(niedo)Godność

Gdy próbujemy zrozumieć czy wytłumaczyć działania naszych przodków, niemal zawsze wpadamy w pułapkę kontekstu. Przeżyłem w komunie kilkanaście lat, rozumiem istotę tego systemu, ale gdy przychodzi mi opowiadać córce o kłopotach codzienności czasów PRL, ta krzywi twarz i wymownie pyta: „cooo!?”. Mam wrażenie, że raczę ją historiami z innego wszechświata.

Z podobnym problemem mamy do czynienia, gdy usiłujemy zrozumieć motywację młodzieży idącej do Powstania. Kto nie zna wojska, nie czuje się usatysfakcjonowany wyjaśnieniem, że padł rozkaz. A żołnierz nie jest od tego, by rozkazy kwestionować. Zresztą, takie ujęcie nie wyczerpuje istoty zagadnienia. Co smutne, coraz częściej natykam się na opinie o zmanipulowanej młodzieży, która z gołymi rękoma poszła do walki. Naiwniakach, którzy dali się podejść szalonemu dowództwu. Mam bardzo krytyczny stosunek do tego ostatniego, niemniej taką interpretację uważam za mocno krzywdzącą. Dlaczego? Odpowiadając, spróbuję wynieść się ponad wspomniany kontekst, przenieść doświadczenie pokolenia Kolumbów w czasy nam współczesne.

Biegacie w parku, od lat ciesząc się efektami regularnego treningu. I któregoś ranka na waszej trasie pojawia się gość z bronią. I na waszych oczach zabija innego biegacza. Tylko za to, że ten biegał. Bo biegać NIE WOLNO. Władze, które nastały jakiś czas temu, uznały, że macie fizycznie skarleć. I już. Znacie brata zabitego, szybko poznajecie jego emocje. Poznajecie też innych, bowiem zabójstw w parkach jest dużo, dużo więcej. „Jak można zakazywać czegoś tak oczywistego!?” – pytacie samych siebie. „Jak, kurwa, można nas zabijać z byle powodu!?”. Tak, mimo przerażenia, rodzi się bunt. Którego z czasem jest już tyle, że musi znaleźć ujście.

Teraz już rozumiecie?

Można krytykować zemstę, dostrzegać jej kontrproduktywność, wszak często zwala na nas jeszcze większe kłopoty. Lecz kim będziemy, jeśli zrezygnujemy z prawa do elementarnej godności?

Kolumbowie zrzec się tego prawa nie zamierzali.

Dlatego zgadzam się z tezą, że Powstanie, po prostu, musiało wybuchnąć. Że było logicznym skutkiem nastrojów panujących pośród akowskiej (i nie tylko) młodzieży. Mającej dość wyjątkowo brutalnej polityki okupanta. Pozostając na gruncie przywołanej analogi – zgadza się, w wyniku buntu spłonął cały park. A w nim mnóstwo przypadkowych osób. Ale u licha, oceniając to wydarzenie nie zapominajmy, że to gość z bronią był tym złym. I że to on podkładał ogień. Co podkreślam, bo dziś, niektórym, bardzo łatwo przychodzi wręcz zrównywanie Powstańców z Niemcami.

—–

A propos przywołanej analogii – zakaz aktywności fizycznej był jednym z pierwszych dekretów okupacyjnej władzy. Wyobrażacie sobie, że za „haratanie w gałę” można było trafić pod ścianę? A to tylko jedna z tysięcy niedogodności, jakie Niemcy zafundowali Polakom.

Nie wiem, czy rosjanie – gdyby udało im się zająć Ukrainę – zakazaliby jej mieszkańcom joggingu czy spacerów po miejskiej zieleni. Pewnie tak daleko nie posunąłby się ich okupacyjny terror. Ale zapowiedzieli jasno, że zabiją część Ukraińców za to tylko, że są Ukraińcami. I tak też zrobili – w Buczy, Irpieniu, Izjumie. Więc płonie miejscami ukraiński park, co niektórym wydaje się bezsensownym marnotrawstwem. Tyle że jest to jedyny sposób, by wypędzić z alejek obcych łobuzów z bronią, którzy mają pozwolenie swojego przywódcy, by czasem postrzelać do spacerowiczów.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Inicjatywa

Dzieje się (więc choć niedziela, postanowiłem co nieco napisać). Nadal mamy do czynienia z ukraińską blokadą informacyjną, ale ktoś w Kijowie podjął decyzję, że można trochę więcej. Pewnie w reakcji na nadpodaż rosyjskich materiałów, które budują fałszywe przekonanie o sytuacji na froncie, ale i dlatego, że są już pierwsze konkrety.

No więc na Zaporożu Ukraińcy z powodzeniem gniotą ruskich. Sukcesy – patrząc z perspektywy zysków terytorialnych – mają ledwie taktyczny wymiar, ale skutki ukraińskiej presji są znacznie dalej idące. ZSU udało się obezwładnić istotną część rosyjskiej artylerii – przy pomocy własnych dział i systemów rakietowych. Na Zaporożu mamy zatem do czynienia z sytuacją wcześniej w tej wojnie niespotykaną – ukraińską dominacją artyleryjską. Z wiarygodnych źródeł wiadomo, że rosjanie wprowadzają do walki kolejne oddziały – w miejsce tych wytraconych/zdziesiątkowanych. Nie sądzę, by naruszyli już 80-90 proc. odwodów zgromadzonych na południowym odcinku frontu (a taka informacja pojawiła się wczoraj), tym niemniej powoli dobijają do maksymalnych możliwości, co jest o tyle istotne, że Ukraińcy wciąż nie rzucili do walki własnych rezerw (prowadzą operację na zaporoskim odcinku frontu siłami 3-4 brygad, przy co najmniej 12 przygotowywanych do działań zaczepnych).

