Dimbleby’a. Skończyłem ją w mało-fatrzańskich okolicznościach przyrody.
Dimbleby należy do grona tych historyków, którzy uważają, że III Rzesza przegrała wojnę już w 1941 roku – mimo gigantycznych zdobyczy terytorialnych na wschodzie i zadaniu armii czerwonej monstrualnych strat w ludziach i sprzęcie. Sama decyzja o wojnie totalnej z sowietami była wyrokiem śmierci dla hitlerowskich Niemiec, niezdolnych do tak wielkiego wysiłku logistycznego; demografia, zasoby gospodarcze oraz przestrzeń na wejście premiowały ZSRR.
Nie zamierzam z tym dyskutować, bo nie taki jest zamysł wpisu (a i autor przekonująco snuje narrację). Pragnę zwrócić uwagę na co innego – na motywację do walki sowieckiego żołnierza. Dramatycznie niską w czerwcu 1941 roku i zdecydowanie wyższą już po kilku miesiącach zmagań. To ona, obok wspomnianych zasobów, ostatecznie zdecydowała o pokonaniu Niemców.
A piszę o tym, bo w publicystyce poświęconej współczesnej armii rosyjskiej często pojawia się argument „odrodzenia” – niczym z czasów wielkiej wojny ojczyźnianej – jakiemu ulega, czy też niebawem ulegnie, żołnierz putina. Który po tym przeobrażeniu będzie już nie do pokonania. Co oczywiste, taki obraz rysuje kremlowska propaganda (w tym jej lokalni przedstawiciele), ale ślady podobnego rozumowania odnajdujemy także w tekstach bynajmniej nie rusko-mirskich autorów. „Bo przecież już raz tak było, bo iwan, bo II wojna”.
Wróćmy zatem do tamtego czasu. Dimbleby wyszczególnia trzy elementy ostatecznie wysokiej motywacji sowieckiego żołnierza. Po pierwsze, świadomość czym jest niemiecka niewola, która dla żołnierzy Stalina oznaczała śmierć przez zagłodzenie, z ran czy wyczerpania. Jako drugą historyk wymienia brutalną opresyjność sowieckiego reżimu – kary śmierci za próby poddania się i dezercje (realizowane przez doraźne sądy i oddziały zaporowe) oraz rozszerzenie odpowiedzialności na rodziny wojskowych (odbieranie świadczeń, infamia). I wreszcie po trzecie, barbarzyński charakter wojny, narzucony przez Niemców, bez litości zabijających ludność cywilną i niszczących wszelką infrastrukturę; czyniących to w apokaliptycznych wymiarach. To wszystko niejako nie pozostawiało wyboru – żołnierz sowiecki, chciał czy nie, musiał walczyć.
A współczesny rosyjski? Czy budowanie analogii historycznej rzeczywiście ma sens?
Otóż nie istnieją obiektywne przesłanki, które pozwalałyby na odwzorowanie jeden do jednego. Niewola nie jest dla rosjan wyrokiem śmierci, ba, w wielu przypadkach oznacza lepsze warunki bytowe, niż zapewnia swoim żołnierzom rosyjska armia. Putinowski system, jakkolwiek opresyjny, nie karze śmiercią za „niegodne żołnierza” postępowanie. Wojna zaś toczy się w Ukrainie, bez szkody dla rosyjskiej ludności cywilnej, z minimalnymi szkodami dla rosyjskiej infrastruktury (choć coraz bardziej dotkliwymi dla kompleksu wojskowo-przemysłowego).
Ale…
Ale kremlowska propaganda rysuje kłamliwy obraz niewoli u Ukraińców, przekonując, że rosjan czeka tam na przykład status dawców narządów. Absurdalne to do spodu, ale – sądząc po stosunkowo małej liczbie poddających się moskali – chyba działa. Prawo przewiduje „zaledwie” 15 lat za oddanie się do niewoli, ale przypadki bandyckich rozliczeń z jeńcami (odzyskanymi po wymianie) – jak wagnerowskie rozwalenie młotem łba jednego z ex-jeńców – stanowią próbę nieformalnego szantażu. W socjologii określa się to mianem „terroru selektywnego”; dotyka on nielicznych, ale stanowi przykład dla całej populacji. I wreszcie ta sama propagandowa machina nieustannie przekonuje, że zasadniczym celem „spec-operacji” jest „wyzwolenie” rosyjskojęzycznych „braci i sióstr”, gnębionych przez ukraiński („nazistowski”!) reżim.
Tylko co z tej rzekomej paraleli wynika? Jedzie iwan do Ukrainy, gdzie strzelają do niego także rosyjskojęzyczni żołnierze ZSU. Owszem, natyka się na zadowolonych z „wyzwolenia” kolaborantów, ale głównie styka się z postawami miejscowych, lokującymi się między obojętnością a otwartą wrogością. Trudno na takiej bazie zbudować patriotyczną motywację. Dużo prościej podważać sens prowadzonych działań.
Zwłaszcza gdy w inny czynnik (nieujęty w rozważaniach Dimbleby’a) – świadomość imperialnej roli rosji – tak łatwo zwątpić. Bo cóż to za imperium, które ma tak fatalnie zorganizowaną armię?
Nie wierzę w „odrodzenie” rosyjskiego żołnierza. Mogłoby ono nastąpić, gdyby Ukraina (i NATO) rzeczywiście fizycznie zagroziła rosji; obce wojska wtargnęłyby na jej terytorium. Ale przecież nikt wjeżdżać im do kurnika nie chce. Nie sądzę, by motywacje rosjan dorównały tym ukraińskim. By walczyć z zaciekłością podobną czy większą niż obrońcy, agresorów musi coś „rozpalać”. Młodych żołnierzy Wehrmachtu niosła nazistowska ideologia, którą przesiąknięci byli do szpiku kości. Kremlowska propaganda staje na głowie, by w podobny sposób zainfekować swoich, ale półtora roku wojny to dość czasu, by na skutek takiej infekcji rusek zaczął „walczyć jak szatan”. Jeśli do tej pory nie zaczął, to już nie zacznie.
—–
12 sierpnia 2023
Wakacje od wakacji, część 3. – naprawdę króciutki komentarz.
Ukraińcy zaatakowali dziś most krymski. W tym celu użyli przestarzałych rakiet S-200 (nie da się wykluczyć, że z zapasu otrzymanego z Polski). „Dwusetka” to pocisk przeciwlotniczy, ale ZSU wykorzystuje przerobione rakiety do ataków ziemia-ziemia.
Skuteczność tego ustrojstwa jest taka-se, zakładam zatem, że Ukraińcy nie liczyli na skuteczne porażenie mostu. O co więc im szło? A najprawdopodobniej o zmuszenie do reakcji rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. By móc rozpoznać na przykład jej rozmieszczenie. Co chyba się udało.
—–
14 sierpnia 2023
Chwila wakacji od wakacji, cz. 4., ostatnia – i krótki komentarz w temacie parady z okazji święta Wojska Polskiego. Pojawiają się bowiem głosy, że to niepotrzebne, kosztowne, odciągające armię od „prawdziwych” zadań. No i kojarzące się z prężeniem „sztucznie nadmuchanych” muskułów.
Nie znam bieżących badań opinii publicznej, poświęconych percepcji parady. Historycznie patrząc, tego rodzaju aktywność wojska bardzo się Polakom podobała. Znam mnóstwo osób, które jechały setki kilometrów, by oglądać przemarsze w stolicy, organizowane w ostatnich latach. Potężne tłumy gapiów – nie tylko na paradach, ale na wszelkiej maści wojskowych piknikach – również potwierdzają moją socjologiczną intuicję – że naród takiego kontaktu z wojskiem potrzebuje.