Przyznam, zaskoczyło mnie, że w szpicy zaporoskiego natarcia ruszyły do boju jednostki ZSU przyzwoicie wyposażone, ale po ledwie trzymiesięcznym szkoleniu na Zachodzie. Co przełożyło się na relatywnie duże straty – ludzi i sprzętu. Z solidnego źródła wiem, że w Zaporożu poszkodowani żołnierze trafiają także do szpitali, których jeszcze kilka dni temu nie planowano wykorzystywać do zabezpieczenia działań na froncie. Mówi to coś o liczbie rannych, ale i pozwala wywieść pozytywny wniosek. Potwierdza się bowiem reguła, że zachodni sprzęt – nawet w sytuacji porażenia – daje załogom większe szanse na przeżycie. Ranni to nie zabici, a część z nich wróci do służby – trudno ten fakt przecenić. Trzeba też pamiętać, że przez jakiś czas wojska ukraińskie na Zaporożu działały przy niedostatecznym zabezpieczeniu przeciwlotniczym. Kilka dni temu rosjanom udało się uszkodzić radar pochodzącego z Niemiec systemu Iris-T – wyrzutnie (a przynajmniej część) były więc przez jakiś czas ślepe. Wykorzystały to rosyjskie śmigłowce do ataku na jedną z ukraińskich kolumn, co moskiewska propaganda przedstawia teraz jako wielki sukces. Na szczęście parasol udało się Ukraińcom uszczelnić.

Tak czy inaczej, na kierunku zaporoskim nie rzucono do boju elity ukraińskiej armii. Brygady dobrze wyposażone i z doświadczeniem bojowym nadal stoją „z bronią u nogi”. To zapewne one mają wejść w ewentualny wyłom, albo…

No właśnie, co? By odpowiedzieć na to pytanie, musimy spojrzeć nieco szerzej. Ukraińska precyzyjna artyleria rakietowa (przy wsparciu lotnictwa wyposażonego w pociski Storm Shadow), atakuje rosyjskie zaplecze wzdłuż całej linii frontu – puszczając z dymem kolejne składy, zakłady naprawcze, miejsca koncentracji wojsk i dowództwa. Operacje lądowe realizowane są także w Donbasie – Ukraińcy atakują w rejonie Bachmutu, uaktywnili się w Kreminnej. I znów – nie są to uderzenia z wykorzystaniem większych sił, ale nawet jeśli nie bezpośrednio, to jednak angażują one istotne rosyjskie rezerwy. W Donbasie stacjonuje połowa sił inwazyjnych, z których część przydałaby się teraz na południu, ale strach je tam pchnąć, bo a nuż Ukraińcy nasilą działania w Doniecczyźnie i Ługańszczyźnie.

Na froncie zatem inicjatywa operacyjna przeszła w ręce Ukraińców. To gen. Walery Załużny dyktuje teraz warunki, a jego elitarne odwody są niczym młot wiszący nad rosyjską głową. Wiadomo, że uderzy, ale nadal nie wiadomo gdzie. Tak, tak – ja wciąż dopuszczam, że to, co dzieje się na zaporoskim froncie, nie musi być zasadniczym ukraińskim uderzeniem. Że to tylko „pomocnicza presja”. Czas pokaże (zapewne wkrótce), czy miałem rację.

I na koniec jeszcze jedna uwaga – od dłuższego czasu właściwie nie ma dnia, kiedy nie docierałyby do nas doniesienia z Biełgorodu, z samego miasta bądź obwodu. A to o walkach toczonych z armią putina przez rosyjskich ochotników, a to o ukraińskich atakach na infrastrukturę. Co oznacza, że ta część federacji rosyjskiej stała się strefą aktywnych działań bojowych, z towarzyszącym jej exodusem ludności cywilnej. I jakkolwiek mówimy o obszarze mikroskopijnym w skali całej rosji, znaczenie symboliczne tych wydarzeń jest nie do przecenienia. Bo czy ktoś o zdrowych zmysłach wierzy jeszcze w mit „drugiej armii świata”?

A Ukraińcy – wiele na to wskazuje – dopiero się rozkręcają…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Prezydent Wołodymyr Zełenski na odprawie z generałami ZSU/fot. Kancelaria Prezydenta Ukrainy

Usprawiedliwienia

Co jakiś czas rosjanom udaje się trafić magazyn armii ukraińskiej, albo porazić jakiś inny wartościowy cel (oczekiwanie, że będzie inaczej, oderwane jest od rzeczywistości – gdyby moskalom wszystko szło nie tak, wojna już dawno by się skończyła). Kilka dni temu, po jednej z takich akcji – rakietowym uderzeniu w skład amunicji – bardzo aktywny na Twitterze rodzimy skarpetkosceptyk orzekł: „kontrofensywy nie będzie, w wyniku rosyjskich działań Ukraińcy stracili zbyt wiele cennych zapasów”. Mowa o paskudnej kreaturze (o jawnie kolaboranckim nastawieniu), która podobnych kategorycznych sądów wygłosiła już wiele. Rzeczywistość miażdżącą większość z nich brutalnie sfalsyfikowała, można by więc machnąć ręką – ot, kolejny karmiony ruską propagandą idiota. Problem w tym, że zacytowany osąd wpisuje się w szerszy kontekst – pęczniejącą masę wypowiedzi podobnej treści, obecnych w polskiej info-sferze, pierwotnie obserwowanych w rosyjskich źródłach.