A armia jest od tego, by narodowi służyć.
Kilka dni bez poligonu – za to na ćwiczeniu defilady – na obniżenie zdolności wojska nie wpłynie. Może ją za to podnieść, bo pamiętajmy, że mamy armię ochotniczą, która musi nieustannie i na bieżąco przyciągać nowe kadry. W tym kontekście wojsko jest jak każdy pracodawca – opinia i oferowane warunki nie załatwiają w pełni sprawy; czasem trzeba sięgnąć po kampanie promocyjne. Publiczne pochwalenie się własnymi atutami – w tym przypadku nowoczesnym sprzętem – jest właśnie taką kampanią.
Oczywiście, zawsze można przyjąć postawę naiwnie pacyfistyczną i uznać, że świat bez wojen i wojska byłby lepszy. Ano byłby, gdyby wszyscy tak sądzili. Nie sądzą, co sprawia, że konieczność zbrojeń jest obiektywna. W warunkach geopolitycznych Polski nieusuwalna. Dla naszego dobra należy to czynić w oparciu o najlepszy, czyli zachodni sprzęt. Który ma mnóstwo zalet i jedną wadę – jest drogi. A składamy się na niego wszyscy. I wszyscy mamy prawo go zobaczyć. Z przyczyn oczywistych lepiej na paradzie niż na poligonie czy, nie daj boże, miejskim placu boju. Państwo płacą, państwo chcą wiedzieć za co.
No i państwo chcą też być z wojska dumni. Tak samo jak dumni jesteśmy z innych przejawów naszej zaradności, zamożności, wyjątkowości, szeroko rozumianej wpływowości i siły. Tak buduje się morale społeczeństwa. Jak jest ono istotne, przykład Ukrainy ilustruje znakomicie.
A skoro przy nim jesteśmy – jeden z moich Czytelników zwraca uwagę, że w Polsce parady nienajlepiej się kojarzą. „Najpierw nie oddamy ani guzika, a potem nie tylko guzik biorą. Guzik wychodzi. Inaczej to wygląda z Ukrainą obecnie. Miała paść w trzy dni” (cytat pochodzi z dyskusji, jaką prowadziłem na cudzym profilu).
Skojarzenia, o których wspomina Czytelnik, są faktem – i pojawiają się w głowach wielu Polaków. Moim zdaniem, to efekt komunistycznej propagandy, która brutalnie i nieuczciwie eksploatowała wątek „paradnego wojska II RP”. Z szablami na czołgi, przestarzała kawaleria itp. Tymczasem tamto Wojsko Polskie było armią, która w swej krótkiej historii pokonała bolszewickiego olbrzyma. I do wojny z tym olbrzymem się przygotowywała. Nieźle zresztą (czego opisanie wymagałoby odrębnego wpisu).
Uderzenie przyszło z Niemiec, z użyciem sił zbrojnych, które zaraz potem złamały potężniejsze od WP wojsko francuskie. Zatem w 1939 roku nie było większych szans na samotne wytrwanie – wzorem dzisiejszej Ukrainy – zwłaszcza po sowieckim ciosie w plecy. Wyobraźmy sobie – idąc tropem idiotów z Kremla, sugerujących takie zakusy – że ruskie atakują z północy, wschodu i południa, a korzystające z okazji WP wchodzi do zachodniej Ukrainy. Dziś byłoby już po herbacie, po niepodległym państwie ukraińskim.
No i z „Ukrainą wygląda inaczej” także dlatego, że WP oddało jej dużo więcej niż guzik; mam rzecz jasna na myśli transfer sprzętu i środków bojowych, który mocno wydrenował zasoby naszej armii. Słusznie, bo lepiej zabijać rosjan tam niż tu, ale uczciwość wymaga, by to poświęcenie podkreślić.