Sprowadzają się one do generalnego wniosku, że Ukraińcy nie uderzają, bo rosjanie skutecznie im w tym przeszkadzają. A zatem – patrząc z perspektywy propagandystów Kremla – jest sukces. Żałosny, jeśli zestawić go z buńczucznymi zapewnieniami z początków inwazji („trzy dni i Kijów nasz”), no ale ważną cechą rosyjskiej propagandy jest jej „tu i teraz”; nie ma sensu analizować przekazu linearnie, szukać kontynuacji, konsekwencji, logiczno-faktograficznych ciągów przyczynowo-skutkowych. Dziś jest tak, wczoraj było siak, jutro będzie jeszcze inaczej – liczy się elastyczne podejście. W efekcie coś, co niegdyś uznano by za porażkę, obecnie zasługuje na miano sukcesu; „z braku laku i kit dobry”, jak mawia popularne powiedzenie.

No więc jest sukces, którego podkreślanie służy podtrzymywaniu sensu specjalnej operacji wojskowej (SOW). „Wygrywamy, o co wam chodzi, malkontenci?”.

Czyżby? Po 24 lutego ub.r. rosyjska propaganda zmuszona jest do produkcji kolejnych usprawiedliwień, byle tylko nadążyć za permanentną redukcją celów SOW. Czasem wejdzie na to putin czy inna kremlowska kanalia i powie, że „cele rosji w Ukrainie się nie zmieniły”. Ale to rytualny bełkot, na poziomie codziennego przekazu mamy bowiem do czynienia z konsekwentnym budowaniem u rosjan (i nierosyjskich wielbicieli ruskiego miru) coraz niższych oczekiwań wobec armii i tego, co robi w Ukrainie. Nie wiem, na ile to proces zaplanowany – post factum, obserwując jego dynamikę, łatwo będzie stwierdzić, że Kreml przygotowywał swoich „na wpierdol”, ale czy to właściwy wniosek? Nie podejmuję się odpowiedzi, zauważam tylko postępującą redukcję celów, która w mojej ocenie skończy się mniej więcej tak: „noo, oddaliśmy Donbas i Krym, lecz nie pozwoliliśmy NATO na zniszczenie rosji. Przetrwaliśmy, zwyciężyliśmy!”.

A miało być tak pięknie… Nie znamy szczegółowych planów rosyjskiego sztabu generalnego wobec Ukrainy. W oparciu o komunikaty propagandy (w tym wystąpienia notabli) oraz analizę ruchów wojsk, możemy założyć, że rosja zamierzała wchłonąć istotną część Ukrainy, a całość zwasalizować. Po pięciu tygodniach walk okazało się, że trzeba wiać spod Kijowa, że Charków jest nie do wzięcia, Odessa poza zasięgiem. Jak to zakomunikować światu (zwłaszcza ruskiemu światu, który mamiło się narracją „mrugniemy powieką i będzie po wszystkim”)? Zadanie wziął na siebie siergiej szojgu i oznajmił, że celem operacji od początku był Donbas oraz zbudowanie lądowego korytarza na Krym. Po co więc atakowano północ Ukrainy? Ano po to, by odwrócić uwagę od realnych zamiarów SOW. Brzmiało to nawet sensownie, gdyby nie fakt, że uderzenia w Donbasie były słabsze niż te rzekomo pomocnicze/markujące na północy, a na Kijów i Charków poszła większość sił inwazyjnych, w tym elitarna (no dobra, elitarna w założeniu…) 1. Armia Pancerna Gwardii. No ale odbiorca rosyjskiej propagandy w takie szczegóły się nie zagłębia.

Zwłaszcza gdy zaczęła się bitwa o Donbas (w II połowie kwietnia 2022 roku). Miesiąc i miało być po wszystkim. Nie było, propaganda więc rozdęła do nieprawdopodobnych rozmiarów sukces w postaci zdobycia zrujnowanego Mariupola. Pocieszające było wówczas obserwowanie rosyjskich analityków wojskowych (również będących narzędziem propagandy) i ich mapek, zakreślających planowane rubieże ofensywy. Pierwsze linie opierały się o Dniepr, antycypowano gigantyczny kocioł, w którym znaleźć się miało kilkadziesiąt tysięcy ukraińskich żołnierzy. Wraz z upływem kolejnych tygodni, wiosną i latem ub.r., linie te coraz bardziej oddalały się na wschód, stając się coraz krótsze. W lipcu, słowami samego putina, zdefiniowano następujący cel: do końca sierpnia „wyzwolone” miały zostać w całości obwody ługański i doniecki. Gwoli rzetelności dodać trzeba, że w rękach rosjan znajdowały się wówczas także obszerne fragmenty obwodu charkowskiego, zaporoskiego, chersońskiego i niewielkie mikołajowskiego.

A potem nastąpiła ukraińska kontrofensywa. Mój ulubiony prorosyjski aktywista medialny donosił wtedy, że 1. Armia Pancerna dzięki zręcznym manewrom uniknęła otoczenia i rozbicia w obwodzie charkowskim. Danie dyla do rosji było sukcesem na ówczesną miarę. Ten sam gagatek (w obu przypadkach niesamodzielny, powielający narracje z rosyjskich źródeł) o porzuceniu Chersonia i ucieczce za Dniepr w listopadzie zeszłego roku pisał w stylistyce niemieckiej propagandy. Tu sukcesem miało być wycofanie się (heloł, uporządkowane!) na dogodniejsze pozycje.

Ale nawet człowiek rosyjski swój rozum ma i mógł poczuć się rozczarowany takim obrotem spraw. By go ukoić, propaganda zapowiedziała rychłe przeniesienie Ukraińców do średniowiecza. „Bitwa o energetykę” – prowadzona z wykorzystaniem rakiet, pocisków manewrujących i dronów-kamikadze – miała pozbawić mieszkańców Ukrainy dostępu do wody, ogrzewania i elektryczności. Omawianie tych zamiarów, a następnie bieżących postępów – wskazywanie zniszczonych elementów infrastruktury i raportowanie o przerwach w dostępie do energii – wielokrotnie posłużyło rosyjskiej generalicji i politykom jako pretekst do publicznych zapewnień, że SOW idzie zgodnie z planem. Warto przy tym zauważyć, że na poziomie emocjonalnym mieliśmy tu do czynienia z zagospodarowywaniem mściwości. Jak to ujął jeden z mil-blogerów: „skoro Ukraina nie chce być nasza, będzie zniszczona”. Jednostkowa ocena? Nie sądzę. W styczniu br. – w szczytowym momencie ataków – poparcie dla putina (a więc także dla tego, co robił), wynosiło ponad 70 proc.

Na początku zimy raportom z frontu walk o prąd coraz częściej towarzyszyły doniesienia o niechybnej rosyjskiej ofensywnie zimowej. „Teraz dopiero im pokażemy!” – zapowiadali mil-blogerzy. A wspomniany już mój ulubieniec przekonywał, że oto „skończył się policyjny charakter” SOW i rosjanie na poważnie biorą się za wojowanie (znów była to kalka z rosyjskich źródeł). Agresorzy nigdy później nie strzelali tak poważnie z artylerii, jak wiosną i latem 2022 roku w Donbasie (nawet po 60 tys. pocisków dziennie), no ale może to problem natury semantycznej, różnego rozumienia policyjnego charakteru spec-operacji. Tak czy siak, konsolidacja (przekazanie dowodzenia w ręce szefa sztabu generalnego gierasimowa) miała zwiastować przełom. Gdy ofensywa już się zaczęła, antycypacje musiał zastąpić jakiś konkret. Tymczasem okazało się, że rosyjska armia jest tak wyczerpana wojną, tak osłabiona, że stać ją było na kilka punktowych uderzeń, które nawet w razie powodzenia nie przełożyłyby się na znaczące zdobycze terytorialne. Tak zaczęło się fetyszyzowanie Bachmutu, czemu sprzyjała reaktywna postawa ukraińskiej propagandy, która także nadała miastu duże symboliczne znaczenie.

Miasto upadło w połowie maja, i choć w środku wiosny, był to ostatni akord rosyjskiej zimowej ofensywy. W jej trakcie zdobyto 80 km kwadratowych terenu (!), za cenę 100 tys. zabitych i rannych żołnierzy (oraz wagnerowców). Ta dramatyczna nieefektywność (która w każdym normalnym kraju skończyłaby się sądem dla kadry dowódczej armii), uwypukliła tylko potrzebę propagandowego rozdęcia bachmuckiego „sukcesu”.

Lecz nawet krowa wyczułaby tu fałsz, konieczna więc okazała się wielowątkowa narracja pomocnicza, wyjaśniająca, dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze. Budowano ją już od jesieni zeszłego roku, ale dopiero dramatyczna nieporadność rosyjskiej armii podczas ofensywy zimowej, zmusiła propagandystów do solidniejszego ogrania tematu. W najbardziej odjechanych wersjach tej narracji, na przykład metafizycznej (uskutecznianej przez cyryla i jego drużynę), rosja mierzy się z szatanem, więc walka musi być długa i trudna. Pseudonaukowa zakłada, że ukraińscy żołnierze to mutanci (bio-roboty), hodowane w laboratoriach finansowanych przez USA – nie sposób ich tak po prostu zabić, dlatego SOW nie może przebiegać zgodnie z regułami, wydłuża się. W jednej z odmian tej bredni, Ukraińcy sięgają po inne „nieczyste” środki, na przykład zmodyfikowane do przenoszenia bomb ptaki. Usprawiedliwienie natury geopolityczno-militarnej brzmi w tym zestawieniu wyjątkowo sensownie i bazuje na czymś, co można określić ziarnem prawdy. Oto rosja mierzy się z całym NATO, tak zwanym kolektywnym Zachodem – ale nie tak, jak ma to miejsce realnie, ona bowiem walczy w Ukrainie z żołnierzami NATO, z regularnymi oddziałami. W sobotę rozbawił mnie prorosyjski gamoń z Twittera (ze słowackim zdaje się paszportem) – napisał, że w Bachmucie grupa Wagnera wygrała z całym Sojuszem i sprzymierzeńcami, że pokonała w sumie 44 armie świata. Tyleż to megalomańskie, co głupie, ale dobrze ilustruje pożądaną percepcję – Goliat złego Zachodu stanął na drodze rosyjskiego Dawida, lecz Dawid nie w ciemię bity, wie, jak miotać kamieniami.

Łup! – przywalił w oko olbrzyma (Bachmut wzięty!), łup! – zadał kolejny cios (bohaterska armia wyparła dywersantów z terytorium rosji). Sru! – kamień trafił Goliata w czoło, wielkolud się chwieje i krwawi (kontrofensywy nie będzie…). Same sukcesy na drodze do zwycięstwa.