Ale istotnie, jest pewna analogia między obecną paradą, czy szerzej, propagandą „silni, zwarci, gotowi AD 2023”, a tym, co było tuż przed II wojną. Władza znów buduje nierealistyczne oczekiwania pośród obywateli. Wojsko jest w okresie transformacji, ma widoki na bycie naprawdę silnym, ale to pieśń przyszłości – najbliższych kilkunastu lat. I to przy założeniu, że uda się znaleźć sposób na kryzys demograficzny, który wprost przekłada się na możliwości rozbudowy armii. Obecnie, poza wybranymi elementami (np. siłami specjalnymi czy lotnictwem uderzeniowym), WP wcale nie jest silne, zwarte i gotowe. Twierdzenie, że jest inaczej, to gwałt na prawdomówności. Zupełnie niepotrzebny, bo Polacy przyjęliby do wiadomości, że wojsko jest w okresie przejściowym. Zwłaszcza że tym razem stoi za nami prawdziwy sojusz, a i potencjalny wróg wybił sobie zęby, na lata tracąc zdolność do większych operacji zaczepnych. Mamy więc trochę czasu…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Czasem pytają mnie, skąd moje emocjonalne zaangażowanie, z jakim relacjonuję wojnę w Ukrainie. Ano wynika ono także z poczucia straty.
Nie będę pisał o stratach najbardziej intymnych, ale rosjanie stworzyli dziś pretekst, by wspomnieć o innych. Raszyści zniszczyły już „moją” stancję w Mariupolu, rozpieprzyli „mój” hotel w Siewierodoniecku, a teraz zerkam w komunikator i czytam wiadomość od kumpla, z którym w 2015 roku pracowałem w Donbasie. „Nasza pizzeria”, pisze Michał i załącza link do zdjęcia. No więc rozpierdolili także „moją” pizzerię – w Kramatorsku. Zabijając cztery osoby (w tym niemowlę), ponad 40 raniąc.
Ps. Akcja ratunkowa na gruzowisku trwała całą noc. Liczba zabitych wzrosła do 9, rannych do 60…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Co jakiś czas rosjanom udaje się trafić magazyn armii ukraińskiej, albo porazić jakiś inny wartościowy cel (oczekiwanie, że będzie inaczej, oderwane jest od rzeczywistości – gdyby moskalom wszystko szło nie tak, wojna już dawno by się skończyła). Kilka dni temu, po jednej z takich akcji – rakietowym uderzeniu w skład amunicji – bardzo aktywny na Twitterze rodzimy skarpetkosceptyk orzekł: „kontrofensywy nie będzie, w wyniku rosyjskich działań Ukraińcy stracili zbyt wiele cennych zapasów”. Mowa o paskudnej kreaturze (o jawnie kolaboranckim nastawieniu), która podobnych kategorycznych sądów wygłosiła już wiele. Rzeczywistość miażdżącą większość z nich brutalnie sfalsyfikowała, można by więc machnąć ręką – ot, kolejny karmiony ruską propagandą idiota. Problem w tym, że zacytowany osąd wpisuje się w szerszy kontekst – pęczniejącą masę wypowiedzi podobnej treści, obecnych w polskiej info-sferze, pierwotnie obserwowanych w rosyjskich źródłach.
Sprowadzają się one do generalnego wniosku, że Ukraińcy nie uderzają, bo rosjanie skutecznie im w tym przeszkadzają. A zatem – patrząc z perspektywy propagandystów Kremla – jest sukces. Żałosny, jeśli zestawić go z buńczucznymi zapewnieniami z początków inwazji („trzy dni i Kijów nasz”), no ale ważną cechą rosyjskiej propagandy jest jej „tu i teraz”; nie ma sensu analizować przekazu linearnie, szukać kontynuacji, konsekwencji, logiczno-faktograficznych ciągów przyczynowo-skutkowych. Dziś jest tak, wczoraj było siak, jutro będzie jeszcze inaczej – liczy się elastyczne podejście. W efekcie coś, co niegdyś uznano by za porażkę, obecnie zasługuje na miano sukcesu; „z braku laku i kit dobry”, jak mawia popularne powiedzenie.