I w ramach tych sukcesów wojska rosyjskie nie wykorzystują bachmuckiego powodzenia – „otwartej” przez prigożyna „drogi na Kijów” (a wedle innej prigożynowej wypowiedzi wręcz „na Warszawę”). Miast iść „wpieriod!” (za rodinu, za putina!), wgryzają się coraz głębiej w ziemię, kryjąc w niej kadłuby coraz starszych czołgów z coraz głębszych magazynów.

Skromni są, wolą takie nienachalne zwyciężanie…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Czytelnikowi posługującemu się nickiemTurboQna666, Zbigniewowi Cichańskiemu, Maciejowi Jakóbiakowi (za małe wiaderko kawy!), Nikodemowi Chinowskiemu i Iwonie Grotnik.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Droga z Konstantynówki do Bachmutu (miasto w tle). Jechałem tym autem z Jurijem Łucenką, byłym szefem ukraińskiego MSW, ochotnikiem z Obrony Terytorialnej. „Propaganda moskali robi z Bachmutu Stalingrad”, rzekł w którymś momencie Łucenko. „Zrównają miasto z ziemią, ale nie odpuszczą”, zapowiadał. Działo się to pod koniec stycznia br., rosjanie istotnie, zrównali Bachmut z ziemią…/fot. Marcin Ogdowski

„Zniknięci”

Rodzimi skarpetkosceptycy nadal w bezsilnej złości tupią nóżkami i wrzeszczą: „ale rosja odniosła wielkie zwycięstwo, nie możecie temu zaprzeczyć, że zdobyła Bachmut!”. No, zdobyła. A wczoraj wieczorem i dziś rano spadochroniarzy wchodzących na luzowane przez wagnerowców pozycje pokryła silnym ogniem ukraińska artyleria. Co ciekawe, chłopcy z WDW, którzy zastępują chłopców prigożyna, mają z ukraińską artylerią paskudne doświadczenia – mówimy bowiem o tych samych oddziałach, które na początku inwazji wzięły w skórę na płycie lotniska w Hostomelu. Niewielu weteranów tamtej misji przetrwało do dziś – rosja wszak szafowała życiem swoich najlepszych żołnierzy, jakby w każdej chwili można ich było zastąpić równie wartościowym wsadem – no ale tym, którzy pamiętają nieudany desant, zafundowano paskudne deja vu. Tyle dobrego – patrząc z perspektywy ruskich bojców – że ruiny miasta to jednak nie to samo, co odkryte lądowisko. Ale widoki na przyszłość i tak chujowe.

A skoro o widokach i wagnerowcach mowa – wczoraj trzydziestu z nich, korzystając z zamieszania, jakie towarzyszy relokacjom w Bachmucie, wzięło się i dało nogę. Nie że po prostu uciekło – oni drapnęli ciężarówkę, pick-upa, zamordowali dwóch cywilów i zastrzelili trzech żołnierzy. A potem zapadli się pod ziemię – o czym w dramatycznym tonie donoszą sami rosjanie. Suka-bladź! – rzeknie jeden z drugim. No ale cóż, tak się kończy werbowanie kryminalistów. Panowie zapewne obawiali się, że legalny powrót do rosji wcale nie skończy się dla nich dobrze – przyobiecanym darowaniem reszty wyroków. Wzięli więc sprawy w swoje ręce, a że to łapy nawykłe do przemocy – jest jak jest. Prigożynowe zeki urywały się już wcześniej, ale po raz pierwszy mamy do czynienia z tak liczną jednorazową dezercją. Hołubieni kilka dni temu przez putina „bohaterowie” zapewne zechcą wrócić do ojczyzny i „pójść w tajgę”. Uda im się czy nie, pewnie jeszcze o nich usłyszymy.

„Ni widu, ni słychu!”, mamiła wielbicieli ruskiego miru kremlowska propaganda. Raz donosząc, że już nie żyje, innym razem, że jeszcze dycha, ale koniec jest bliski, ostatnio zaś, że przeżył, lecz egzystuje w trybie mocno zwarzywionym. Idzie o Walerego Załużnego, dowódcę Sił Zbrojnych Ukrainy, trafionego pod Bachmutem, innym razem w Pawłohradzie, a wedle jeszcze innej wersji w Kijowie, w trakcie „zuchwałego ataku rakietowego” na kwaterę główną ZSU. Miał generał pożegnać się z życiem, a co najmniej ze zdrowiem, na początku maja; wtedy to pojawiły się pierwsze ruskie wrzutki. Jedna z nich – jakkolwiek wizualnie wyjątkowo nieprzyjemna – rozbawiła mnie szczególnie. Skadrowały bowiem orki zdjęcie żołnierskiego trupa, pokazując nadpsutą twarz od biedy podobną do wizerunku ukraińskiego wodza. Problem w tym, że na oryginale – dostępnym w sieci, jak wiele innych fotografii dokumentujących tę wojnę – nieboszczyk ma na ramieniu wstążkę świętego Jerzego. Jest więc martwym rosjaninem – zresztą bardzo konkretnym, zidentyfikowanym – nie zaś najważniejszym generałem Ukrainy.

Nie wiem, jakie wydarzenie dało początek plotkom, ale sprzyjała im publiczna nieobecność Załużnego. Gdy dobiła do niemal trzech tygodni i ja zacząłem się z lekka niepokoić. Propaganda moskali to wypełniony gównem strumień, ale czasem przemyka tam coś informacyjnie wartościowego. Ziarno prawdy, jak to zwykło się mówić. Szczęśliwie nie tym razem. „Ataman” żyje, ma się dobrze – mogliśmy się o tym przekonać wczoraj. Wygląda jakby nieco chudziej, ale bez wyraźnych śladów urazów czy choroby. Na świecie nie znajdziemy obecnie oficera tej rangi, który miałby na głowie więcej niż Załużny – chyba nie ma sensu szukać innych niż ten powodów absencji i prezencji generała.

Pozostając przy wątku „znikniętych” – kilka dni temu Ukraińcy zaatakowali dronami morskimi rosyjski okręt zwiadowczy „Iwan Churs”. Stało się to tuż po tym, jak jednostka wpłynęła na Morze Czarne przez cieśninę w Bosforze. Wedle zapewnień ministerstwa obrony rosji, wszystkie trzy bezzałogowce zostały zniszczone. Na dowód rosjanie pokazali moment eksplozji i zatopienia jednego z dronów. Następnego dnia Ukraińcy opublikowali własny film, na którym widać, że co najmniej jeden z morskich bezzałogówców uderzył w burtę rosyjskiego okrętu. Kadr przeciwko kadrowi, tyle że „Iwan Churs” już dawno winien być w Sewastopolu – a nadal go tam nie ma. Jeden z ruskich mil-blogerów opublikował właśnie zdjęcia i filmik, które mają ilustrować dotarcie jednostki na Krym. Rzecz w tym, że w tej części półwyspu jest dziś piękna słoneczna pogoda, są więc powody, by wątpić w prawdziwość tego materiału. Nie przesądzam, ale życzyłbym sobie, aby „Iwan Churs” dołączył do krążownika „Moskwa” – ten były czarnomorski flagowiec stał się ostatnio lotniskowcem, gdy do morza zanurkował rosyjski myśliwiec Su-35 (poczęstowany uprzednio rakietą przez ukraińską OPL). Lotniskowce zaś dobrze się czują w towarzystwie okrętów zwiadowczych.

Niestety, dronami posługują się również rosjanie. Dziś w nocy znów mieliśmy do czynienia ze zmasowanym atakiem na ukraińskie miasta przy użyciu szahidów. Regułą stało się już, że poranny przylot samolotu transportowego irańskich sił powietrznych do Moskwy – z nieujawnionym oficjalnie ładunkiem – oznacza przeprowadzony kilkanaście godzin później rosyjski nalot. Jakie stąd wnioski? Ano rosjanom nie udało się namówić Irańczyków do przeniesienia produkcji szahidów do rosji. Zaś produkcja w Iranie wystarcza jedynie na pokrycie bieżącego zapotrzebowania. Płytkie to źródełko i chyba czas, żeby w końcu wyschło. Iran to kolega rosji, ale możliwości kumpli Ukrainy są deczko większe…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Selfiak wodza ZSU

Możliwości

Sporo działo się w ostatnim czasie, nadrabiam więc weekendowe zaległości oraz reaguję na najświeższe doniesienia. Zacznę od Bachmutu – zgodnie z wczorajszą obietnicą, chciałbym nakreślić panującą tam sytuację oraz jej ewentualne skutki.

„Prezes” Wagnera jewgienij prigożyn poinformował w sobotę o zajęciu miasta. Następnego dnia wiadomość potwierdziły służby prasowe rosyjskiej armii, a putin złożył „wyzwolicielom” gratulacje. Strona ukraińska miotała się w reakcjach – raz przyznając się do utraty Bachmutu, raz temu zaprzeczając. Czegokolwiek byśmy w tej materii nie usłyszeli, faktem jest, że miejscowość w granicach administracyjnych znajduje się obecnie w rękach rosjan. Stacjonuje w niej około 6 tys. wagnerowców, którzy – jak zapowiada „kucharz putina” – mają niebawem opuścić pozycje, by przekazać je regularnej armii. Czy najemnicy rzeczywiście wyjdą ze świeżo zajętego miasta? Neurotyczny z usposobienia progożyn już wielokrotnie twierdził, że jego ludzie lada moment porzucą linię frontu, lecz dotychczas nic takiego się nie działo. Z perspektywy Ukraińców, rejterada „zmęczonych walką bohaterskich bojowników”, byłaby pożądanym scenariuszem. Luzowanie bowiem – przynajmniej w pierwszej fazie – odbyłoby się kosztem oddziałów, które w tej chwili zaangażowane są w starcia z armią ukraińską na flankach bachmuckiego frontu.