No więc jest sukces, którego podkreślanie służy podtrzymywaniu sensu specjalnej operacji wojskowej (SOW). „Wygrywamy, o co wam chodzi, malkontenci?”.
Czyżby? Po 24 lutego ub.r. rosyjska propaganda zmuszona jest do produkcji kolejnych usprawiedliwień, byle tylko nadążyć za permanentną redukcją celów SOW. Czasem wejdzie na to putin czy inna kremlowska kanalia i powie, że „cele rosji w Ukrainie się nie zmieniły”. Ale to rytualny bełkot, na poziomie codziennego przekazu mamy bowiem do czynienia z konsekwentnym budowaniem u rosjan (i nierosyjskich wielbicieli ruskiego miru) coraz niższych oczekiwań wobec armii i tego, co robi w Ukrainie. Nie wiem, na ile to proces zaplanowany – post factum, obserwując jego dynamikę, łatwo będzie stwierdzić, że Kreml przygotowywał swoich „na wpierdol”, ale czy to właściwy wniosek? Nie podejmuję się odpowiedzi, zauważam tylko postępującą redukcję celów, która w mojej ocenie skończy się mniej więcej tak: „noo, oddaliśmy Donbas i Krym, lecz nie pozwoliliśmy NATO na zniszczenie rosji. Przetrwaliśmy, zwyciężyliśmy!”.
A miało być tak pięknie… Nie znamy szczegółowych planów rosyjskiego sztabu generalnego wobec Ukrainy. W oparciu o komunikaty propagandy (w tym wystąpienia notabli) oraz analizę ruchów wojsk, możemy założyć, że rosja zamierzała wchłonąć istotną część Ukrainy, a całość zwasalizować. Po pięciu tygodniach walk okazało się, że trzeba wiać spod Kijowa, że Charków jest nie do wzięcia, Odessa poza zasięgiem. Jak to zakomunikować światu (zwłaszcza ruskiemu światu, który mamiło się narracją „mrugniemy powieką i będzie po wszystkim”)? Zadanie wziął na siebie siergiej szojgu i oznajmił, że celem operacji od początku był Donbas oraz zbudowanie lądowego korytarza na Krym. Po co więc atakowano północ Ukrainy? Ano po to, by odwrócić uwagę od realnych zamiarów SOW. Brzmiało to nawet sensownie, gdyby nie fakt, że uderzenia w Donbasie były słabsze niż te rzekomo pomocnicze/markujące na północy, a na Kijów i Charków poszła większość sił inwazyjnych, w tym elitarna (no dobra, elitarna w założeniu…) 1. Armia Pancerna Gwardii. No ale odbiorca rosyjskiej propagandy w takie szczegóły się nie zagłębia.
Zwłaszcza gdy zaczęła się bitwa o Donbas (w II połowie kwietnia 2022 roku). Miesiąc i miało być po wszystkim. Nie było, propaganda więc rozdęła do nieprawdopodobnych rozmiarów sukces w postaci zdobycia zrujnowanego Mariupola. Pocieszające było wówczas obserwowanie rosyjskich analityków wojskowych (również będących narzędziem propagandy) i ich mapek, zakreślających planowane rubieże ofensywy. Pierwsze linie opierały się o Dniepr, antycypowano gigantyczny kocioł, w którym znaleźć się miało kilkadziesiąt tysięcy ukraińskich żołnierzy. Wraz z upływem kolejnych tygodni, wiosną i latem ub.r., linie te coraz bardziej oddalały się na wschód, stając się coraz krótsze. W lipcu, słowami samego putina, zdefiniowano następujący cel: do końca sierpnia „wyzwolone” miały zostać w całości obwody ługański i doniecki. Gwoli rzetelności dodać trzeba, że w rękach rosjan znajdowały się wówczas także obszerne fragmenty obwodu charkowskiego, zaporoskiego, chersońskiego i niewielkie mikołajowskiego.
A potem nastąpiła ukraińska kontrofensywa. Mój ulubiony prorosyjski aktywista medialny donosił wtedy, że 1. Armia Pancerna dzięki zręcznym manewrom uniknęła otoczenia i rozbicia w obwodzie charkowskim. Danie dyla do rosji było sukcesem na ówczesną miarę. Ten sam gagatek (w obu przypadkach niesamodzielny, powielający narracje z rosyjskich źródeł) o porzuceniu Chersonia i ucieczce za Dniepr w listopadzie zeszłego roku pisał w stylistyce niemieckiej propagandy. Tu sukcesem miało być wycofanie się (heloł, uporządkowane!) na dogodniejsze pozycje.
Ale nawet człowiek rosyjski swój rozum ma i mógł poczuć się rozczarowany takim obrotem spraw. By go ukoić, propaganda zapowiedziała rychłe przeniesienie Ukraińców do średniowiecza. „Bitwa o energetykę” – prowadzona z wykorzystaniem rakiet, pocisków manewrujących i dronów-kamikadze – miała pozbawić mieszkańców Ukrainy dostępu do wody, ogrzewania i elektryczności. Omawianie tych zamiarów, a następnie bieżących postępów – wskazywanie zniszczonych elementów infrastruktury i raportowanie o przerwach w dostępie do energii – wielokrotnie posłużyło rosyjskiej generalicji i politykom jako pretekst do publicznych zapewnień, że SOW idzie zgodnie z planem. Warto przy tym zauważyć, że na poziomie emocjonalnym mieliśmy tu do czynienia z zagospodarowywaniem mściwości. Jak to ujął jeden z mil-blogerów: „skoro Ukraina nie chce być nasza, będzie zniszczona”. Jednostkowa ocena? Nie sądzę. W styczniu br. – w szczytowym momencie ataków – poparcie dla putina (a więc także dla tego, co robił), wynosiło ponad 70 proc.
Na początku zimy raportom z frontu walk o prąd coraz częściej towarzyszyły doniesienia o niechybnej rosyjskiej ofensywnie zimowej. „Teraz dopiero im pokażemy!” – zapowiadali mil-blogerzy. A wspomniany już mój ulubieniec przekonywał, że oto „skończył się policyjny charakter” SOW i rosjanie na poważnie biorą się za wojowanie (znów była to kalka z rosyjskich źródeł). Agresorzy nigdy później nie strzelali tak poważnie z artylerii, jak wiosną i latem 2022 roku w Donbasie (nawet po 60 tys. pocisków dziennie), no ale może to problem natury semantycznej, różnego rozumienia policyjnego charakteru spec-operacji. Tak czy siak, konsolidacja (przekazanie dowodzenia w ręce szefa sztabu generalnego gierasimowa) miała zwiastować przełom. Gdy ofensywa już się zaczęła, antycypacje musiał zastąpić jakiś konkret. Tymczasem okazało się, że rosyjska armia jest tak wyczerpana wojną, tak osłabiona, że stać ją było na kilka punktowych uderzeń, które nawet w razie powodzenia nie przełożyłyby się na znaczące zdobycze terytorialne. Tak zaczęło się fetyszyzowanie Bachmutu, czemu sprzyjała reaktywna postawa ukraińskiej propagandy, która także nadała miastu duże symboliczne znaczenie.
Miasto upadło w połowie maja, i choć w środku wiosny, był to ostatni akord rosyjskiej zimowej ofensywy. W jej trakcie zdobyto 80 km kwadratowych terenu (!), za cenę 100 tys. zabitych i rannych żołnierzy (oraz wagnerowców). Ta dramatyczna nieefektywność (która w każdym normalnym kraju skończyłaby się sądem dla kadry dowódczej armii), uwypukliła tylko potrzebę propagandowego rozdęcia bachmuckiego „sukcesu”.