I tak dochodzimy do sedna rozważań o naturze rosyjskiego sukcesu. Pisałem już wczoraj, że okupiono go potwornymi kosztami – niemal stutysięczne straty oznaczają, że pod Bachmutem poległ lub został ranny co dziesiąty żołnierz bądź najemnik federacji, który służył dotąd w Ukrainie. Za tę cenę zajęto powiatową mieścinę bez większego znaczenia operacyjnego. Gwoli rzetelności – owo znaczenie degradowało się wraz z upływem czasu. Bachmut jeszcze latem zeszłego roku istotnie był „bramą do Kramatorska i Słowiańska”. Zajęty, stanowiłby dobre zaplecze do ataku na dwa wspomniane ośrodki miejskie (de facto „zszyte” w jedną aglomerację). Lecz Ukraińcy uczynili zeń tarczę, o którą rozbijały się kolejne rosyjskie uderzenia. W efekcie, bijący znacząco osłabł, a obrońca pod osłoną tarczy wyszykował sobie nielichą zbroję. Mają Bachmut i nie mają siły iść dalej, a nawet gdyby poszli, odbiliby się od kolejnej linii obrony niczym piłka – tak wygląda bieżąca sytuacja rosjan na bachmuckim odcinku. Tym bardziej skomplikowana, że wokół miasta inicjatywę już kilka dni temu przejęli Ukraińcy. I wyparli rosjan z pozycji na północ i na południe od Bachmutu. Ukraińskie dowództwo deklaruje, że zamierza okrążyć siły wroga w mieście – nawet jeśli taki jest cel podejmowanych przez ZSU działań, idzie im „tak se”. Po początkowych sukcesach opór moskali stężał. Stalowej ukraińskiej obręczy wokół miasta daleko do domknięcia, choć istotnie, najdalej wysunięte rosyjskie pozycje z „góry” i z „dołu” ściskane są przez Ukraińców. Utrzymanie zachodnich fragmentów miejscowości może więc okazać się nie byle jakim wyzwaniem, zwłaszcza że armia ukraińska przejęła kilka otaczających Bachmut wzgórz, co daje sposobność do celnego, nękającego ognia. Gdyby front miał teraz zastygnąć, ruskie nie byłyby w stanie odciąć nawet propagandowych kuponów od swojego „wielkiego sukcesu”. Trudno bowiem mamić opinie publiczne „postępującą normalizacją sytuacji w mieście”, gdy znajduje się ono pod kontrolą ogniową przeciwnika.

—–

W weekend gruchnęła również wieść, której skutki mają poważną moc.

– Ukraina otrzyma od zachodniej koalicji myśliwce F-16 – poinformował Jake Sullivan, doradca prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Wkrótce rozpoczną się także szkolenia ukraińskich pilotów – dodał.

Owo „wkrótce” nastąpiło niezwykle szybko, dziś bowiem pojawiły się doniesienia, że właśnie wystartowały pierwsze treningi. Co może oznaczać próbę publicznej „legalizacji” już trwających przygotowań do przezbrojenia ukraińskich sił powietrznych w amerykański samolot. Cieszą się Ukraińcy, cieszą zwolennicy ich sprawy, ale pojawiły się też wątpliwości. Bo F-16 to niezwykle kosztowna platforma – pojedyncza maszyna w najnowszej konfiguracji to wydatek rzędu 40-50 mln dol. Oczywiście Kijów dostanie – przynajmniej na początek – warte kilka razy mniej używki. Nie będzie ich też wiele – około 30 sztuk (takie są bieżące możliwości donatorów, pośród których jak na razie nie ma USA; wejście Stanów do gry znacząco rozszerzy pulę). Ale przekazany sprzęt nie będzie miał właściwości wunderwaffe – w którymś momencie utracone, uszkodzone czy zużyte maszyny trzeba będzie wymienić. No i docelowo mówimy o pełnej westernizacji ukraińskiego lotnictwa, które do skutecznej realizacji podstawowego zadania na „po wojnie” – czyli odstraszania rosji – będzie potrzebowało około 250 wielozadaniowych maszyn. A to już wielka góra pieniędzy.

„Ile za jednego F-16 można kupić dronów z podwieszanymi granatami F-1? Czy ta ilość nie zmieniłaby więcej? Zdaje się, że to wojna na masę, nie jakość” – zauważa jeden z moich Czytelników.

Rozumiem finansową „bazę” dla wątpliwości, często zresztą zapominaną przez osoby, które dobrze życzą Ukrainie. Tylko część pomocy wojskowej udzielanej przez Zachód stanowią bezzwrotne podarunki. Część to sprzęt leasingowany, który po wszystkim – jeśli przetrwa – trzeba będzie zwrócić bądź wykupić na preferencyjnych warunkach. I wreszcie część wsparcia ma charakter niskooprocentowanej, ale jednak pożyczki. Nie wiem, jaki jest udział konkretnych form w całości strumienia pomocy, tym niemniej trzeba mieć świadomość, że na Ukraińcach wisi perspektywa powojennych spłat. Pomijając inne kwestie (troski), taki stan rzeczy sprzyja refleksjom nad efektywnością procesu wsparcia. Czy można „lepiej za mniej, by później nie utonąć w długach”?

No więc jeśli Ukraina ma pokonać rosjan na polu bitwy, wyrzucić ich z okupowanych terytoriów siłą, bez lotnictwa tego nie uczyni. Posowiecki sprzęt, będący w posiadaniu ukraińskich sił powietrznych, to za mało. Bo po pierwsze, jest go za mało (Ukraina ma obecnie około 80 sprawnych samolotów bojowych) i po drugie, posiadane maszyny ustępują większości rosyjskich odpowiedników, nie były bowiem w takim zakresie modernizowane i zastępowane fabrycznie nowymi egzemplarzami. No i spadają, a zasoby, dzięki którym możliwe jest uzupełnianie strat – także te poza Ukrainą – znacząco się skurczyły (więc już choćby z tego powodu westernizacja ukraińskiego lotnictwa to obiektywna konieczność).