Lecz nawet krowa wyczułaby tu fałsz, konieczna więc okazała się wielowątkowa narracja pomocnicza, wyjaśniająca, dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze. Budowano ją już od jesieni zeszłego roku, ale dopiero dramatyczna nieporadność rosyjskiej armii podczas ofensywy zimowej, zmusiła propagandystów do solidniejszego ogrania tematu. W najbardziej odjechanych wersjach tej narracji, na przykład metafizycznej (uskutecznianej przez cyryla i jego drużynę), rosja mierzy się z szatanem, więc walka musi być długa i trudna. Pseudonaukowa zakłada, że ukraińscy żołnierze to mutanci (bio-roboty), hodowane w laboratoriach finansowanych przez USA – nie sposób ich tak po prostu zabić, dlatego SOW nie może przebiegać zgodnie z regułami, wydłuża się. W jednej z odmian tej bredni, Ukraińcy sięgają po inne „nieczyste” środki, na przykład zmodyfikowane do przenoszenia bomb ptaki. Usprawiedliwienie natury geopolityczno-militarnej brzmi w tym zestawieniu wyjątkowo sensownie i bazuje na czymś, co można określić ziarnem prawdy. Oto rosja mierzy się z całym NATO, tak zwanym kolektywnym Zachodem – ale nie tak, jak ma to miejsce realnie, ona bowiem walczy w Ukrainie z żołnierzami NATO, z regularnymi oddziałami. W sobotę rozbawił mnie prorosyjski gamoń z Twittera (ze słowackim zdaje się paszportem) – napisał, że w Bachmucie grupa Wagnera wygrała z całym Sojuszem i sprzymierzeńcami, że pokonała w sumie 44 armie świata. Tyleż to megalomańskie, co głupie, ale dobrze ilustruje pożądaną percepcję – Goliat złego Zachodu stanął na drodze rosyjskiego Dawida, lecz Dawid nie w ciemię bity, wie, jak miotać kamieniami.
Łup! – przywalił w oko olbrzyma (Bachmut wzięty!), łup! – zadał kolejny cios (bohaterska armia wyparła dywersantów z terytorium rosji). Sru! – kamień trafił Goliata w czoło, wielkolud się chwieje i krwawi (kontrofensywy nie będzie…). Same sukcesy na drodze do zwycięstwa.
I w ramach tych sukcesów wojska rosyjskie nie wykorzystują bachmuckiego powodzenia – „otwartej” przez prigożyna „drogi na Kijów” (a wedle innej prigożynowej wypowiedzi wręcz „na Warszawę”). Miast iść „wpieriod!” (za rodinu, za putina!), wgryzają się coraz głębiej w ziemię, kryjąc w niej kadłuby coraz starszych czołgów z coraz głębszych magazynów.
Skromni są, wolą takie nienachalne zwyciężanie…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Czytelnikowi posługującemu się nickiemTurboQna666, Zbigniewowi Cichańskiemu, Maciejowi Jakóbiakowi (za małe wiaderko kawy!), Nikodemowi Chinowskiemu i Iwonie Grotnik.
Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!
Nz. Droga z Konstantynówki do Bachmutu (miasto w tle). Jechałem tym autem z Jurijem Łucenką, byłym szefem ukraińskiego MSW, ochotnikiem z Obrony Terytorialnej. „Propaganda moskali robi z Bachmutu Stalingrad”, rzekł w którymś momencie Łucenko. „Zrównają miasto z ziemią, ale nie odpuszczą”, zapowiadał. Działo się to pod koniec stycznia br., rosjanie istotnie, zrównali Bachmut z ziemią…/fot. Marcin Ogdowski