O zaletach F-16 można by długo (może kiedyś się skuszę), ale na potrzeby tego tekstu wystarczą dwie uwagi w nawiązaniu do obserwacji zacytowanego Czytelnika. Otóż stado dronów z podwieszonymi granatami ręcznymi nie będzie (tak) skutecznym środkiem bojowym jak lotniczy pocisk manewrujący, wystrzelony przez wielozadaniowym myśliwiec. Taki pocisk poleci dużo dalej, strzelać nim można z wielkiej odległości (na przykład znad środkowej Ukrainy razić cele na Krymie czy w Donbasie), jego siła (skumulowana energia kinetyczna), zdemoluje podziemne stanowisko dowodzenia czy narobi gigantycznych szkód w infrastrukturze portowej, jakich nie wyrządzi najlepiej skoordynowany atak przerobionych w nośniki granatów dronów. Innymi słowy, wysokość, prędkość i siła pojedynczego ciosu premiują F-16 w użyciu przeciwko dużym celom. Ładowanie granatami po okopach orków też „robi robotę”, ale de facto jest wchodzeniem w wystawione przez nich buty. W wojnę na wyniszczenie zasobów, a tych ludzkich rosja ma więcej niż Ukraina (i większą tolerancję dla strat osobowych). ZSU nie mogą wikłać się w okopowe rzezie (ruskie również używają dronów…), muszą uderzać tak, by bardziej zabolało. Dekapitować „łby” armii najeźdźców, zniszczyć jej zaplecze; współczesne siły zbrojne czynią to przy pomocy lotnictwa.

Armia rosyjska też zresztą próbuje. Jej lotnictwo w percepcji zachodnich pilotów to „śmiech na sali”, co nie zmienia faktu, że moskale – dzięki przewadze ilościowej – mają w powietrzu większą swobodę operowania niż przeciwnik. Co w realiach kontrofensywy mogłoby Ukraińcom solidnie pokrzyżować szyki. Stąd potrzeba „wyczyszczenia nieba”. I nie chodzi o epickie pojedynki lotnicze efów szesnastych i ruskich suchojów. Dogfight (powietrzna walka manewrowa) dobrze się sprawdza w filmach takich jak „Top Gun”, w realiach współczesnego konfliktu o sukcesie częściej decydują radary pokładowe samolotów i przenoszone przez nie rakiety powietrze-powietrze, pozwalające rozstrzygnąć starcia bez kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem. Te zachodnie są zaś lepsze od rosyjskich.

 —–

I na koniec zejdźmy na ziemię, rosyjską. Od rana dzieją się tam rzeczy, które jeszcze jakiś czas temu określilibyśmy mianem nieprawdopodobnych. Oto bowiem rosjanie stracili kontrolę nad kilkoma przygranicznymi miejscowościami w obwodzie biełgorodzkim. W ruskim internecie panika i wrzask, łatwo odnieść wrażenie, że armia ukraińska zaczęła kontrofensywę i zamiast na Donbas czy Zaporoże, ruszyła na rosję. I za chwilę weźmie Biełgorod i bóg wie, co jeszcze. Tymczasem mamy do czynienia z mocno ograniczoną akcją dywersyjną, choć przeprowadzoną i ogrywaną w sposób, który zasługuje na miano majstersztyku.

Na terytorium rosji rzeczywiście weszły zbrojne oddziały, ale nie ukraińskie. Uczynili to Rosjanie (ci akurat zasługują na zapis z wielkiej litery) z Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego, formacji paramilitarnej działającej w Ukrainie. W sumie po stronie Kijowa walczy kilka różnych rosyjskich oddziałów, RKO tym różni się od pozostałych, że nie rekrutuje członków pośród jeńców i dezerterów, a składa się z emigrantów zamieszkujących Ukrainę i inne kraje. „Walczymy przeciwko putinowi i jego reżimowi” – deklarują bojownicy. Formalnie nie mają żadnych związków z ukraińską armią, ale naiwnością byłoby sądzić, że nie koordynują z nią swoich działań.

Działań, do których Ukraina wprost się nie przyzna – by nie karmić wątpliwości „symetrystów” oczekujących, że napadnięty kraj będzie się wyłącznie bronił (i że do niczego innego nie ma prawa). Działań, które (pro)ukraińskie kanały informacyjne chętnie relacjonują, szerząc przy okazji wywołującą panikę u rosjan dezinformację (o potężnym przygotowaniu artyleryjskim, o użyciu do ataku czołgów, o nadchodzących posiłkach itp.). Jaki jest cel tych działań (które, dodam, zapewne wkrótce się zakończą)? Nie chodzi o deklaratywne „wyzwolenie obwodu biełgorodzkiego” – RKO nie dysponuje odpowiednimi siłami, armia ukraińska nie ma takich planów. Ma jednak inne, związane z oswobodzeniem własnych terytoriów. Gdzie stacjonuje w tej chwili około 400 tys. rosyjskich żołnierzy. Kreml wysłał tę masę wojska kosztem m.in. zabezpieczenia formalnej granicy z Ukrainą, zakładając, że Ukraińcy nie odważą się wykorzystać tej sytuacji. No i założenie okazało się niesłuszne. W efekcie, generałowie putina zmuszeni będą do dyslokacji części swoich sił – osłabienia wojsk inwazyjnych czy to na skutek odesłania kilku jednostek do pilnowania granicy, czy też niedosłania rezerw i uzupełnień. Tak czy inaczej, iluś tam ruskich sołdatów zabraknie w Ukrainie, jakiejś puli techniki również. Linie obronne moskali gdzieś tam zostaną osłabione (niewzmocnione). A ukraińskie dowództwo patrzy i szacuje możliwości…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Jakubowi Kojderowi, Katarzynie Byłów, Michałowi Brydakowi i Patrycji Złotockiej.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Fragment Bachmutu, o które toczyły się ostatnie walki. W styczniu, gdy robiłem to zdjęcie, wieżowce stały w zasadzie nietknięte. Dziś są już tylko kupą gruzu…/fot. Marcin Ogdowski